Duch cudownych znalezisk

Zapraszamy do lektury fragmentu książki Jerzego Pilcha "Moje pierwsze samobójstwo", która ukaże się w listopadzie nakładem Świata Książki.

Jerzy Pilch, fot. Jacek Marczewski
Jerzy Pilch, fot. Jacek MarczewskiAgencja SE/East News

Dziwacznie odziana wczasowiczka była w wieku mat­ki, a może nawet starsza. Łaziliśmy za nią, ale nie mog­liśmy się na niej skupić. Przemierzała centrum i okolicz­ne doliny równie dziwnymi jak jej stroje trasami. Nagle wyłaniała się zza zakrętu; nie było wiadomo, czy ciemne przebarwienia na jej ekstrasukniach to jest wzór czy pla­ma potu; ale było wiadomo, że trzeba wszystko zostawić i ruszyć jej śladem. Czasami, kiedy graliśmy w piłkę, jej wysoka i przeraźliwie chuda sylwetka pojawiała się na idącej nad boiskiem drodze do Almiry; coś nas wtedy zmuszało do przerwania meczu; w panicznym pośpie­chu myliśmy się w potoku, ubierali i lecieli naokoło. Ja­nek wszystko zawsze opóźniał, bo wpierw chciał grać dalej, potem mył się jak przed balem. Ściągał z bioder spłowiałe szarawary, skakał do plosa, w nieskończoność pływał w czarnozielonej wodzie. Powoli wyłaził na brzeg, czesał się z niezmierną starannością, ospale wdziewał czarne portki i białą koszulę - specjalnie grał na ner­wach.

Dziwacznie odziana wczasowiczka zawsze zawracała i w tym była cała nadzieja i groza pogoni: ścigaliśmy widmo, które nagle przestawało uciekać, odwracało się i mściwie ruszało ku nam. Dochodziła do jakiegoś, sobie tylko znanego, miejsca i zawracała; nagle zawracała, nag­le czyniła gwałtowne i paniczne nawroty, jakby z punk­tu, którego dotykała stopą, buchała lawa jak z Etny albo Wezuwiusza. Wtedy nie było wyjścia: trzeba było dalej leźć do przodu; ona zbliżała się nieubłaganie; najchętniej byśmy dali w tył zwrot i w nogi, ale, po pierwsze, mieli­śmy honor, po drugie, ciągnęło nas do wysokiego napię­cia. Szkoda gadać - hazard był nie z tej ziemi - zawsze nam się zdawało, że jak będziemy się mijać, zrobi coś niesamowitego, krzyknie albo rzuci się do gardła swymi długimi, karminowymi paznokciami. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, choć zawsze, jak była tuż-tuż, przecho­dziły dreszcze; Janek trząsł się jak galareta.

Ona niby nic strasznego nie robiła, ale jednak to, co robiła, było wystarczająco straszne. Zawsze, jak byliśmy twarzą w twarz i jak rzucaliśmy w jej kierunku ukradko­we spojrzenia, zagryzała teatralnie wargi, stroiła dzi­waczne miny, jakby krztusiła się ze śmiechu. Jakby siłą woli powstrzymywała atak histerycznego płaczu albo gruźliczego kaszlu. Oczy miała wytrzeszczone, twarz za­czerwienioną, usta nienaturalnie wykrzywione - wyglą­dało, jakby wiedziała wszystko. Jakby świetnie kapowa­ła, że jest bez przerwy śledzona, i jakby bez przerwy się z tego śmiała. Peszące to było i przerażające bardzo; przy­sięgaliśmy sobie, że skoro aż tyle się starej dziwce zdaje, nigdy więcej nawet nie spojrzymy w jej kierunku. Przed jej zgubnymi magnetyzmami nie było jednak ucieczki -po paru dniach rytuały zaczynały się od nowa.

Prędko zresztą się okazało, że cały czas robi dziwacz­ne miny, że na całej długości swych spacerów powstrzy­muje się od spazmatycznego śmiechu, płaczu, kaszlu, to wbrew pozorom łagodziło grozę - zawsze lepiej, gdy ktoś ma atak permanentnie, a nie tylko na nasz widok.

Najdziwaczniejsze były jej suknie nieadekwatne ani do pory dnia, ani do pory roku. Jakieś wymyślne kreacje z długimi rękawami, z ciężkich jak brokat materiałów, stójki pod szyją, koronkowe kołnierze, jakieś olbrzymie kremowe na zielonym, pomarańczowe na granatowym hafty - tak się już nikt na żadną okazję, nawet wtedy, nie ubierał. Dziś myślę, że Janek Nikandy - zawsze w czar­nych spodniach i zawsze w białej koszuli - pasował do niej świetnie.

II

Grał w piłkę, jakby układał muzykę do biegu wzdłuż boiska - do zapachu trawy, do ciemniejącej od wilgoci futbolówki, która zawsze spadała mu na nogę jak z nie­ba. Pływał w plosie, jakby komponował muzykę do pły­wania w plosie. Zbierał znaczki, jakby pisał muzykę do zbierania znaczków. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, jakby słyszał śpiew we wszystkim, co zostało na­pisane. Podnosił w górę kufel piwa, przechylał głowę i pił, jak musieli pijać najwięksi kompozytorzy świata.

Przyglądał się dziewczynom na basenie i było wia­domo, że wie o nich wszystko. Startowaliśmy raczej do średnich, on nawet najlepszymi gardził. Czekał na naj­piękniejszą spośród najpiękniejszych; a i ona nie mogła być pewna, że zostanie przyjęta. Nikogo to nie dziwiło. Dla wszystkich było jasne, że Janek w każdej chwili mo­że mieć każdą kobietę świata; że daleko zajdzie: że zrobi całe technikum kuźnicze w rok, góra dwa lata; że potem równie błyskawicznie skończy parę fakultetów, wyjedzie za granicę, przejdzie Oksford, Harvard, poleci w kosmos, wygra konkurs szopenowski, będzie pierwszym Pola­kiem, którego kupi Real Madryt, odkryje nowe gwiazdy, skonstruuje wieczną baterię do latarki, wynajdzie szcze­pionkę na raka albo zrobi inne cuda.

Janek miał wszystko: stosy starych książek na stry­chu, kolekcje niewiarygodnych przedmiotów w szufla­dach, jednookiego ojca, który niczego nie zabraniał, pięk­ną jak egipska kapłanka matkę, dwie nie do zniesienia siostry, trzech rozwiązłych braci o złotych rękach, chorą psychicznie babkę, która nigdy nie wychodziła ze swoje­go pokoju, i umierającego od lat dziadka, który prawie nie mówił po polsku. Podobno przed jedną z dawnych wojen inaczej się nazywał i był sławnym wiedeńskim krawcem. Czy Robert Musil szył u niego garnitury, a Hermann Broch skracał spodnie - pewne nie jest, ale jest możliwe.

Jerzy Pilch, fot. Jacek Marczewski
Agencja SE/East News

Nikandowie nie chodzili do kościoła, odprawiali na­bożeństwa w domu. Cała familia codziennie siadała za stołem, jednooki ojciec czytał Biblię, modlił się w sku­pieniu, potem mówił o obecności Boga w naszym życiu i o rozmaitych duchach, przeważnie o duchu jasności i duchu ciemności.

Bałem się Boga Nikandych - był za blisko. Duch ja­sności pokazywał się i znikał, duch ciemności czaił się w każdym kącie. W naszym kościele Bóg był w bezpiecz­nej odległości, a duchów nie było wcale.

Dużo jednak gorszy od ducha jasności, od ducha ciemności i od wszelkich innych, znanych Jankowi du­chów, był towarzyszący mu nieustannie duch cudow­nych znalezisk. Chyba miał go za kołnierzem, chyba sie­dział mu na ramieniu i podpowiadał, gdzie ma spojrzeć. Janek trafiał wszystko. Szedłem obok niego brzegiem tej samej rzeki, stąpałem po tej samej ziemi, ale to on się schylał i podnosił z tej samej ścieżki części stalinowskich motorów, pióra karaibskich ptaków, zębate kółka na kwarcowych ośkach, srebrne kluczyki do nie wiadomo jakich sejfów. To on wyciągał z dna plosa rozmyte cyfer­blaty zatopionych zegarów, powleczone fosforem rybie szkielety, symetryczne jak ośmiościany kamienie, kruche filiżanki bez jednego pęknięcia; świecące - jak zielone gwiazdy - bransolety z grubego szkła; austriackie, nie­mieckie, ruskie, a nawet szwajcarskie monety. Mnie się zdarzały same nijakości: blaszany kubek, rozbity termos, zarosły rdzą scyzoryk, widelec z napisem: gastronomia śląska; szkoda gadać.

W piłkę nieraz, zwłaszcza jak miał w swojej druży­nie nadmiar patałachów, szło z nim wygrać; pływałem prawie tak samo dobrze; domowników miałem tak sa­mo, a może nawet bardziej pomieszanych; w szachy byłem zdecydowanie lepszy - tyle że trochę w teorii, bo on, jak się połapał, że nie daje rady, przestał grać w ogóle. W każdym razie: nie miałem kompleksów, nie cierpiałem. Byłem w jego cieniu, ale raczej go podzi­wiałem, niż mu zazdrościłem. Pełna bezbłędnych świateł harmonia, którą miał w sobie, budziła moją adorację, nie zawiść.

Ale jak znajdował kolejny niebywały przedmiot, jak kolejny raz się schylał i dosłownie spod buta mi wy­ciągał ruchomy fragment jakiegoś fenomenalnego me­chanizmu albo mosiężną sprzączkę krasnoarmiejskiego pasa, albo zarosła mchem retortę, którą w tym miejscu musiała przed wiekami zgubić grupa wędrownych al­chemików - nienawidziłem go z całego serca. W sztuce spostrzegawczości była między nami czeluść: on był mi­strzem, ja ofermą. Ten mecz przegrywałem zawsze i zawsze do zera. Przegrywałem do czasu. Nie tyle do czasu upragnionego zwycięstwa, co do czasu klęski osta­tecznej. Do czasu klęski klęsk.

Janek swoje znaleziska przyjmował z męską po­wściągliwością: żadnych podskoków czy euforii - nor­malna rzecz; i faktycznie była to normalna rzecz, że zaw­sze coś znajdował. Któregoś jednak dnia, jak w pogoni za wczasowiczką w brokatowych sukniach przemierzy­liśmy Wisłę wzdłuż i wszerz; jak odprowadziliśmy ją niemal pod same drzwi Almiry i potem zbiegliśmy w dół i przy basenie zeszliśmy do ciepłej po upalnym dniu rzeki, i ruszyliśmy zakosami ku rudemu niebu nad Czantorią, i jak pod trzecim mostem Janek się schylił i wygrzebał coś z rzecznego szutru - aż krzyknął, aż w zwycięskim geście uniósł w górę ramiona. Coś bardzo nieokreślonego dzierżył w dłoni i gorączkowo machał w moją stronę. Nie było mi spieszno do świętowania jego kolejnego tryumfu; udawałem, że woda stawia więk­szy opór, niż stawiała, podchodziłem powoli, ale dalej -nawet jak byłem już całkiem blisko - nie mogłem roze­znać, co trafił tym razem; w końcu, widząc, że ciągle nie kumam, przytknął rzecz do oczu i zrozumiałem, że jest to podobna do skamieniałego, kopalnego kraba, zarosła żwirem i glonami poniemiecka lornetka. (Swoją drogą, ilość lornetek zostawionych w czasie wojny przez wy­cofujący się Wehrmacht jest wstrząsająca. Czasami nie­podobna nie pomyśleć, że nasza przesiąkła krwią bo­haterów i wypełniona prochami umęczonych ziemia -przerośnięta jest też soczewkami Carla Zeissa).

Zaczęliśmy ją szorować jeszcze w wodzie, potem na brzegu, potem na naszych sąsiadujących z sobą podwó­rzach i im bardziej jej pierwotny kształt wyłaniał się z chaosu, tym wyżej unosiło się moje serce. A gdy wresz­cie była całkowicie odrestaurowana, to znaczy, gdy przez jedną z jej tub dało się widzieć jakiś mglisty, ale przybliżony obraz - nabrałem tryumfalnej pewności: tym razem będę lepszy. Nie potrzebowałem nawet wzywać ducha cudownych znalezisk. Wiedziałem, gdzie szukać.

Jerzy Pilch, fot. Jacek Marczewski
Agencja SE/East News

Rewidowałem ostatnią izbę milimetr po milimetrze; zajrzałem pod oba łóżka, wygrzebałem wszystko, co by­ło pod łóżkami, a było tego trochę; zajrzałem do każdego buta, sprawdziłem sienniki. Szafki nocne - tak wypełnio­ne przedmiotami, że niemal rozdęte - -sporo czasu mi zajęły. Potem sprawdziłem wnętrze zegara, palenisko pie­ca, popielnik pod paleniskiem i wreszcie stanąłem przed ciężką, głęboką i ciemną jak ocean szafą babki Pechowej.

Powiedzieć, że poza nią nikt do tej szafy nie miał do­stępu, to nic nie powiedzieć. Sama babka tę szafę otwie­rała rzadko i zawsze z jakimś rodzajem niepewności czy lęku. Zamykała wtedy drzwi za sobą; przeganiała, jak akurat ktoś do ostatniej izby zaglądał i o coś ją pytał; całkiem jak na filmie: własnym ciałem zasłaniała, żeby nikt nawet nie zerknął do środka.

Wszystkie domowe meble dawały znać o sobie: stół skrzypiał, taborety się rozlatywały, obicie pękało na fote­lach, kredens chylił się ku upadkowi, piece dymiły - ciągle była mowa o idących w rozsypkę sprzętach. Ga­dało się o nich i gadało do nich; było tak, jakby nieustan­na rozmowa z umierającymi przedmiotami miała je pod­trzymać na duchu. O wszystkich szafach specjalnie często się mówiło: co do której włożyć, co z której przy­nieść, w której są na półce kancjonały, w której wisi pocztowy mundur dziadka, w której jest karton z zimo­wymi skarpetami, w której dno odpada, w której zamki trzeba naoliwić, w której zeszłej nocy tańcowały myszy; to, tamto, owo. Wszystkie szafy nieustannie mieliśmy na językach. O szafie w ostatniej izbie nigdy ani słowa. Jak­by jej nie było, a raczej jakby była widmem bezściennym, jakby nie miała zawiasów, jakby nie wiadomo co w niej było. Jakby w niej mieszkały demony o niewymawialnych imionach albo jakby za nią otwierała się w ścianie ścieżka do czeluści.

Stałem przed tą szafą jak przed wrotami zakazanego miasta; straszna cisza była w całym domu. Duchy najwy­bitniejszych włamywaczy świata siedziały na moich ra­mionach i podpowiadały, co robić. Moje dłonie sunęły po ciemnym, gruszowym drewnie i bezbłędnie wyczu­wały słabe miejsca. Odgadywałem najtajniejsze szyfry; niewidzialne klucze wsuwały się do przed chwilą naoli­wionych zamków; słoje drzewne były jak czytelna, wio­dąca wprost do skarbca mapa. Krucha jak zetlały korek, a może ciężka jak ołów szafa w ostatniej izbie otwiera­ła się powoli; czułem zapach jedwabnych bluzek z lat dwudziestych. Na wieszakach wisiały z tamtych czasów suknie wzorzyste i lekkie - jedna z głębokim dekoltem na plecach, druga z plisowanego żółtego krepdeszynu; dwa satynowe żakiety (jeden matowy, drugi błyszczący), płaszcz przeciwdeszczowy w cyrkowe wzory, dżersejowy kostium kąpielowy - żadne upiory, żadne wilkołaki -duch młodej dziewczyny mieszkał w tej szafie. Posypa­ny naftaliną jak gaszonym wapnem duch młodego ciała babki Pechowej był tam uwięziony. Jego to było króle­stwo, to on jak oka w głowie strzegł wiszącego z dru­giej strony brązowego garnituru i zielonego myśliwskie­go stroju; leżących na półkach pożółkłych firanek, co za jego czasów wisiały w oknach; czuwał nad rozłażącą się w rękach bielizną pościelową; odkurzał schowaną w głę­bi stertę książek z bordowej serii "Biblioteka Arcydzieł"; to on przeglądał zawinięty w łamliwą ceratę album z fotografiami z pierwszego wesela; miał w pieczy wszyst­kie krawaty, kapelusze, fulary, apaszki; to on unosił się nad stojącymi na dnie pudełkami.

Brałem do ręki przedmiot po przedmiocie, otwiera­łem pudełko po pudełku. W pierwszym były kłęby ska­mieniałej włóczki i milion guzików. W drugim weksle, rachunki, kartki pocztowe. W trzecim kruche jak emigra­cja dagerotypy starzyka Trzmielowskiego i starki Mary z kotem Humphreyem na ręku; roześmiani stoją przed żelazną bramą wiodącą do kopalni złota w Nevadzie. Śmiechowi nie ma się co dziwić. Niedługo wracają do Wisły i prócz ekscentrycznego obyczaju nadawania do­mowym zwierzętom anglosaskich imion, przywiozą tyle dolarów, że starczy na satynowe żakiety i suknie z de­koltami dla Zuzy. Czwarte pudełko pełne było przepalo­nych przedwojennych żarówek. Nie żałosna i nie komicz­na, ale patetyczna i miłosna kolekcja. Któraś z was tak kochała? Którakolwiek kobieta na świecie wpadła na po­mysł, żeby zachować żarówki, co świeciły za życia uko­chanego? Na pamiątkę tamtego światła nad głowami; na pamiątkę tych chwil, gdy łagodnie gasły nad posłaniem?

Jerzy Pilch, fot. Jacek Marczewski
Agencja SE/East News

Kiedyś obserwowaliśmy krążący nad Wisłą dwupłatowiec, kiedyś kometę nad Czantorią. Dwupłatowiec krążył rozpaczliwie i daremnie i za nic nie mógł ani wy­prostować lotu, ani zdecydować się na lądowanie; gołym okiem wyglądało to tragicznie, a przez lornetkę całkiem inaczej. Gołym okiem widać było aeroplan tuż przed ka­tastrofą: już niemal sypało się poszycie kadłuba, już lot się załamywał; a przez lornetkę widzieliśmy spokojnie idącą pod niebem maszynę: solidne nitowania skrzydeł, równo świecące zegary na pulpicie; Jankowi udało się nawet uchwycić twarz pilota - podobno wcale nie był w panice, podobno, wręcz przeciwnie, suwerennie wła­dał sterami, to by się zgadzało, nagle bowiem, za któ­rymś okrążeniem, ostro dodał gazu i zniknął nad Jarzębatą. Motory ucichły; było pewne, że wylądował na szczycie; lecieliśmy jak na skrzydłach, absolutnie pełnym sprintem; normalnie na Jarzębatą trzeba iść najmniej go­dzinę - byliśmy tam za parę minut; nigdy nie zapomnę nagłej ciszy łomotu naszych serc i żółtej łąki, na środku której powinien stać dwupłatowiec z jeszcze obracają­cym się śmigłem, a nie było nawet jego cienia - jedynie wielki spokój beskidzkiego gronia, ciepły oddech słoń­ca, łagodny ocean błękitu i kuropatwa nagle strzelająca w górę.

Kometa nad Czantorią z daleka wyglądała jak zwy­czajny, tyle że wolno płynący przez powietrze ogień; z bliska jak jadący na pierwszym biegu, rozżarzony spy­chacz. Lornetka przybliżała wszystko: nieustannie od­padające kawałki wrzącej maszynerii, topniejące w oka­mgnieniu czarne grudy kosmicznego lodu, obracające się - jak w kotle - meteory w samym centrum, śnieżne zawieje tworzące idealny wachlarz, punktowe reflekto­ry wędrujące po szczytach mieszanego lasu.

Fragment książki Jerzego Pilcha "Moje pierwsze samobójstwo". Miłośnicy Pilcha znajdą w niej oczywiście szalone uwielbienie dla damskich wdzięków, osobliwe przygody czy mniej lub bardziej skryte popijanie. Natychmiast rozpoznają charakterystyczny, błyskotliwy, słodko-kwaśny styl, pozwalający śmiać się w głos z Anki Chow Chow czy "początkującej piosenkarki w jaszczurczozielonej sukni". A jednak pobrzmiewa w nim coś nowego: to Pilch nostalgiczny, a nawet poetycki, odwołujący się do rodzinnych wspomnień, które pod jego piórem tajemniczo odrywają się od ziemi.

Świat Książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas