Jan Leon Ziółkowski: Ksiądz bohater, który zginął w Katyniu
Polscy duchowni w mundurach ruszyli podczas II wojny na front, by wspierać rodaków. Ich, często tragiczne, losy opisał w książce "Księża z Katynia" Patryk Pleskot. Poniżej publikujemy fragmenty publikacji poświęcone ks. Janowi Leonowi Ziółkowskiemu rozstrzelanemu w lasku katyńskim.
Obaj okupanci - sowiecki i nazistowski - zdawali sobie sprawę, jak niebezpieczni mogą być kapelani, niezależnie od wyznania. Dlatego tuż przed świętami Bożego Narodzenia zarówno w obozach jenieckich nadzorowanych przez Niemców, jak i obozach nadzorowanych przez Sowietów starano się identyfikować duchownych i ich wyrzucać - oczywiście nie na wolność.
Tak też działo się w trzech głównych obozach dla polskich oficerów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Nie jest zresztą wykluczone, że Berlin i Moskwa mogły konsultować ze sobą tę eksterminacyjną politykę: do roboczych spotkań między komunistami a nazistami doszło właśnie w grudniu 1939 roku w Zakopanem.(...)
W październiku 1940 roku stu kilkudziesięcioro funkcjonariuszy NKWD - kobiet i mężczyzn - otrzymało nagrody za przygotowanie i zorganizowanie zbrodni katyńskiej. Nie wiemy, ilu z nich strzelało do polskich oficerów.
Da się za to precyzyjnie określić, że gratyfikacja finansowa stanowiła równowartość ceny dwóch kilogramów chleba. Tyle właśnie dla stalinowskiego reżimu warte było życie zamordowanych Polaków. (...)
Tak jak większość bohaterów tej książki, Jan Leon Ziółkowski wywodził się z wielodzietnej chłopskiej rodziny. Urodził się 2 kwietnia 1889 roku w Woli Wieruszyckiej - malowniczej wiosce położonej nad rzeką Stradomką, ponad 10 kilometrów na południe od Bochni, na Podkarpaciu. Okolice te znajdowały się ówcześnie w zaborze austriackim, prowadzącym stosunkowo liberalną politykę wobec ludności polskiej. (...)
Więcej o książce Patryka Pleskota "Księża z Katynia" przeczytasz TUTAJ.
Niepodległość zbliżała się wielkimi krokami. Rodzina Ziółkowskich świętowała jej odzyskanie w cieniu tragedii: w wyniku epidemii grypy hiszpanki Jan stracił na przełomie października i listopada 1918 roku troje rodzeństwa.
Nie było to niestety niczym wyjątkowym w tamtych czasach - w blasku odzyskanej niepodległości często nie dostrzega się dziś tej powojennej hekatomby, która przetoczyła się zresztą przez całą Europę. W tym właśnie momencie (a ściślej: 31 października 1918 roku) oddziały austriackie podpisały w Krakowie akt kapitulacji: Galicja, na kilkanaście dni przed innymi ziemiami polskimi, stała się wolna.
Wolność tę trzeba było jednak jeszcze obronić: przez kolejne niemal trzy lata odradzająca się Rzeczpospolita walczyła praktycznie ze wszystkimi swoimi sąsiadami o istnienie i granice.
Ziółkowski nie zamierzał przyglądać się tej walce z założonymi rękami. Najpierw brał udział w rozbrajaniu oddziałów austriackich, a potem starał się o przydział do polskiej armii. Tym razem nie było z tym problemów: ojczyzna potrzebowała obrońców. Ostatecznie w lipcu 1919 roku ks. Jan został przyjęty na ochotnika, od razu jako kapelan zawodowy WP w stopniu kapitana. Przydzielono go do 5. Pułku Piechoty Legionów z siedzibą w Wilnie.
Z pięcioletnim opóźnieniem trafił więc nareszcie tam, gdzie chciał. W oddziale spotkał wielu kolegów z gimnazjum i ze studiów. W tym czasie niepewna była nie tylko przyszłość Wilna, ale i całej Polski.
W wojnie z bolszewikami ks. Ziółkowski przeszedł cały szlak bojowy z macierzystym oddziałem: najpierw w ramach polskiej ofensywy przez Łotwę i Ukrainę, potem w odwrocie nad brzeg Bugu, a po Cudzie nad Wisłą w sierpniu 1920 roku na północny wschód ku Niemnowi.
Podobno miał zwyczaj budzenia żołnierzy każdego ranka pieśnią Kiedy ranne wstają zorze. Początkowo tylko tym drażnił zmęczonych mężczyzn, później jednak nie mogli się bez tej pieśni obyć. (...)
Po początkowym wstrząsie przyzwyczaił się do widoku wojny. Zachowało się wyjątkowe, przejmujące zdjęcie z kwietnia 1920 roku, ukazujące kapłana klęczącego na polu bitwy pod Żytomierzem przed umierającym młodym mężczyzną, leżącym na wznak z ręką dotykającą czoła i w jednym bucie. (…) W 1938 roku, na 25-lecie kapłaństwa, ks. Jan otrzymał od państwa Złoty Krzyż Zasługi. (...)
W początkach września razem z 24. Dywizją Piechoty w ramach Armii "Karpaty" Ziółkowski trafił na front. Zaledwie po kilku dniach armia została rozbita, a resztki oddziałów zaczęły wycofywać się w stronę Lwowa.
Wieczorem 16 września część żołnierzy - w tym ks. Jan i jego 16-letni bratanek, też Jan Ziółkowski (pełniący funkcję gońca i sanitariusza) - znalazła się w Tarnopolu.
Następnego dnia rano kapelan zdążył jeszcze odprawić mszę świętą. Potem wraz z grupą oficerów ruszył szosą w kierunku Czortkowa. Tam zastała go szokująca wiadomość: Sowieci wkroczyli do Polski.
Wywołało to konsternację, zdezorientowani żołnierze ruszyli teraz na południe, w stronę Buczacza, do granicy z Rumunią. Janek Ziółkowski, który również znalazł się w tej grupie, zauważył, że po usłyszeniu dramatycznych wieści jego stryj, z pomocą proboszcza wioski, którą akurat mijano, zaczął pośpiesznie zakopywać w przykościelnym ogrodzie jakąś metalową kasetę zabraną z furmanki. Nie wiadomo, co było w środku.
Tego samego dnia po południu grupę otoczył sowiecki oddział z czołgami i ukraińską kawalerią. Po krótkiej walce agresorzy rozbroili żołnierzy Wojska Polskiego, zarekwirowali furmankę, zniszczyli religijne utensylia ks. Ziółkowskiego. Nie pozwoliwszy zabrać pozostałych rzeczy, pognali jeńców do punktu zbiorczego w nieodległej miejscowości Trembowla.
Nazajutrz Sowieci uformowali konwój i skierowali go do kolejnego punktu zbiorczego zorganizowanego naprędce w odległej o 28 kilometrów wsi Kopyczyńce. Panował tam chaos i bałagan.
Koledzy oficerowie namawiali ks. Ziółkowskiego, by skorzystał z okazji i uciekł. On jednak stwierdził po prostu: "W niewoli sowieckiej będę żołnierzom polskim bardzo potrzebny". Sam jeszcze nie wiedział, jak prorocze były to słowa. (...)
Tymczasem ks. Ziółkowski został dowieziony do stacji kolejowej i zapakowany do jednego z wagonów. Po ciężkiej podróży trafił do obozu przejściowego w Kozielszczyznie. W bardzo trudnych obozowych warunkach spędził zapewne miesiąc. Wiadomo, że jeszcze 15 października 1939 roku odprawił dla jeńców mszę świętą... w chlewie. W ciągu następnych kilku-kilkunastu dni rozpoczął kolejną mozolną podróż, której końcowym przystankiem był Kozielsk.
Oficerski obóz jeniecki pod Kozielskiem powstał na mocy rozkazu nr 0308 Ławrentija Berii (ludowego komisarza spraw wewnętrznych) z 19 września 1939 roku. Jak widać, już dwa dni po agresji na Polskę planowano, co należy zrobić z uwięzionymi oficerami, choć początkowo nie było jeszcze jasne, że Kozielsk stanie się obozem śmierci. (...)
Obóz w Kozielsku stał się przymusowym (i krótkotrwałym) domem dla ponad 4500 więźniów. Niemal wszyscy - zgodnie z przeznaczeniem obozu - zaliczali się do kadry oficerskiej Wojska Polskiego. Uwięziono tu pięciu generałów, około setki pułkowników i podpułkowników, mniej więcej 300 majorów, tysiąc kapitanów, aż 2500 poruczników i podporuczników, a także około 500 podchorążych. (...)
Ciasnota, zwłaszcza na początku, była nie do wytrzymania. Najpierw nie było gdzie spać, potem naprędce sklecane wielopiętrowe prycze pękały w szwach. Do tego dochodziły głód, pragnienie, zimno, fatalne warunki higieniczne. A przede wszystkim niepewność losu.
Żaden z jeńców nie wiedział, co się z nim stanie, ale miał podstawę do jak najczarniejszych przypuszczeń. Może początkowo spodziewano się interwencji organizacji międzynarodowych, nacisków dyplomatycznych, w miarę upływu czasu potęgowało się jednak uczucie osamotnienia i beznadziei.
Do tego dochodziły nękania ze strony NKWD, ciągłe przesłuchania, wzbudzanie przez strażników atmosfery nieufności, ustawiczne kontrole, zakazy, rewizje. (...)
Jak już wspomniałem, w Kozielsku na Boże Narodzenie 1939 roku pozostał prawdopodobnie tylko jeden ksiądz pełniący funkcję zawodowego kapelana wojskowego: był nim nie kto inny, jak Jan Ziółkowski.
Podczas grudniowych wywózek akurat siedział w karcerze w ramach kary za odprawianie nabożeństw. NKWD prawdopodobnie o nim zapomniało. Warto jednak pamiętać jeszcze o co najmniej trzech duchownych, którym udało się ominąć grudniową wywózkę: ks. Mikołaju Cichowiczu (kapelanie rezerwy), kleryku Andrzeju Szeptyckim oraz o innym bohaterze tej książki, młodym franciszkaninie Ignacym Drabczyńskim. Oni również pozostali na miejscu i mogli prowadzić potajemną działalność duszpasterską.
Nie ulega wątpliwości, że ks. Jan był najważniejszym organizatorem katolickiego (a może i nie tylko) duszpasterstwa w obozu w Kozielsku. Duszpasterstwa, które zaliczało się do zadań ekstremalnych, a jednocześnie niezwykle ważnych. (...)
Rola ks. Jana niepomiernie wzrosła po wywózce zdecydowanej większości księży w końcu grudnia 1939 roku. Na początku stycznia wyszedł z karceru i zapewne powrócił do baraku przeznaczonego dla majorów.
Działał na wszystkie możliwe - i niemożliwe - sposoby. Odprawiał ciche, pośpieszne msze w kątach najróżniejszych budynków. Spowiadał oficerów podczas "niewinnych" spacerów w różnych porach dnia. Strażnicy, obserwując dwóch żołnierzy pogrążonych w spokojnej rozmowie, nie domyślali się, o co chodzi.
Najwięcej pracy Ziółkowski miał w marcu, kiedy to najprawdopodobniej w pojedynkę usiłował zapewnić kolegom możliwość wyspowiadania się w Wielkim Poście. (...)
Ksiądz Jan znalazł się najpewniej w jednym z pierwszych transportów jeńców z Kozielska do lasku katyńskiego. Sowieci wyczytali jego nazwisko prawdopodobnie 7 kwietnia 1940 roku. Znalazło się na sporządzonej w Moskwie liście wywozowej NKWD nr 015/2/1940, pozycja 39, sprawa 1801.
Ciało kapelana odnaleziono trzy lata później, w czasie zorganizowanej pod egidą Niemców ekshumacji w Katyniu. Zwłoki należały do najbardziej zmasakrowanych wśród tych, jakie udało się tamtego dnia zidentyfikować. Nadano im numer katalogowy AM 487.
W mundurze znaleziono legitymację KOP, dwa modlitewniki, różaniec (pamiątkę z pielgrzymki do Ziemi Świętej), łańcuszek, dwie fotografie, wizytówkę i drewnianą papierośnicę.
Poprzez informacje zamieszczone w prasie gadzinowej (a ściślej: polskojęzycznym "Gońcu Krakowskim" wydawanym za przyzwoleniem Niemców) wiadomość o zidentyfikowanych zwłokach szybko dotarła do rodziny w Woli Wieruszyckiej, w tym do Janka Ziółkowskiego.
Przez kolejne dziesięciolecia komunistyczne władze nie pozwalały wspominać o zbrodni katyńskiej - a jeżeli już to czyniły, to tylko po to, by utrwalać sowiecką propagandę, zrzucającą odpowiedzialność za zbrodnię na Niemców. W wolnej Polsce w 1990 roku w kościele w Łopanowie odsłonięto tablicę upamiętniającą ofiary Katynia związane z tą okolicą.
Dopiero w 2007 roku prezydent RP odznaczył ks. Ziółkowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W tym samym czasie został pośmiertnie awansowany na podpułkownika, a w Łopanowie posadzono "dąb katyński" ku jego czci.