Kamila Czul: Eksmisja, milion apelacji - to dziś nie robi już wrażenia

Do Leeds przyjechała w odwiedziny. Zakochała się i została na kilkanaście lat. Pracowała jako nauczycielka tzw. „trudnej” młodzieży, dziś zajmuje się tłumaczeniami. „Pani Kebab” to jej pierwsza książka. Opisała w niej problemy imigrantów, mierzących się z nieznajomością języka, biedą i brakiem zatrudnienia. Ich historie zostają z czytelnikiem na długo. Razem z poczuciem wstydu i bezsilności.

Polacy stanowią w Wielkiej Brytanii 18 proc. zmuszanych do pracy
Polacy stanowią w Wielkiej Brytanii 18 proc. zmuszanych do pracy123RF/PICSEL

Katarzyna Pawlicka, Interia: W recenzjach "Pani Kebab" często pojawia się stwierdzenie, że to książka o Polakach w Anglii. Tymczasem mam wrażenie, że kwestia narodowości nie ma tutaj znaczenia. Bohaterów łączy raczej kondycja imigranta, rozbitka...

Kamila Czul: Zgadzam się, że ogniwem łączącym wszystkich bohaterów jest ich "rozbitkowość". Książkę oparłam bardzo mocno na prawdzie. Postaci w "Pani Kebab" są fikcyjne, ale inspirowane prawdziwymi osobami, poznanymi przeze mnie podczas pracy nauczyciela i tłumacza. Oczywiście niektóre szczegóły zostały zmienione. Dołożyłam wszelkich starań, by żadna ze spraw czy postaci nie została rozpoznana. Z drugiej zaś strony zależało mi na tym, by opowiedzieć historie, które naprawdę się wydarzyły. A właściwie wskazać na typy historii, z jakimi spotyka się tłumacz. Każdą z opisanych opowieści można powielić razy dziesięć, dwadzieścia, czasem sto...

Opisujesz sytuacje "nie do wytrzymania". Jak radzisz sobie z nimi na co dzień?

- Na co dzień staram się nie zabierać pracy do domu, co nie zawsze się udaje. Mam dużo wsparcia od partnera i przyjaciół. Pisanie bardzo mi pomogło, to była taka moja terapia. Opisanie, wyrzucenie z siebie tych historii, pozwoliło mi się do nich zdystansować. Są jednak dni, kiedy trzeba po prostu walnąć kielicha po powrocie do domu, żeby ukoić nerwy. Ale to się rzadko zdarza. Chyba przez lata pracy wyhodowałam grubszą skórę.

Kamila Czul
Kamila Czulmateriały prasowe

Czy miałaś styczność z wieloma historiami o podobnym ciężarze, dla których zabrakło miejsca w książce?

- Dla wielu bohaterów nie starczyło już miejsca. Nawet największa beznadzieja w dużym natężeniu staje się potwornie nudna. Walka o zasiłek, brak środków do życia, eksmisja, milion apelacji, urzędnicza bezduszność - to dziś nie robi już wrażenia. A szkoda, bo właśnie pod płaszczykiem szarości i codzienności kryje się najwięcej ludzkich dramatów.

Co w takim razie jest motorem napędowym, by dalej zajmować się tym, czym się zajmujesz - pomaganiem ludziom w beznadziejnych sytuacjach. W końcu nie każdy z nas ma siłę na codzienną konfrontację z biedą, chorobą...

- Naprawdę szczerze kocham swoją pracę i dzięki temu udaje mi się przetrwać. Lubię w niej to, że każdy dzień jest inny i daje mi poczucie, że robię coś wartościowego, niosę ludziom (choćby mikroskopijną) pomoc. Ta praca przynosi też dużą satysfakcję, i oczywiście mnóstwo pozytywnych momentów - narodziny dziecka, czyjeś wyzdrowienie, wygrany proces, odzyskanie dzieci. To wszystko daje siłę, żeby się zmierzyć z "czarną" stroną życia. Jest też dla mnie rodzajem uziemienia. Kiedy mam zły humor, deprechę, praca uzmysławia mi, jakie mam szczęście. Jest cała masa ludzi, którzy mają się gorzej.

Mówisz o wyzdrowieniu, odzyskanych dzieciach. Zwykle dowiadujesz, co słychać u ludzi, którym pomogłaś?

- Zazwyczaj po zakończeniu sprawy tracę kontakt z zainteresowanymi. Czasem jednak spotykamy się w innych okolicznościach lub dowiaduję się przy okazji, jak rozwinęła się sytuacja.

Która z wygranych spraw ucieszyła cię najbardziej?

- Najbardziej ucieszyła mnie wygrana sprawa matki, którą niesłusznie oskarżono o bardzo poważne przestępstwo wobec dzieci. Po prawie dwóch latach walki uniewinniono ją i dzieci wróciły pod jej opiekę. Bardzo jej kibicowałam i dalej kibicuję.

W twojej książce mało miejsca poświęciłaś właśnie happy endom. Dlaczego?

- Bo niestety jest ich mało w mojej pracy. I też dlatego, że książka z założenia miała opisać najstraszniejsze, co przytrafia się ludziom. To, co mnie boli, co we mnie siedzi. To, o czym się nie mówi, bo porażka jest sierotą.

Kamila Czul i Andrzej Sołtysik
Kamila Czul i Andrzej Sołtysikmateriały prasowe

Myślisz, że Leeds jest wyjątkiem na mapie Europy pod względem natężenia ludzkich tragedii? A może podobne historie zdarzają się też w Radomiu, Sosnowcu czy Warszawie?

- Nie, Leeds wcale nie jest wyjątkowe pod tym względem. Podobne historie można usłyszeć wszędzie: w Sosnowcu, w Londynie. Bieda, nieprzystosowanie, nałogi, pech - to uniwersalne ludzkie przypadki. Być może w Leeds jest nawet lepiej niż gdzie indziej. To ogromna metropolia, bardzo multi-kulti, ludzie mają raczej postępowe poglądy. Nie chciałabym, żeby Leeds zapisało się w pamięci czytelnika jako straszna dziura i przedsionek piekła. Jest normalnym, pięknym miastem. A że ma czarną, brudną podszewkę - w każdym mieście jest taka.

Dodam jeszcze, że ostatni raport ujawnił, że Polacy stanowią 18 proc. zmuszanych do pracy osób. Bardzo dużo - to współczesne niewolnictwo. Pod tym względem nie tyle Leeds, co cała Wielka Brytania wyróżnia się negatywnie.

Dlaczego w takim razie wybrałaś właśnie Leeds jako miejsce do życia? Nie masz czasem ochoty uciec i wrócić do kraju?

- Do Leeds trafiłam trochę przypadkiem - przyjechałam w odwiedziny do przyjaciółki, która tu wtedy mieszkała. W założeniu miałam zostać na miesiąc, trochę się rozejrzeć, popracować... Ale już w pierwszym tygodniu pobytu poznałam swojego obecnego partnera, zakochałam się i zostałam.

Nie tęsknisz za Polską?

- Tęsknię jeszcze za krajem. Z biegiem lat ta tęsknota maleje, ale nie znika. Nie myślę o Polsce na co dzień, bo dobrze żyje mi się w Anglii. A gdy ciągnie mnie do powrotu, zaraz zastanawiam się, ile musiałabym poświęcić. W Polsce nie byłabym w stanie pracować jako freelancer, bo zwyczajnie nie zarobiłabym na ZUS (albo zeżarłyby mnie nerwy, że nie zarobię). Małym przedsiębiorcom jest tu znacznie lepiej. Natomiast bardzo tęsknię za naturą. Za lasem.

Byłam wstrząśnięta filmem "I’m Daniel Blake", pokazującym absurdy polityki socjalnej i systemu socjalnego w Wielkiej Brytanii. Co, z twojej perspektywy, trzeba zmienić, by ludziom żyło się lepiej?

- Polityka socjalna to mój konik. Niestety torysi ze swoją okrutną polityką oszczędności są już od dawna u władzy. Według mnie proklamowany przez nich system wyrządził wiele złego. Szczególnie najsłabszym: niepełnosprawnym, chorym, biednym. Znam przypadki ludzi doprowadzonych do samobójstwa przez cięcia zasiłkowe. Ciężko zachować spokój, gdy taka pani May w jednym tygodniu odmawia pieniędzy na NHS (służbę zdrowia), by w następnym wydać miliard funtów na zabezpieczenie swojej pozycji politycznej! Propaganda głosi, że to ludzie na zasiłkach są winni kryzysu, podczas gdy uczciwie naliczony podatek dochodowy jednego Google czy Amazona  pewnie pokryłby wszystkie koszty. Proszę wybaczyć uniesienie, mało rzeczy mnie tak wk**wia, jak polityka torysów.

Na koniec chciałabym zapytać o język twojej książki: bardzo żywy, oryginalny - Michał Witkowski zauważył w nim inspirację Dorotą Masłowską. Zgadzasz się z taką oceną? Ja w twoim pisaniu widzę wpływy Gombrowicza, jest też w nim coś barokowego. Wiedziałaś, że chcesz osiągnąć taki efekt? A może przyszedł on naturalnie?

- Bardzo dziękuję za komplement dotyczący języka! Ponieważ Michał Witkowski i Dorota Masłowska to moi ulubieni polscy pisarze, byłam zachwycona, że użył tego porównania. Z biegiem czasu przekonałam się jednak, że to broń obosieczna, bo szufladkuje. Po piątym porównaniu do Masłowskiej już byłam mniej zachwycona (śmiech). No i pewnie każdy pisarz chciałby stale słyszeć, że ma niepowtarzalny styl i stwarza świat na nowo. Widzę u siebie mocne wpływy Witkowskiego i Masłowskiej, ale też Gombrowicza (najpiękniejszy komplement!), Lema, Wiecha, Reymonta, mojej mamy i całej rodziny. A także gwary beskidzkiej i śląskiej, slangu przypadkowych łebków z Internetu, powiedzonek pani Kazi z warzywniaka. Język, którym się posługuję jest zlepkiem. Post-postmodernistycznym frankensztajnem wszystkiego, co w życiu czytałam albo usłyszałam.

Efekt barokowy, przyznam, niezamierzony, ale starałam się zachować styl, jakim moja rodzina górali-gawędziarzy snuje z lubością opowieści. I rzeczywiście jest w nim barokowa ozdobność i rozmach.

Więcej o książce przeczytasz tutaj

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas