Kiedy agresja wobec kobiet nie była źle widziana
Kiedy społeczeństwa Europy zmieniły podejście do emocji i uwierzyły, że samokontrola i panowanie nad agresją należą do atrybutów cywilizowanego człowieka? Na to pytanie znajdziemy odpowiedź we fragmencie książki "Córki Wawelu" autorstwa Anny Brzezińskiej.
Zdumiewające, jak często u progu XXI wieku pobrzmiewa tęsknota za feudalną przeszłością i jak łatwo uznajemy ją za arkadyjską wręcz krainę harmonii, zdrowych norm moralnych i społecznego ładu, gdzie każdy znał swoje powinności i miał bezpiecznie przypisane miejsce na ziemi. Tymczasem nawet na kartach rycerskich romansów — prekursorów literatury przygodowej — opisano świat daleki od romantycznych wyobrażeń, choć często opowiadający o miłości.
Historycy spierają się zaciekle, jak dworskie rytuały odmieniły życie oraz światopogląd elit dawnej Europy. Czy miłość dworna była tylko grą i zabawą dla tych, którzy dysponowali jednym z najrzadszych dóbr — nadmiarem czasu? Czy naprawdę wyniosła kobietę na piedestał i dowartościowała uczucie, przedkładając je nad przysięgę małżeńską i lojalność wasala wobec seniora? Czy może ubóstwienie damy i lojalna służba, jaką oferowali jej młodzi rycerze, stanowiły w istocie formę kontroli nad moralnością żony seniora, a wszelkie występki przeciwko wierności małżeńskiej karano z całą surowością?
Czy rozwój kultury dworskiej był częścią procesu cywilizowania się społeczeństwa, ograniczył indywidualną agresję i utorował w XVI i XVII wieku drogę silnym, scentralizowanym państwom, które miały z czasem uzyskać monopol na usankcjonowaną, legalną przemoc? Czy ideał chrześcijańskiego rycerza uwznioślił brutalnych średniowiecznych wojowników, wciąż tkliwie pielęgnujących obyczaje barbarzyńskich przodków, i w miejsce żądzy krwi rozniecił w nich pragnienie sprawiedliwości, piękna i lojalności? Czy może rycerze Okrągłego Stołu byli jedynie estetycznie wystylizowaną, literacką zasłoną narzuconą na prawdziwy świat, pełen agresji, nienawiści i przemocy?
I wreszcie — kiedy społeczeństwa Europy zmieniły podejście do emocji i uwierzyły, że samokontrola i panowanie nad agresją należą do atrybutów cywilizowanego człowieka? Czy wydarzyło się to już w XVI wieku, jak chcą niektórzy badacze, czy dopiero w kilka wieków później?
Próba udzielenia odpowiedzi na te pytania przypomina poszukiwanie grobu Merlina w zaklętym lesie Brocéliande.
Jeśli jednak zajrzymy nieco głębiej pod podszewkę średniowiecznego romansu, dostrzeżemy, że rycerskiej przygodzie, oprócz dziarskiego pobrzękiwania mieczy, towarzyszyły przede wszystkim akty niewyobrażalnego wręcz okrucieństwa, nie tylko zresztą fizycznego. Kochanków odrzucano, mężów zdradzano, damy gwałcono, nienawiść triumfowała nad chrześcijańskim wybaczeniem, a małżeństwo wcale nie przypominało bezpiecznej przystani. Można zrozumieć, że nieszczęśliwa miłość lub małżeńska zdrada prowadzą na kartach romansów i w pieśniach trubadurów do śmierci kochanków. Znacznie trudniej pojąć, dlaczego nawet szczęśliwa miłość z taką łatwością zmienia się w dramat i wystarczy byle plotka lub kilka nieroztropnie wypowiedzianych słów, żeby mąż karał żonę uwięzieniem, wypędzeniem lub stosem.
Małżeńskie szczęście nie należało w średniowieczu do najpopularniejszych motywów literackich. Być może twórcy na długo przed Lwem Tołstojem uznali, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Tak czy inaczej, łatwowierny mąż z romansu o rycerzu z łabędziem, któremu w miejsce dzieci podsunięto szczenięta, posiadał tuziny równie prostodusznych, acz prędkich w ferowaniu wyroków i krzepkich w pięści pobratymców.
Sądząc z lektury romansów, średniowieczni małżonkowie nie przejmowali się rycerskim kodeksem i zamiast traktować żony z rewerencją należną szlachetnym paniom, zaskakująco łatwo uciekali się do gwałtu, przemocy i brutalności. I nawet jeśli ostatecznie uciśniona cnota zostawała nagrodzona, a zło spotykała nieunikniona kara, trudno pozbyć się wrażenia, że miłość i przemoc — my nazwalibyśmy ją przemocą domową — były w kulturze dworskiej dwiema stronami tej samej monety.
Naturalnie mężczyźni nie mają w romansach wyłączności na przemoc. Kobiety również portretowano jako gwałtowne, mściwe i zajadłe w nienawiści. Lecz kultura rzeźbiła — i nadal rzeźbi — przemoc kobiet w inne formy i dawała im mniejsze przyzwolenie na wyrażanie jej mieczem czy sztyletem, chociaż trafiały się oczywiście i zbrojne damy. Wiele takich literackich kobiet rycerzy zapożyczyło cechy od antycznych Amazonek. Według pisarzy starożytności Amazonki tworzyły wśród bezmiernych azjatyckich stepów przedziwne królestwo bez mężczyzn, gdzie kobiety samodzielnie rządziły, prowadziły wojny i zapładniane przez niewolników, wychowywały jedynie córki, zabijając lub porzucając chłopców.
Ich spotkania z wielkimi bohaterami starożytnej Grecji — Achillesem, Heraklesem, Jazonem czy Aleksandrem Wielkim — przebiegały zwykle gwałtownie i kończyły się klęską dzikich wojowniczek. Kiedy królowa Amazonek Pentezylea przybyła na odsiecz Troi, walczyła tak mężnie, że nieomal dotarła do okrętów Achajów i powstrzymał ją dopiero najdzielniejszy ze śmiertelników, Achilles. Strącił ją z konia i zranił, potem zaś zakochał się, kiedy zobaczył twarz umierającej, ale nie mógł jej już ocalić.
Starożytni Grecy nie byli bowiem łaskawi dla swoich superbohaterek. Nie kwestionowali ich męstwa ani biegłości w posługiwaniu się bronią, pokazywali jednak, jak przemoc stosowana przez kobiety ostatecznie obraca się przeciwko nim i trudno się oprzeć wrażeniu, że nasi antyczni protoplaści odczytywali teksty o pokonanych i upokorzonych wojowniczkach zupełnie inaczej niż my teraz. I nawet jeśli spoglądali ze współczuciem na okaleczoną, dogorywającą w pyle Pentezyleę, jej porażka i śmierć utwierdzały ich w przekonaniu, że nie jest dobrze, jeśli kobieta zmienia kądziel na włócznię i z bezpiecznego gyneceum wymyka się na szerokie równiny eposu heroicznego.
W XVI wieku Amazonki wciąż konały na kartach rycerskich romansów, zwłaszcza niezwykle popularnego cyklu o Aleksandrze Macedońskim, który starł się z nimi w swojej wyprawie na Wschód i spłodził dziecko z ich królową. Wciąż też szukano ich ojczyzny w gwałtownie powiększającym się świecie. Pisarze umieszczali ją w najróżniejszych częściach globu, od Grenlandii po Abisynię, a wielcy odkrywcy szczerze wierzyli, że mogą się na nie natknąć. Krzysztof Kolumb skrupulatnie odnotował podczas swojej pierwszej wyprawy plotki zasłyszane na Antylach, jakoby na wyspie Martynice żyły wyłącznie kobiety, na wyspie Dominice zaś wyłącznie mężczyźni, i obie społeczności spotykały się tylko po to, żeby począć kolejne pokolenie. Jeszcze bardziej popularna okazała się legenda o królestwie walecznych białoskórych kobiet ukrytym w dorzeczu Amazonki.
Oprócz Amazonek w literackich fikcjach średniowiecza i renesansu hulało wiele innych zbrojnych niewiast, od Brunhildy, zdradzonej walkirii ze staronordyckiego mitu, po Bradamante, wojowniczą dziewicę, którą na białym rumaku galopowała przez karty "Orlanda szalonego", błyskotliwej renesansowej adaptacji rycerskiego eposu pióra Ludovica Ariosta, opublikowanego w 1516 roku na dworze w Ferrarze. Ariosto wykreował fikcyjną Bradamante na mityczną założycielkę panującej w Ferrarze dynastii d’Este, podkreślając — co nie było w tamtych czasach ani oczywiste, ani typowe — rolę kobiet w dziedziczeniu krwi i legitymizacji władzy. Królową Bonę łączyły silne więzi z dworem Estów, lecz jej córki nie musiały znać losów pięknej Bradamante ani widzieć w niej idealnego wcielenia waleczności i rycerskiej cnoty, której tak żałośnie brakowało wielu prawdziwym rycerzom.
Lecz nawet gdyby przeczytały "Orlanda szalonego", a ich znajomość Amazonek wykraczała poza garść stereotypowych baśni, krążących w staropolskim społeczeństwie i z lubością odnotowanych chociażby w "Kronice wszytkiego świata" przez Marcina Bielskiego, nie mogły widzieć w nich odbicia własnego losu. Musi istnieć bowiem pewna fundamentalna spójność pomiędzy symboliczną strukturą społeczeństwa a narracyjną strukturą tekstów. Amazonki nie były odbiciem rzeczywistości. Należały do antystruktury, do świata na opak, który dawał kobietom prawo do przyjmowania rycerskich ról, prowadzenia wojen i obrony honoru z bronią w ręku. I nawet jeśli świat Amazonek istniał dawno temu, w czasach Heraklesa i Aleksandra Wielkiego, lub wciąż krył się w niedostępnych tropikalnych lasach Indii Zachodnich, na dworze króla Zygmunta pozostawał jedynie odległą i nie zawsze budującą baśnią.
Łatwiej mogły królewny uwierzyć w knowania Matabruny z romansu o rycerzu z łabędziem. Podstępna teściowa Beatriks nie splamiła sobie rąk krwią, za to niezwykle sprawnie posługiwała się obmową, dworską intrygą, podstępem i skrytobójstwem, czyli tym rodzajem przebiegłej, nieoczywistej przemocy, który od starożytności przypisywano kobietom. No i była czarownicą, a w XVI wieku czarownice nie bytowały nędznie w zakamarkach literackiej fikcji. Żyły po sąsiedzku i ukrywały się wśród dobrych chrześcijan.
Magia - nie ta naukowa, będąca przedmiotem dociekań filozofów i przyrodników i uważana przez wielu humanistów za sztukę i wiedzę zarazem, lecz pokątne babskie czary - stanowiła utajone, potężne i złowróżbne źródło mocy i podobnie jak trucicielstwo tradycyjnie łączono ją z kobietami. Nieomal każdą renesansową królową, która sama nazbyt śmiało sięgała po władzę lub zdobyła zaskakujący wpływ na męża, oskarżano o stosowanie magii lub trucizny. Wielogębna plotka pomawiała zatem o czarownictwo Bonę Sforzę, Katarzynę Medycejską, Annę Boleyn oraz całe gromady dam pośledniejszego rodu. Po uwolnieniu z więzienia w Gripsholmie sama Dosia z pełnym przekonaniem pisała, że Jöran Persson, doradca króla Eryka XIV, który jakoby podsycał jego wrogość przeciwko bratu, miał za matkę straszliwą czarownicę.
U progu epoki nowożytnej łatwiej było spotkać czarownicę niż niewiastę walczącą na polu bitwy. Zwyczajnymi kobietami rządzili jednak ojcowie, i to rządzili surowo, acz Kościół oraz świeckie autorytety, w tym nieomal wszystkie traktaty o małżeństwie, potępiali nadmiernie brutalne i niesprawiedliwe traktowanie słabszych i zależnych - czyli żon, dzieci, służby oraz poddanych. Kwestią wysoce dyskusyjną pozostawało wszakże, gdzie przebiega granica między dopuszczalnym a nadmiernym. Bo ojciec jako głowa rodziny miał obowiązek dbać o moralność domowników i korygować ich zaniedbania, błędy oraz przewiny.
Jeśli nie udało mu się tego osiągnąć łagodną perswazją, z aprobatą świata mógł sięgnąć po środki surowsze i bardziej drastyczne, łącznie z zastraszaniem, głodzeniem i biciem, gdyż - jak z prostotą wyjaśnił pewien piętnastowieczny mnich, ojciec Cherubin ze Sieny - lepiej ukarać ciało i naprawić duszę, niż oszczędzić ciało i zaszkodzić duszy. Zresztą nie zawsze szło o zbawienie duszy. Christine de Pisan, późnośredniowieczna francuska autorka dająca nam jedną z nielicznych okazji na poznanie kobiecej perspektywy tamtych czasów, skonstatowała, że najbardziej narażone na bicie były te małżonki, które nieroztropnie okazały się bardziej kompetentne od mężów, choćby w prowadzeniu gospodarstwa domowego.
Ludzie renesansu mieli wobec bicia żon postawę mocno ambiwalentną, co w dużym stopniu odzwierciedla niejednoznaczną pozycję kobiety w małżeństwie: była, jak dziecko, poddana władzy męża, ale zarazem zarządzała domostwem i musiała się cieszyć autorytetem, żeby nadzorować służbę. Stąd też w uczonych traktatach odradzano nadmierne bicie żon nie tylko ze względów - jak byśmy to współcześnie nazwali - humanitarnych, ale również ukazując społeczną szkodliwość tego procederu, gdyż maltretowana żona nie zdoła sprawnie wypełniać funkcji gospodyni.
Poza tym bicie żon po prostu nie działa, tłumaczyli teoretycy. Chłosta nie dodaje mężowi godności i jest raczej oznaką niedostatku autorytetu niż jego nadmiaru. Żony wcale się nie poprawiają pod uderzeniami kija, tylko użalają się nad sobą, plotkują i skarżą kumoszkom oraz uczą się pałać do małżonka nienawiścią.
Niemniej wedle ówczesnego powiedzenia dobry koń i zły koń potrzebował bata, dobra żona i zła żona potrzebowała kija. Przyzwalano na bicie, póki nie powodowało trwałych uszkodzeń ciała, choć niektórzy mężowie i ojcowie uważali, że mają prawo stosować przemoc bez ograniczeń. Dają do myślenia przypadki Damy z Bath, bohaterki "Opowieści kanterberyjskich" Geoffreya Chaucera, niewiasty ponad miarę przebiegłej, skłonnej do uciech łoża oraz samowolnej. Dama z Bath skutecznie urabiała swoich czterech pierwszych mężów, nie wzdragając się przed obłudą, podstępem oraz wiarołomstwem, żeby doczekać się zasłużonej kary w piątym małżeństwie, zawartym z miłości z młodszym i uboższym kochankiem. Piąty mąż, pozbawiony złudzeń co do charakteru połowicy, bijał ją tak zajadle, że Dama straciła słuch w jednym uchu i tylko dzięki kolejnemu fortelowi - udała, że padła trupem, i przerażony mąż zaprzestał bicia - uniknęła poważniejszych obrażeń.
Z jakimi emocjami średniowieczni słuchacze śledzili losy Damy z Bath? Czy współczuli jej uszczerbku na zdrowiu i podziwiali spryt, niezawodny oręż słabych i niezdolnych do otwartego sprzeciwu? Czy uważali brutalność męża za zasłużoną i niezbyt dotkliwą karę za jej wcześniejsze winy i cieszyli się, że ukarał wstrętne, rozbuchane seksualnie babsko? Popularność motywu ujarzmiania złośliwej żony, powtarzanego w niezliczonych facecjach, żartach, balladach, opowieściach i błyskotliwie rozegranego przez Szekspira w "Poskromieniu złośnicy", mnogość rozmaitych karnawałowych obyczajów, kocich muzyk, podczas których ośmieszano nazbyt potulnych małżonków, a ich władcze połowice turbowano i publicznie upokarzano, ławice antyfeministycznych rycin krążących po ówczesnych wioskach i miasteczkach - wszystko to nie świadczy o nadmiarze sympatii dla kobiet wychodzących poza społecznie akceptowane role.
Świat renesansu, świat, w którym dorastały córki króla Zygmunta, był niewiarygodnie brutalny. Zapewne ich samych nie karano chłostą: królowa Bona nie pozwalała na bicie królewskiego jedynaka, co zresztą jej wypominano, bo szlachta ewidentnie uważała, że królewicz, który nie zakosztował zawczasu rózgi, nie osiągnie stosownej tężyzny i nie zahartuje się na przyszłość. Ale ich babka, księżna Izabela, musiała cierpieć bicie ze strony męża. Podobnie traktowano wiele królewskich i książęcych małżonek. Przemoc - i ta usankcjonowana przez prawo, i ta przestępcza, bezprawna - była nieustannie obecna w przestrzeni publicznej.
Pod pręgierzami smagano ladacznice, złodziejom ucinano uszy. Nad bramami i w miejscach kaźni schły na postrach członki poćwiartowanych złoczyńców. W szkołach bito uczniów, w warsztatach czeladników. W kuchniach i alkierzach tłuczono służące i żony, przy czym męża uważano za litościwego, jeśli wymierzał razy kijaszkiem nie grubszym od kciuka. Przy brodach turbowano i gwałcono praczki, w zaułkach ubogie rzemieślniczki, na podwórkach służki. Magistraty wielu renesansowych miast nadaremno usiłowały ograniczyć swawolę młodych hultajów, którzy zbierali się w bandy i napastowali na ulicach nie tylko posługaczki, ale i cnotliwe - z racji urodzenia - córki rajców.
Ale żonie, nawet jeśli była koronowaną królową, groziły kary surowsze niż bicie. Na polskim dworze z uwagą śledzono małżeńskie perypetie najsłynniejszego seryjnego monogamisty wszech czasów, Henryka VIII. Powściągliwy król Zygmunt zapewne nie pasjonował się pościelą bliźnich, ale ekscesy króla Henryka miały tak brzemienne konsekwencje dla chrześcijaństwa, że ich echa docierały nawet do leżącej, co tu kryć, na krańcach rzymskokatolickiej ekumeny Rzeczypospolitej. W 1531 roku niezawodny poseł Jan Dantyszek donosił z Gandawy królowi Zygmuntowi o skandalicznym romansie króla z Anną Boleyn i odsunięciu prawowitej małżonki, ciotki cesarza, Katarzyny Aragońskiej.
Cztery lata później sam papież Paweł III wysłał do króla Zygmunta list, w którym opisał mu niegodziwości króla Anglii, konfiskatę majątków kościelnych oraz egzekucje biskupów, i prosił polskiego monarchę o interwencję. W tym samym roku na dworach północnej Europy roztrząsano powody śmierci żony Gustawa Wazy, króla Szwecji, która wedle oficjalnej wersji upadła nieszczęśliwie podczas tańców, lecz wedle plotki to mąż w ataku furii strzaskał jej głowę młotem. Wiarygodności przydał tym pogłoskom niełatwy charakter szwedzkiego monarchy, który własnoręcznie obił i wytargał za włosy córkę Cecylię, po tym jak ją przyłapano in flagranti z kawalerem bez spodni (poniewczasie król chyba się zawstydził, bo tłumaczył, że włosy Cecylii same tak powyłaziły).
Nieco wcześniej dyskutowano nad Bałtykiem o niedolach małżeńskich młodziutkiej Izabeli Habsburżanki, która jako czternastoletnia dziewczyna poślubiła króla Danii, Szwecji i Norwegii Chrystiana II, tylko po to, by odkryć, że starszy od niej o ponad dwadzieścia lat małżonek jest całkowicie owładnięty przez swoją konkubinę oraz jej matkę. Na nic się zdała nawet interwencja cesarza, wstawiającego się za wnuczką. Śmierć wszechwładnej kochanki niewiele poprawiła los królowej.
Cytowany fragment (Rozdział 9: Pokora Gryzeldy. Ideał małżeństwa) pochodzi z książki Anny Brzezińskiej "Córki Wawelu. Opowieść o jagiellońskich królewnach" , która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.