Nie boję się jutra

W kraju mogłam wykorzystać wszystko to, czego nauczyłam się w Stanach. Odtąd wiem, że w nowym środowisku zawsze dam sobie radę - rozmowa z Henryką Bochniarz

Heneryka Bochniarz/fot. Paweł Przybyszewski
Heneryka Bochniarz/fot. Paweł PrzybyszewskiMWMedia

Niestabilność prawa, zagmatwanie podatkowe i ogromna biurokracja to jedne z najczęściej wskazywanych przez przedsiębiorców barier w rozwoju gospodarki. Chociaż mówimy o nich od dawna, to niewiele się w tej kwestii zmienia. Decydenci nie chcą słuchać naszych argumentów. Szkoda, że ciągle nie przebiła się w Polsce instytucja wysłuchań publicznych. Wtedy prawo byłoby lepsze.

Może problem tkwi w tym, że przedstawiciele władzy nie są rozliczani ze swoich działań.
Nasza demokracja i system polityczny są bardzo młode. Brak nam kultury politycznej, w związku z czym do polityki trafiają często przypadkowi ludzie. W Stanach nie ma błyskawicznych karier. Trzeba przejść kolejne szczeble. Jeśli ktoś nie potrafi dobrze działać w komitecie rodzicielskim, który jest w USA bardzo silny, nie ma szans, żeby został radnym w swoim okręgu. Mówiąc pół żartem, pół serio, u nas bywa tak, że gdy się wsiądzie do autobusu i spotka kolegę, można zostać ministrem.

Można to przeskoczyć?
Nie sądzę. Do tego potrzeba czasu. Muszą wykreować się nowe elity polityczne. To nie przypadek, że w demokracjach dużo starszych niż nasza, są specjalne ośrodki naukowe, które przygotowują do służby publicznej.

Pobyt w Stanach nauczył Panią tej właściwej ekonomii?
Pobyt w Stanach był niewątpliwie dobrym ćwiczeniem. Pierwszy raz zetknęłam się z tym, jak działa wolny rynek. Mimo że skończyłam handel zagraniczny, a mieliśmy przecież większy niż przeciętnie dostęp do literatury i możliwość kontaktu chociażby z prasą zagraniczną, te doświadczenia były niczym w porównaniu z tym, z czym zderzyłam się za oceanem. Postanowiłam z tego skorzystać i nauczyć się jak najwięcej.

I co Pani zrobiła?
Zaczęłam od nauki obsługi komputera, a potem przerobiłam całą literaturę, żeby móc uczestniczyć w debatach, które się odbywały. Zgłosiłam się, żeby uczyć studentów. Uważałam, że to najlepsza metoda dotarcia do wiedzy. Wykładałam politykę rolną w krajach Europy Środkowej, ale aby być ich partnerem, musiałam to sprzedawać mając ich wiedzę na temat gospodarki. Nigdy nie pracowałam tak ciężko jak wtedy. Nie miałam ani rodziny, ani znajomych, a w moim departamencie spora część osób nie miała pojęcia, gdzie właściwie leży Polska.

To dzięki temu doświadczeniu przeszła Pani "na swoje"?
Odejście z instytutu naukowego w 1990 roku było bardzo trudną decyzją. W tamtych czasach posiadanie takiej pracy dawało ogromne poczucie stabilizacji - trudno było stracić etat. Pracownicy wielkich firm państwowych przychodzili na szóstą, wychodzili o czternastej i nie zadawali sobie więcej pytań. Pensje może nie były rewelacyjne, ale pracowało się na pół gwizdka. A poza tym wszyscy mieli po równo. Jak to mówił Jacek Kuroń, "cienka zupka dla każdego".

Pani miała już ugruntowaną pozycję zawodową.
Czułam się w tym wszystkim w miarę komfortowo, nawet jeśli był to dość siermiężny socjalizm. Sporządzaliśmy raporty roczne i na jednej ze stron, licząc na wielką aferę, napisaliśmy brzydkie słowo. Okazało się, że pies z kulawą nogą nie pofatygował się, żeby je przeczytać.

Tak więc mogłam siedzieć na ciepłej posadce i marnować polskie lasy, ale uznałam, że skoro jest taka możliwość, żeby zacząć coś od początku, to trzeba tak zrobić. Ryzyko było ogromne. Pamiętam nieprzespane noce. Nie miałam przecież doświadczenia w konsultingu.

Nie rozważała Pani możliwości powrotu do Stanów?
Miałam plan powrotu. Nie wyobrażałam sobie dalszego życia w Polsce. Jednak Fundacja Fullbrighta miała zasadę, że aby wystąpić o stałą wizę, trzeba było wrócić do własnego kraju na okres stypendium. Na czarno nie chciałam pracować. W związku z tym mój mąż został z córką w USA, a ja z synem wróciłam do Polski na dwa lata. Ostatecznie stało się tak, że zostałam na zawsze w Polsce, a mój mąż do dziś mieszka w Stanach. Jesteśmy więc małżeństwem na odległość, ale widujemy się często.

To, co się stało w Polsce, było odpowiedzią na to, do czego była Pani przygotowana?
W kraju mogłam wykorzystać wszystko to, czego nauczyłam się w Stanach. Odtąd wiem, że w nowym środowisku zawsze dam sobie radę. Nie boję się tego, co przyniesie jutro. Jeżeli chcemy odnieść sukces, musimy liczyć się z ryzykiem, że nam coś nie wyjdzie.

Ci, którzy mówią, że zawsze wygrywają, nie mówią prawdy. Ryzyko jest wielkie, ale też wielka jest satysfakcja, że można wziąć życie w swoje ręce.

Jeżeli sukces może odnieść każdy, to pozostaje tylko kwestia wiary we własne siły - dlaczego tak niewielu osobom się to udaje?
Wiele czynników na to wpływa.

Bardzo słabo rozwinięty jest system mentoringu. Mamy dopiero pierwszą generację, która może służyć radą następnym. Można mieć pieniądze i pomysł, ale brakuje doświadczenia. Jest cała rzesza ludzi, którzy zbudowali firmy i chętnie podzielą się radą. Ja też oddałam swoją firmę synowi i myślę, że za kilka lat mogę zająć się mentoringiem dla menedżerów. W Stanach wielu wykładowców było praktykami.

Gdyby w dzisiejszych warunkach rynkowych zaczynała Pani od zera...
Jeśli robi się coś dobrze, to zawsze znajdzie się na to popyt. Ostatnio planowałam remont. Na rynku jest wiele firm budowlanych. Zdecydowałam się na taką, do której musiałam się zapisać w kolejce. Okazuje się, że nawet w dziedzinach, które wydają się szalenie konkurencyjne, jest przestrzeń dla tych, którzy są dobrymi fachowcami. Dlatego uważam, że dla osób, którzy chcą uczciwie pracować, takich miejsc jest w Polsce tysiące.

A zatem pierwszego miliona nie trzeba ukraść?
To jest koncepcja wymyślona przez tych, którym się nie udało. W Polsce kryterium uczciwości jest brak posiadania. Jeśli ktoś ma lepszy samochód, to na pewno zrobił jakiś przekręt. Pobyt w Stanach nauczył mnie między innymi cieszenia się sukcesem. Nie tylko swoim.

Pamiętam, jak w Stanach kupiliśmy samochód - bardzo stary. Po dwóch dniach przyszli do nas sąsiedzi z butelką wina. Cieszyli się, że stać nas już na tego zdezelowanego Chevroleta. Po kilku miesiącach kupiliśmy lepszy samochód i przyszli ponownie. W Polsce donieśliby do urzędu skarbowego. Ten brak akceptacji dla sukcesu innych się zmienia, ale bardzo powoli.

Z czego wynika ta niezgoda na sukces innych?
W dużej mierze to kwestia edukacji. Dziecko powinno wiedzieć, że jeśli mu się coś nie uda, to nie ma nieszczęścia. Ważne, żeby wiedziało, co zrobiło źle. Każdy sukces należy celebrować, ale trzeba być też przygotowanym na porażki.

Nasza szkoła jest strasznie ponura, mało radosna. W Stanach, kiedy moje dzieci nie mówiły jeszcze po angielsku, ciężko było im się pogodzić z tym, że ze świetnych uczniów w Polsce stały się małpami. Nikt nie mógł się z nimi dogadać. Ale uwielbiały chodzić do szkoły. Jak tylko powiedziały jedno zdanie po angielsku, dostawałam notatkę, jak to fantastycznie pracować z moją córką. I tak za każdym razem. To buduje w dzieciach wiarę w siebie.

Może powinna Pani zainicjować reformę w systemie edukacji?
Sama pani widzi, ile jest do zrobienia. Ja od swoich dzieci wymagam wiele. Córka właśnie przeprowadza się z Warszawy na wieś i zaczyna zupełnie nowe życie. Kilka osób mi powiedziało "Boże, jaka ona jest odważna. Też bym chciała tak zrobić, ale boję się".

Rzeczywiście, to wielkie ryzyko, ale fantastycznie, że ma taką odwagę. Pracowała kilka lat w amerykańskiej firmie prawniczej i nie chce dalej brać udziału w wyścigu szczurów. Chce więcej czasu spędzać ze swoimi dziećmi i widzieć, jak się zmieniają pory roku, nie tylko po zmianie ubioru.

Pani by tak zaryzykowała?
Ja stawiam przed sobą ciągle nowe wyzwania. Nie wyobrażam sobie, że za pół roku będę robiła dokładnie te same rzeczy i dzień skończy się tak samo jak dzisiaj.

Szukam rzeczy, które zmuszają mnie do uczenia się. To jeden z argumentów za przyjęciem pracy w Boeingu. Pierwsza reakcja była: "Nie ma mowy! Praca w wielkiej korporacji?!". Jednak doszłam do wniosku, że skoro mam taką unikalną szansę spróbować czegoś nowego, zobaczyć, jak wygląda ta wielka struktura od środka, to warto spróbować.

To bolesne doświadczenie, kiedy muszę poddać się pewnym regułom, procedurom. Taka wielka struktura niesie za sobą wiele wymagań, zwłaszcza dla kogoś, kto prowadził swoją firmę i był w pracy niezależny.

Właściwie jedyną rysą w Pani karierze jest wstąpienie do PZPR. W tamtym czasie to była konieczność?
Nie wstąpiłam do partii na uczelni, ale w 1978 roku, czyli w momencie, kiedy przynależność do partii nic już nie dawała. W instytucie, który był świetnym miejscem, zetknęłam się z fantastycznymi ludźmi, którzy merytorycznie reprezentowali absolutnie pierwszą klasę. To był wybór bycia z ludźmi, którzy byli dla mnie autorytetami.

Nie mogę powiedzieć, że to nie miało wymiaru politycznego, bo bycie w partii było aktem ewidentnie politycznym.

Pomocnym w dostaniu prestiżowego stypendium Fullbrighta?
Na stypendium Fullbrighta wyjechało sporo osób, które w ogóle nie były w partii. To nie tak, że dzięki przynależności do partii mogłam mieć mieszkanie, samochód albo wyjechać za granicę. Wtedy wydawało mi się, że to jest to najlepszy sposób, żeby cokolwiek w Polsce zmienić.

Chcieliśmy zracjonalizować system, co było głupotą, ale mieliśmy wizję zmieniania świata i naprawy kraju. Do głowy mi nie przyszło, że to wszystko upadnie.

Rozmawiała Anja Laszuk

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas