Póki idziemy, to ma sens

20 listopada polska blogerka Anna Alboth napisała na Facebooku, że już nie daje rady. Zapytała, czy ma tam pójść. Czy gdyby tłum Europejczyków doszedł do Aleppo, to „coś by to pomogło”. Pięć minut później pojawił się pierwszy komentarz: „Poszedłbym”. Do dziś w Marszu dla Aleppo wzięło udział kilkaset osób. Po co właściwie to zrobili?

Uczestnicy Marszu dziennie pokonują ok. 20 kilometrów
Uczestnicy Marszu dziennie pokonują ok. 20 kilometrówMaciej Sojaarchiwum prywatne

Marcin wrócił do domu w wigilię i powiedział, że jutro jedzie do Berlina. Czuje, że tak trzeba. Trochę bał się reakcji rodziców, ale ostatecznie nie było tak źle. Nie robili wyrzutów, kazali tylko się pospieszyć i iść do sklepu, bo zaraz zamkną. W końcu to święta, a na taką drogę potrzebny jest prowiant.

25 grudnia padało. Marcin zapomniał, że w święta w jego rodzinnym miasteczku nie jeżdżą autobusy. Kiedy łapał stopa, myślał że to będzie spora porażka, jeśli miał maszerować do Aleppo, a nie uda mu się nawet wyjechać z Andrychowa. Po dwóch godzinach czekania ktoś podwiózł go do Kalwarii Zebrzydowskiej, stamtąd Marcin złapał pociąg do Krakowa, później autobus do Berlina. W autobusie przypomniał sobie słowo "Hassliebe" - właściwie nieprzetłumaczalne na polski, oznaczające mieszankę miłości i nienawiści. Właśnie to czuł do Berlina, w którym kiedyś mieszkał - dużo się tam nauczył i dużo razy dostał w kość. Wierzy w znaki. Pomyślał, że na Marszu będzie tak samo.

26 grudnia na lotnisku Tempelhof, wyznaczonym jako miejsce zbiórki dla uczestników Marszu, wiało. Trzeba było trzymać czapki i pilnować karimat. Było pustawo. Janek spodziewał się, że przyjdzie z tysiąc osób, tak jak deklarowali to na Facebooku, a było kilkaset. Niemal tyle, co obserwujących ich dziennikarzy. Spacerował między plecakami i czuł się, delikatnie mówiąc - nieswojo. Dopiero kiedy ruszyli, poczuł, że jest w porządku. 300 osób. Szli głównymi ulicami Berlina, nieśli flagi, krzyczeli: "Peace for Aleppo!". Ludzie wychodzili z domów, żeby ich zobaczyć.

20 kilometrów dziennie

Alicja dołączyła w sylwestra. 26 grudnia była na Tempelhof, odprowadziła przyjaciółkę, ale sama nie wyruszyła w drogę, bo uznała że nie ma śpiwora i łapie ją grypa. Kupiła sprzęt, wyleczyła katar, 31 grudnia mąż podwiózł ją do Luckau, przez które tego dnia przechodził Marsz.

Na powitanie nowego roku rozłożyli duży, biały namiot, zagrał DJ - Syryjczyk, uczestnik Marszu, otworzyli szampana (po euro za butelkę). Ale niech nie myślę, że to był nie wiadomo jaki sylwester! Zanim wznieśli toast, zapalili świeczki i chwilą ciszy uczcili pamięć cywilów w Syrii. Potem, kiedy składali życzenia, niektórzy mówili, że huk fajerwerków jest podobny do huku wystrzałów w Aleppo.

Następnego dnia Alicja przeszła 20 km z Luckau do Calau. Ubrała wełniane skarpety, bo ludzie na Facebooku pisali, że zimno. Miała nowe buty, obtarły, trzeba było wracać.

Dobre buty to podstawa. Ola (która trochę w życiu podróżowała), oprócz nich zabrała namiot, śpiwór i matę. Miała też getry, odzież termiczną, bluzę, kurtkę wiatrówkę, aparat, łyżkę, widelec, talerz i kosmetyki. Nie ma co brać za dużo, bo może się zdarzyć, że człowiek będzie niósł to przez cały dzień na własnych plecach. A dzień jest długi...

Mówi Alicja: "Zwykle znajduje się w grupie ktoś, kto na ochotnika robi pobudki. Ja pamiętam Stefana i jego radosne okrzyki. Potem mamy jakieś dwie godziny na umycie się, spakowanie i zjedzenie śniadania. Posiłki robimy wspólnie, z tego co przyniosą nowi uczestnicy Marszu, albo z tego co kupimy za pieniądze ze składkowej puszki. Każdego dnia pokonujemy około 20 kilometrów, teoretycznie idziemy z Berlina do Aleppo trasą uchodźców, ale tak naprawdę to nie jest wierne odtworzenie ich drogi. Organizatorzy starają się planować drogę tak, by wiodła ona przez jak najwięcej miast i wiosek. Żeby ludzie widzieli, że Marsz trwa".

Na Marszu podstawa to wygodne buty
Na Marszu podstawa to wygodne butyJanusz Rateckiarchiwum prywatne

Mówi Ola: "Plecaki oddajemy na auta, przy sobie każdy trzyma tylko podręczny bagaż, bluzę, napój, szalik. Samochodami kierują ci, którzy danego dnia nie mają siły iść. W przerwie lunchowej przyjeżdżają, gotujemy wodę, pijemy herbatę, wszyscy dzielimy się ciepłymi napojami. Tu nikt nie stoi na stanowisku, że to, co jest w moim plecaku, należy tylko do mnie. Między maszerującymi fruwają orzechy i batony, a wieczorami plastry na odciski. Śpimy w szkołach, salach gimnastycznych, salach konferencyjnych.

Zawsze ktoś ma gitarę, czasem gramy, tańczymy, wygłupiamy się, żeby odreagować. Bo bywa, że jest naprawdę trudno. Kiepsko było na przykład w Czechach, kiedy szliśmy przez góry, spadł śnieg i została nas tylko piętnastka. Albo w Niemczech, kiedy zbliżaliśmy się do Heidenau, kolebki Pegidy, która sądząc po Facebooku, 'szykowała się na tych lewaków'. Kiepsko jest też, kiedy budzisz się z myślą: "Chcę do domu". Chociaż chyba od gitary i wygłupów skuteczniejsza jest rutyna: przecierasz oczy, zwijasz śpiwór, pakujesz plecak, jesz śniadanie, ubierasz kurtkę i wychodzisz. Droga pomaga".

Uczestnicy Marszu niemal wszystko robią wspólnie
Uczestnicy Marszu niemal wszystko robią wspólnieJanusz Rateckiarchiwum prywatne

Przy tej drodze czekają na nich ludzie. Uczestnicy marszu opowiadają o prowizorycznych stolikach z kawą i poczęstunkiem, które przygotowują dla nich mieszkańcy mijanych miejscowości. O Niemcach, którzy przynieśli świeży chleb i produkty na śniadanie, o dziewczynie, która bez słowa zostawiła przy nich garnek zupy. O Syryjczykach, którzy w Wiedniu postawili im obiad, o takich, którzy dla nich gotują, rezerwują noclegi i wieczorami przychodzą pograć na gitarze, a na wiedeńskim rynku rozdawali im białe róże. Alicja mówi, że to daje poczucie, że Marsz jest nie dla tych, którzy zostali w Aleppo, ale też dla tych, którzy przybyli do Europy. Dzięki temu czują, że mimo iż politycy nie zawsze są im przychylni, mogą liczyć na wsparcie i sympatię zwykłych ludzi.

Pytajcie, o co chcecie

Jednak najbardziej pamięta się tych Syryjczyków, którzy przychodzą wieczorami i mówią: "Pytajcie nas, o co chcecie".

Mówi Alicja: "Wystarczy jedna taka opowieść, żeby raz na zawsze wyleczyć się z pytań o to, dlaczego nie ma między nimi kobiet i dzieci, i czy przyjechali tu po zasiłki. Tyle razy słyszałam o pontonach tak przeładowanych, że wypadają z nich ludzie, o kobietach, które mężczyźni holowali do brzegu kilometrami, po tym jak zatonął ich ponton, o rodzinach, które rozdzieliły się, bo ktoś tak bardzo bał się drogi, że wolał zostać w Syrii".

Mówi Ola: "Któregoś wieczoru oglądaliśmy film 'My Escape'  - dokument o trzech najpopularniejszych szlakach uchodźców - z Afganistanu, Erytrei i Syrii do Europy, zmontowany z oryginalnych, kręconych komórkami wideo. Dwa dni później przyszedł do nas Syryjczyk i pokazał własne wideo, bliźniaczo podobne do tych z 'My Escape'. W połączeniu z opowieścią, snutą przez żywego człowieka, to robiło niesamowite wrażenie. Płynął łódką, na której było 70 osób. Zepsuł się silnik, stali w miejscu, ponton zaczął nabierać wody. Zaczęli wyrzucać bagaże, potem za burtę wyskoczyli mężczyźni. Wreszcie dopłynęli do Grecji, ale wielu z nich ruszyło stamtąd do Niemiec, lasami, bocznymi drogami. Na Węgrzech zatrzymał ich mężczyzna i powiedział, że jak mu nie zapłacą, to wyda ich policji. Wiesz co mi to przypomina? Babcine opowieści o II wojnie światowej.

Łącznie w Marszu wzięło udział kilkaset osób
Łącznie w Marszu wzięło udział kilkaset osóbMaciej Sojaarchiwum prywatne

Drugą historię opowiadała mi kobieta, która przyjechała tutaj z trójką synów. Czwarty brat został w Syrii - brał udział w strajku, po aresztowaniu słuch o nim zaginął. Cała rodzina zrzuciła się na ich ucieczkę. Łódka zatonęła, musieli płynąć, chociaż żadne z nich tak naprawdę nie potrafiło. Płynęli tak przez trzy-cztery godziny. Opowiadali, że tego doświadczenia nie da się z niczym porównać, że nawet te chwile, gdy siedzieli w piwnicy bombardowanego domu nie były tak straszne, jak dryfowanie na morzu. Ta kobieta opowiadała swoją historię po niemiecku, choć jest w Niemczech dopiero od kilku miesięcy i jej niemiecki nie jest zbyt dobry. Dlatego niektórzy do opowiadania o tych tragediach wykorzystują dzieci, które szybciej uczą się języka. Wyobrażasz sobie, jaki to widok? Po wysłuchaniu takich historii, już nigdy nie powiesz, że oni przyjechali tu po zasiłki".

Efekt motyla

Marsz był hejtowany od początku, a pretekstem do krytyki był brak wyraźnego celu. Bo co obchodzi bombardowanych Syryjczyków to, że Europejczycy urządzili sobie wycieczkę przez kontynent? Bo od zabaw lewaków bomby nie przestaną spadać. Bo czy ktoś w ogóle wie, kto ich sponsoruje? Jeśli o cel i sens Marszu zapytać jego uczestników, też trudno będzie uzyskać konkretną odpowiedź. Bo jak konkretnie mówić o abstrakcyjnych sprawach: pokoju, wolności, braterstwie?

Mówi Janek: "Szliśmy w Marszu Pokoju i zastanawialiśmy się co to jest pokój. Wyszło nam, że pokój zaczyna się od relacji z drugą osobą, od zgody między tobą a mną i że jedyne, co możemy zrobić, to zarażać tym pokojem kolejnych ludzi. Efekt Marszu jest trochę jak efekt motyla: idziemy, mijamy wioski, rozmawiamy z ludźmi, mówimy im o Syrii, uchodźcach i pokoju, a potem oni rozmawiają z innymi ludźmi, a ci ludzie z kolejnymi...".

Mówi Marcin: "Ostatnio, podczas spotkania ze znajomymi, obca dziewczyna podeszła do mnie i powiedziała: 'To ty jesteś tym człowiekiem, który szedł do Aleppo!'. Wtedy pomyślałem, że to właśnie o to chodzi. Nie, nie o osobistą sławę, ale o to, żeby ludzie mówili o tym, że inni robią coś dla Syrii, żeby taka aktywność stała się czymś normalnym. Czasem myślę, że pomaganie to obowiązek naszych czasów. Nieważne czy ktoś maszeruje, przelewa pieniądze, podpisuje petycje czy robi jeszcze coś innego. Jestem przekonany, że o tym konflikcie będzie się pisało w podręcznikach, jako o pierwszej wojnie transmitowanej na żywo. Mam taką małą wizję, że za 20-30 lat dziecko zapyta mnie: 'Tato, a ty co wtedy robiłeś?'. I kiedy pomyślę, że miałbym mu odpowiedzieć: 'Nic', to nie mam już wątpliwości, że warto było poświęcić świąteczny obiad i kilka dni urlopu".

"Efekt Marszu jest trochę jak efekt motyla"
"Efekt Marszu jest trochę jak efekt motyla"Maciej Sojaarchiwum prywatne

Mówi Ola: "Szła z nami taka dziewczyna, Iris. Któregoś dnia bolały ją nogi, zmarzła i poprosiła pilotujących nas policjantów, żeby przez chwilę pozwolili jej jechać z nimi. Samochód prowadziła kobieta, która nie kryła, że nie po drodze jej z naszą ideą. Jechały razem jakieś 40 minut, rozmawiały. Kiedy wysiadły, policjantka oświadczyła, że to, co robimy, jest super i że trzyma za nas kciuki. Ważne jest nie tylko to, co działo się w trakcie Marszu, ale również po moim powrocie z niego. Kiedy wróciłam, spotkałam się ze znajomą, której poglądy na sprawę uchodźców były  - delikatnie mówiąc - ostrożne. Spędziłam z nią godzinę, opowiadając o tym, że uchodźcy to nie masa, a pojedyncze osoby, których historie wyglądają tak i tak. Dziewczyna prawie się rozpłakała, mówiła że pierwszy raz spojrzała na uchodźców jako na pojedynczych ludzi, którzy rozpaczliwie potrzebują pomocy.

Mówi Alicja: "Mieszkam na Kreutzbergu, więc doskonale pamiętam uchodźców, którzy 3 lata temu koczowali tam na jednym z placów, w oczekiwaniu na przygotowanie obozów. W mediach i na Facebooku ludzie zarzucają różne rzeczy Angeli Merkel, a tak naprawdę to ona zachowała się jak człowiek. Nie zostawiła tych ludzi skazanych na zimno i głód, tylko otworzyła im granice. Idę w marszu, bo trochę mi wstyd za to, że nasi politycy tak nie potrafią. Idę, żeby pokazać, że nie wszyscy Polacy tacy są".

Dzisiaj żadne z nich już nie maszeruje, ale każde myśli o tym, żeby jeszcze na chwilę dołączyć do Marszu. Alicja wracała tam już trzy razy, Janek planuje złapać pochód gdzieś w Serbii. Bo ludzie z Marszu są jak rodzina, cały czas wymieniają ze sobą informacje, piszą, lajkują zdjęcia i filmiki. Nie wiedzą, co się stanie, kiedy Marsz dotrze do turecko-syryjskiej granicy. Może jego uczestnicy wejdą do Syrii? A może zatrzymani na granicy zaangażują się w pomoc uchodźcom w jednym z tureckich obozów? Zresztą, czy to takie ważne? Na razie idą, a dopóki idą, to ma sens.

Wysłuchała Aleksandra Suława

***

Marsz dla Aleppo/ Civil March for Aleppo został zainicjowany przez Annę Alboth, Polkę prowadzącą bloga thefamilywithoutborders.com. Wyruszył z Berlina 26 grudnia i w ciągu trzech miesięcy przeszedł przez Niemcy, Czechy, Austrię, Słowenię, w najbliższym czasie przekroczy granicę z Serbią. Marsz jest apolitycznym, oddolnym ruchem społecznym, którego głównym celem jest zwrócenie uwagi na kryzys humanitarny trwający od miesięcy w stolicy Syrii - Aleppo. Marsz finansowany jest z datków i środków własnych uczestników. Więcej informacji o jego przebiegu i formach wsparcia, można znaleźć na stronie civilmarch.org

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Syria - walki wciąż trwają INTERIA.PL
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas