Rodzice papieża - miłość z aureolą
Bóg stawiał ich przed dramatycznymi wyborami. Zawsze byli mu wierni. Matka i ojciec Jana Pawła II wkrótce mogą zostać świętymi.
"Nad Twoją białą mogiłą cisza jasna promienieje, jakby w górę coś wznosiło, jakby krzepiło nadzieję" - pisał w wierszu do matki 19-letni Karol Wojtyła. Ojcu był wdzięczny za to, że nauczył go wszystkich modlitw. To rodzice wskazali mu drogę do świętości. Były papieski sekretarz, kardynał Stanisław Dziwisz, który obcował z nim na co dzień i słyszał wiele opowieści o domu rodzinnym, nie wątpi, że rodzice papieża zasługują na miano świętych. Kuria krakowska gromadzi już dokumenty, by wszcząć proces beatyfikacyjny.
Wszystko zaczęło się w Krakowie w 1906 roku. W kościele pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła przy ulicy Grodzkiej sakramentalne "tak" powiedzieli sobie Emilia Kaczorowska i Karol Wojtyła. Ona była piątym z trzynaściorga dzieci z rzemieślniczej rodziny. On - zawodowym wojskowym służącym w armii austriackiej. Po ślubie, mając za sobą 12 lat służby, starał się o przeniesienie do pracy urzędniczej. Wystawiono mu wtedy opinię, która wiele o nim mówi: "Prawego charakteru, poważny, dobrze ułożony, skromny, dbały o honor, z silnie rozwiniętym poczuciem obowiązku, bardzo łagodny i niezmordowanie pracowity". Został urzędnikiem w Wadowicach.
Wkrótce po przyjściu na świat pierworodnego syna Edmunda przenieśli się tam całą rodziną. Chłopiec rósł zdrowo, a 10 lat później pojawiła się Olga. Niestety, zmarła 16 godzin po narodzinach, bo zachłysnęła się wodami płodowymi. Ojciec nie zdążył zobaczyć jej żywej. Jego żona była wtedy u swojej rodziny. Gdy tam dojechał, tuliła martwą dziewczynkę. Dla obojga był to cios, po którym długo nie mogli się otrząsnąć.
Kilka lat później Emilia znów była przy nadziei. Ale radość trwała krótko. Miejscowy ginekolog orzekł, że jej stan zdrowia nie daje szans na to, by donosiła ciążę i urodziła - dziecko albo ona przypłaci to życiem. Gdy to usłyszała, zawalił jej się świat. Nie chciała umrzeć - 13-letni pierworodny syn potrzebował matki, ale jak miała zabić maleństwo, które nosi pod sercem? Postanowili z mężem zdać się na wolę Bożą. Karol sprowadził lekarza. Zgodził się prowadzić ciążę - na odpowiedzialność rodziców.
Pierwsze domowe seminarium
Akuszerka, która miała odbierać poród, pamiętała, że Emilia Wojtyłowa zdawała sobie sprawę, że życie jej i dziecka jest zagrożone, ale zaufała opatrzności i doktorowi Taubowi. Gdy zaczął się poród, Karol zostawił żonę pod jej opieką i poszedł z Edmundem do kościoła - robił tak zawsze w trudnych chwilach. Był 18 maja 1920 roku, na dworze panował upał. W czasie, gdy Emilia rodziła syna, przez otwarte okno do mieszkania dobiegały dźwięki litanii loretańskiej śpiewanej w pobliskim kościele.
Na chrzcie dostał imiona Karol Józef. Matka z dumą pchała wózek ulicami Wadowic: "Mój Lolek będzie kiedyś wielkim człowiekiem" - powtarzała. Niestety, nie było jej dane doczekać tej chwili. Po urodzeniu Karola coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Pod koniec życia była tak słaba, że już nie chodziła, a domowe obowiązki przejął mąż. Zmarła krótko przed Pierwszą Komunią Świętą Lolka. Miała 45 lat. Chłopiec był wtedy w szkole. Ojciec zawiadomił o śmierci matki starszego syna, który studiował medycynę w Krakowie, ale nie miał serca powiedzieć młodszemu. Poprosił o to wychowawczynię Karola. Potem powierzył chłopca opiece Maryi. - To będzie teraz twoja matka - oznajmił.
Obaj nie mogli się pogodzić z przedwczesnym odejściem Emilii. Nie poruszali tego tematu. Salon, który zajmowała, zamknęli na klucz i nigdy z niego nie korzystali. Karol senior przeniósł się do pokoju syna. - Mogłem na co dzień obserwować jego życie, które było życiem surowym. Kiedy owdowiał, stało się jeszcze bardziej życiem ciągłej modlitwy - wspominał papież. Gdy czasem budził się w nocy, ojciec klęczał i modlił się żarliwie. - Nigdy nie mówiliśmy o powołaniu kapłańskim, ale przykład mojego ojca był pierwszym domowym seminarium - uzna po latach.
To on polecił mu odmawiać regularnie modlitwę do Ducha Świętego. - W wieku 10, 12 lat byłem ministrantem, ale niezbyt gorliwym - przyznawał. - Ojciec, spostrzegłszy moje niezdyscyplinowanie, powiedział: "Nie jesteś dobrym ministrantem. Nie modlisz się do Ducha Świętego". Z jakim on przekonaniem do mnie mówił! Jeszcze dziś słyszę jego głos - wspominał. Wziął sobie do serca jego przestrogę i pogłębił wiarę. Tata był dla niego kimś bardzo ważnym, a po przedwczesnej stracie Edmunda, który w wieku 26 lat zmarł, gdy jako lekarz zaraził się od chorego szkarlatyną, mieli tylko siebie. Łączyła ich niezwykła więź - wędrowali razem po górach, w domu pan kapitan - jak nazywali go koledzy Lolka - opowiadał o historii i uczył miłości do ojczyzny. Streszczał "Trylogię", czytał Norwida. Uczył syna niemieckiego.
Gdy po maturze Karol postanowił studiować polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, tata przeniósł się z nim. Wzorowo prowadził dom - przygotowywał posiłki, cerował skarpety, reperował buty. W niedzielę chodzili do kościoła, śpiewali godzinki i odmawiali różaniec. Trzy lata później 62-letni ojciec Lolka zmarł, a syn został sam. Jakiś czas mieszkał z zaprzyjaźnioną rodziną Kydryńskich. Jego ojca zapamiętali jako osobę skromnego i anielskiej dobroci. - Gdy wyobrażałem sobie człowieka świętego, lecz także głęboko i mądrze związanego z życiem, to był nim ojciec Karola - podkreślał Julian Kydryński. Papież do ostatnich dni życia wspominał tatę: "Był człowiekiem niezwykłym".
Kinga Szafruga