To miał być rejs życia
Jeśli planujecie wakacje na jachcie, lepiej nie czytajcie tej książki!
Luksusowy jacht osamotniony na nieprzyjaznym wzburzonym morzu. Zacinający zimny deszcz, nieprzyjemny wiatr. Na radarze pusto - wokół nie ma żadnych innych statków, radiostacja nie działa. Nie ma kogo poprosić o pomoc, nie ma dokąd uciec, nie ma gdzie się schować. Tylko członkowie załogi i czteroosobowa rodzina. Więcej osób nie ma na pokładzie. Przynajmniej ŻYWYCH osób...
Yrsa Sigurðardóttir mistrzowsko buduje świat swojej powieści "Statek śmierci": budzący grozę jacht otoczony złą sławą, ograniczony krąg podejrzanych i tajemnica, która będzie nas trzymała w napięciu do samego końca.
Autorka stosuje dodatkowy chwyt, aby podkręcić zainteresowanie. Równolegle przedstawia dwie linie fabuły. Jedna relacjonuje budzące grozę wydarzenia na jachcie, druga pokazuje śledztwo, w czasie którego prawniczka Thora stara się owe wydarzenia zrekonstruować. Oba, mistrzowsko połączone i precyzyjnie przeplatające się, wątki połączą się w końcu, a czytelnik pozna wyjaśnienie zagadki, które jest dokładnie takie, jakiego oczekujemy od dobrego kryminału - zaskakująca.
Dobrze napisana, precyzyjnie skonstruowana i wciągająca. Ma (tak lubiany) specyficzny klimat skandynawskiego kryminału, a na marginesie (bez szkody dla wartkiej akcji) pokazuje islandzkie realia. Idealna na wakacje (na stałym lądzie).
Iza