Wielu rzeczy nie mówiłam
Nie przywiązuję wagi do luksusu. Najszczęśliwsza jestem, gdy mogę pojechać do mojej chaty w górach - mówi Anna Seniuk, aktorka.
Babania jedzie do Szanghaju
Prosto z teatru i nagrań w radiu pani profesor pędzi z siatkami do wnuków. Wbiega na czwarte piętro (bez windy) i obiera włoszczyznę na zupę. Nastawia wodę w garnku. Wreszcie może pobawić się z dziećmi. "Babania!", krzyczy trzyletnia Tosia, półtoraroczny Franek tarmosi jej drewniane korale. Zaraz będzie czytanie bajek. Wnuki są jeszcze nieświadome, jakie mają szczęście. Do poduszki czyta im wielka aktorka, w której ustach najbardziej banalny tekst staje się literacką perełką.
- Kiedy studiowałam w szkole teatralnej, mijałyśmy się czasem na korytarzu - wspomina jej synowa Kinga Ilgner, aktorka. - Przechodziła obok nieobecna, pogrążona w swoich myślach. Gdy zaczęłam spotykać się z Grześkiem, zaprosiła mnie na podwieczorek. A mój przyszły mąż, korzystając z miłego nastroju, wyskoczył z prośbą, żeby pożyczyła nam swój samochód na wyjazd do Chorwacji. Uśmiechnęła się i powiedziała, że naturalnie pożyczy. Ale nie jemu, tylko mnie. Zrobiło mi się jakoś ciepło na sercu.
Dla każdego rodzina jest najważniejsza, to jasne. Ale Kinga od razu wylicza konkrety: - Mama jest w stanie rzucić wszystko, żeby przyjść z pomocą. Tego lata zadzwoniłam do niej z wakacji w górach. Byłam sama z dwójką maleńkich dzieci, w moim głosie słychać było zmęczenie. Następnego dnia zapukała do drzwi i przez tydzień kazała mi odpoczywać. Kiedy rodziłam Antosię i Franka, od świtu czekała na porodówce. Często proponuje: "Zakupy ci zrobię, posprzątam". Przychodzi rano o ósmej, żebym po zarwanej przy maluchach nocy mogła trochę pospać. Przy czym nie jest inwazyjna, nie wchodzi z butami w nasze życie. Sama jest typem samotnicy, więc szanuje potrzebę samotności innych, zwłaszcza młodego małżeństwa. Wypycha nas z domu, żebyśmy pojechali na sylwestra we dwoje. Zastanawiam się tylko, skąd czerpie energię. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam jej bezczynnej.
Piekielnie silna baba
W kalendarzu Anny Seniuk rozpisane zajęcia: Teatr Narodowy, nagrania w Polskim Radiu, wnuki... No i wyjazdy. Z przedstawieniem do Zielonej Góry, na egzotyczną wyspę na ślub byłej uczennicy. Skoro obiecała, to pojedzie, choćby się paliło. Z przyjaciółką Zofią Saretok planują wakacje, pukając palcem w mapę na chybił trafił. Madera, Szanghaj? Czemu nie!
Jest twarda, nie poddaje się łatwo. Nauczyła się walczyć z przeciwnościami losu, a było ich trochę. Niedobre recenzje, filmy, które przeszły koło nosa. Zaproponowano jej rolę Jagny w ekranizacji "Chłopów" Jana Rybkowskiego. Odmówiła, bo akurat wybierała się w podróż poślubną. Ktoś się obraził i dostała wilczy bilet. Przez jakiś czas kino jej nie dostrzegało.
Kilkanaście lat temu przeszła ciężką chorobę. Zrozumiała sens cierpienia. Ale dziś mówi, że to doświadczenie niczego nie zmieniło. Żyje jak przedtem. Odkryła tylko, że jak się ma przyjaciół, to się ma wszystko.
- To piekielnie silna baba - mówi aktor Jan Nowicki, kolega ze studiów. - I wbrew swojemu przekonaniu bardzo zrealizowana w zawodzie. W najgorszych okresach życia świetnie dawała sobie radę. Tylko kłamczucha z niej straszna. Ilekroć zapraszam ją do siebie na Kujawy i dzwonię, pytając, gdzie jest, to twierdzi, że już pod Sochaczewem. A naprawdę bawi wnuka w Ogrodzie Saskim.
Bez posagu
Jej dom rodzinny przy ulicy Króla Jana Sobieskiego w Stanisławowie (dziś Ukraina) pewnie już nie istnieje. W 1946 roku rodzice zdecydowali się na los repatriantów. Spakowali do dębowego kufra babcine pamiątki, haftowane serwety, pościel. Zabrali też neseserek z biżuterią. - Rodzice byli nauczycielami, mama uczyła polskiego, tata przyrody, więc bogactw tam wielkich nie było, ot kilka pierścionków - opowiada Anna Seniuk. - Tak się jakoś stało, że w zamieszaniu neseserek wyleciał przez otwarte drzwi bydlęcego wagonu, którym wracaliśmy do Polski. W kraju wylądowałyśmy z siostrą bez posagu.
Potem nastąpiło kilka lat tułaczki. Nie było gdzie się zaczepić, ciągle zmieniali miejsce zamieszkania. - Teraz, po latach, mogę wyznać, że to był koszmar. Przychodziłam do zżytej klasy paraliżująco nieśmiała i musiałam walczyć o akceptację. Potem kolejna przeprowadzka i znowu to samo. Mojej starszej siostrze Bożenie było łatwiej, jest impulsywna, śmiała. Nigdy nie skarżyłam się rodzicom, bo nie chciałam im robić przykrości. Zresztą wielu rzeczy nie mówiłam, żeby nikogo nie martwić. Dopiero gdy zatrzymaliśmy się w Krakowie, odetchnęłam z ulgą. Kraków stał się moim miastem.
Najmilsza Studentka Krakowa
Twierdzi, że do szkoły teatralnej zdała przypadkiem. Przygotowywała się do studiów na historii sztuki, ale ponieważ wygrała kilka konkursów recytatorskich, postanowiła spróbować szczęścia na wydziale aktorskim. Chętnych było dwustu, dostało się osiem osób. - Egzamin poszedł dobrze, później zaczęły się schody. Musiałam przełamywać swoją nieśmiałość. Przez szkołę przebrnęłam dużym kosztem. Dopiero w teatrze zrozumiałam mniej więcej, na czym to polega.
Ale mimo wszystko dziś tamte czasy wspomina fantastycznie: - Teatr nie był moją jedyną pasją. Jeździłam na nartach, grałam w koszykówkę w "Wiśle", zrobiłam patent żeglarski. Na trzecim roku zostałam wybrana Najmilszą Studentką Krakowa.
- Była śliczna jak obrazek, dziś jest piękna jak obraz - dodaje Jan Nowicki. - Wzdychała do niej połowa szkoły. Niestety, uczepił się jej jakiś kurdupel z innej uczelni, inżynier czy geodeta. Ze złości nazwaliśmy go "Pomponem". Ona miała taki zwyczaj, że przy pożegnaniu przytrzymywała dłużej rękę i człowiek wyobrażał sobie nie wiadomo co. Ale naprawdę kochała tylko "Pompona". Mieliśmy oboje dużo szczęścia. W tamtych czasach człowiek musiał odsłużyć swoje na prowincji, a nas od razu wyłuskali jako parę amantów do Teatru Starego.
W Starym świeżo upieczona aktorka debiutowała w "Wariatce z Chaillot" Jeana Giraudoux. Tuż przed wyjściem na scenę podchodzi do niej garderobiana Bronia. Patrzy krytycznie na makijaż: "Pani Aniu, proszę to natychmiast zmyć!".
- Pracownicy teatru to nie byli ludzie odbębniający godziny na etacie, tylko znawcy sztuki z krwi i kości. Gdy mnie brygadier pochwalił: "Dobrze dziś pani próbowała", to jego słowa były równorzędne ze słowami reżysera. Nigdy nie zapomnę, jak cały zespół techniczny został kilka godzin dłużej, żebym mogła mieć dodatkową próbę przed premierą. Oczywiście bez nadziei na płatne nadgodziny. A z Bronią przyjaźniłam się do końca jej dni.
Janusz Kukuła, reżyser Teatru Polskiego Radia, opowiada, że Anna Seniuk znana jest z życzliwości dla debiutantów. Kiedy na nagraniach trzęsą się z tremy, ona pokazuje im, jak trzymać kartkę, gdzie stanąć, przypomina, żeby nie odwracać głowy od mikrofonu.
- Mnie pierwszego dnia w Teatrze Starym przytuliła wielka aktorka Ewa Lassek. Staram się teraz oddawać ten gest - mówi Anna Seniuk. Aktor Piotr Adamczyk dodaje, że wśród wielu rzeczy, których nauczyła go pani profesor, jest liczenie się ze zdaniem osób z zespołu technicznego. - Uświadomiła mi, jak ważna jest opinia bileterów, kurtyniarzy. Wpoiła szacunek dla tych, od których pozornie nic nie zależy.
Seniuk jako portret zbiorowy
Warszawa miała być tylko na chwilę. Aktorka z Krakowa przyjechała "wypożyczona" do przedstawienia "Głupi Jakub" Tadeusza Rittnera w Teatrze Ateneum. Szybko posypały się inne propozycje. Nadchodził dobry czas. Prywatnie i zawodowo. Anna Seniuk wyszła za mąż za kompozytora Macieja Małeckiego. Na świecie pojawił się Grzegorz, dziś aktor, potem Magdalena, która poszła w ślady ojca i została muzykiem. W 1974 roku aktorka poszła na zdjęcia próbne do roli żony inżyniera Karwowskiego w serialu "Czterdziestolatek" Jerzego Gruzy. Mało brakowało, a wcale by w nim nie wystąpiła.
- Na przesłuchanie wpadłam na chwilę, miałam mało czasu. Kiedy się okazało, że chcą właśnie mnie, grzecznie podziękowałam. Dyrektor Ateneum nie zgodził się, żebym odeszła do filmu tuż przed teatralną premierą. Ale ta premiera odwlekła się o pół roku...
Już po pierwszym odcinku "Czterdziestolatka" rozpętało się szaleństwo. Wtedy była jedna stacja telewizyjna, która miała tylko dwa programy, więc serial oglądała cała Polska. - Ania zarysowała tę postać z taką lekkością, że widzom umyka tytaniczny wysiłek, który w nią włożyła - zachwyca się reżyser Maciej Wojtyszko. - A przecież to zbiorowy portret kobiet tamtego czasu, matka Polka PRL-u! Żeby ją tak zagrać, trzeba było poczynić milion obserwacji, sięgnąć do własnych doświadczeń i jeszcze mieć wybitny talent komediowy.
Jan Nowicki czasem myśli, że tego talentu jak na jedną osobę Anna Seniuk miała nawet za dużo: - On jej się uszami wylewał. Dlatego bywało, że na scenie komikowała jak najęta. Zamiast jednego palca używała całej dłoni. Artysta nie powinien z taką szybkością dochodzić do rezultatów, bo się degeneruje.
Pchła Szachrajka
Pytam aktorkę, czy kultowa rola w "Czterdziestolatku" bardzo ją zmęczyła. Dziwi się. Bo jak może męczyć rola, za którą pokochała ją publiczność i która ugruntowała jej pozycję na lata? Przyznaje jednak, że ludzie wciąż zwracają się do niej per "pani Madziu". A ostatnio usłyszała od taksówkarza: "To pani żyje? Bo dawno pani nie widziałem w telewizji".
Według Macieja Wojtyszki inżynierowa Karwowska przyćmiła inne dokonania aktorki. Na przykład Julcię w "Pannach z Wilka" Andrzeja Wajdy albo Kaziukową w "Konopielce" Witolda Leszczyńskiego. - Jest taki zapomniany film "Bilet powrotny" w reżyserii Ewy i Czesława Petelskich. Wiejska kobieta wyjeżdża za ocean zarobić pieniądze dla rodziny. Przeżywa tam horror, wraca na wpół sparaliżowana. W kraju dowiaduje się, że syn roztrwonił majątek, a cała podróż była na nic. To wielka dramatyczna kreacja Ani, absolutnie porażająca. Miała pecha, że zagrała ją u reżyserów, którzy są dziś niedoceniani.
Sama artystka za swoje największe osiągnięcie uważa występ w bajce dla dzieci "Pchła Szachrajka". - Przy wyborze obsady szukaliśmy drobnej kobietki, ale na miłość boską, żadna nie była rozmiarów pchły! - mówi Maciej Wojtyszko. - Zapytałem więc, która ma w oczach najwięcej szachrajstwa? Oczywiście - Seniuk! Ja najbardziej podziwiam ją za pokorę, z jaką uprawia swój zawód. Przyjęła raz z uprzejmości epizod w moim serialu "Piotrek zgubił dziadka oko, a Jasiek chce dożyć spokojnej starości". Patrzyłem ze zdumieniem, gdy przygotowywała się do tej drobnostki z takim rozmachem, jakby miała zagrać Ofelię. Była autentycznie przejęta i przestraszona, czy się uda. Z jej dorobkiem i umiejętnościami! Dobrze wie, że na każdym kroku można się przewrócić. Ma świadomość ryzyka, nie lekceważy go.
Anna Seniuk żałuje jednego: że jako aktorka nie zasłużyła na pochwałę jednego widza, na którym bardzo jej zależało - własnej mamy. - Rodzice chodzili na moje przedstawienia, ale mama nigdy mnie nie chwaliła, zawsze wytykała błędy. Brakowało mi jej akceptacji. Ale dzięki temu dziś łatwiej mi znieść porażki, a sukcesy przyjmować z niedowierzaniem.
Trudne życie godne artysty
Piotr Adamczyk przyznaje, że choć dawno skończył warszawską Akademię Teatralną, jest zazdrosny o nowych studentów, których uczy Anna Seniuk. Bo każdy rocznik chce być dla niej jedynym, najzdolniejszym i wyjątkowym. Na początku są skrępowani jej sławą, ale to szybko mija. - W jej uwagach i krytyce nigdy nie było cienia złośliwości, choć nie jest wcale łagodna i pobłażliwa - mówi aktorka Joanna Gryga.
- Kiedy narzekałam, że nie mam siły, potrafiła mnie ofuknąć: "Musisz!". Sama jest wulkanem energii i trzeba mocno się starać, żeby dotrzymać jej kroku. Ale umiała przytulić, gdy tego potrzebowałam. W moim przedstawieniu dyplomowym, "Walentynkach" wg Iwana Wyrypajewa miałam problem z jedną sceną. Kiedyś, tuż przed spektaklem, nagle słyszę głos pani profesor: "Gryga, chodź, przećwiczymy scenę z walizką!". "Przecież niedługo trzeci dzwonek, zaraz idę na scenę!" - odpowiedziałam. Mimo wszystko przećwiczyłyśmy.
Do tradycji należą wigilijne spotkania w mokotowskim mieszkaniu Anny Seniuk. Je się na nich pierogi i dyskutuje do rana. - Po dyplomie utrzymujemy kontakt. Pani profesor interesuje się naszym losem, w kłopocie można do niej zadzwonić w środku nocy - opowiada Gryga.
Piotr Adamczyk podkreśla, że zawdzięcza Annie Seniuk debiut fabularny. - Poleciła mnie do "Mutantów" Tomasza Zygadły. Wiele jej wskazówek stosuję do dzisiaj. Na przykład taką, żeby zawsze wchodzić na scenę tzw. wykroczną, czyli nogą zewnętrzną do widowni. Wydawało mi się to nieistotne w małych salkach teatralnych, ale gdy zagrałem w dużych, pojąłem wartość tej rady. Takie wejście jest natychmiast zauważone, dobrze ustawia postać.
Anna Seniuk o swojej pracy w Akademii mówi: - Za moich czasów wszystko było proste. Ktoś dobry odnosił sukces, słabszy odpadał. A teraz jest często na odwrót. Żal mi młodych, bo jest im nieporównanie trudniej niż mnie. W tym zawodzie nie ma sprawiedliwości. Żeby w nim okrzepnąć, trzeba znieść wiele upokorzeń. Podnieść się nie raz, ale dwa, trzy i sto razy. Herbert napisał przed laty moim studentom: "Życzę wam trudnego życia, bo tylko takie jest godne artysty".
Góra dla odludka
Koniec wywiadu. Anna Seniuk denerwuje się, bo skończył się czas parkowania, na pewno zaraz wlepią jej mandat. - Bo ja mam w codziennych sprawach pecha. W supermarkecie biorę wózek, w którym kółko odpada. Spieszę się, to kasa się zacina. Biegnę do kasy obok, a tu zamykają przed nosem.
Kinga Ilgner, widząc mamę na scenie, zastanawia się, czy to na pewno ta sama osoba, która gotuje jej dzieciom rosół i biega po parku z wózkiem. W Narodowym jest wielka, w domu - zwyczajna. Nie ma w sobie grama próżności. - Gdy kupowałam jej drogie kosmetyki, odkładała je dyskretnie na bok. Wiadomo, nic nie działa jak krem Nivea. Ale kiedy dostała drewnianą szkatułkę i zwykłą, bawełnianą koszulę, oczy jej się zaświeciły.
- Nie przywiązuję wagi do luksusu. Żartuję ze swojego wyglądu, roztrzepania - mówi Anna Seniuk. - Najszczęśliwsza jestem, gdy uzbiera się parę wolnych dni i mogę pojechać do mojej chaty w Bieszczadach. To stara chałupa na szczycie góry. Pobielona, bez wygód, do najbliższego sąsiada daleko. Patrzę na drzewa, kwiaty. Ojciec nauczył mnie ich nazw. Marzył, że zostanę leśnikiem.
W ubiegłym roku na wakacjach ciągle ją coś kłuło. - Mamo, usiądź, nie pędź, odpocznij wreszcie - prosiła Kinga. - Ależ dziecko, jak nie pracuję, to dopiero mnie wszystko boli!
Maria Barcz