Z pamiętnika niemłodej już mężatki

Z Lilusią szalenie się kochałyśmy i zarazem szalenie kłóciłyśmy. Biłyśmy się, rzucałyśmy w siebie książkami, a potem, się przepraszałyśmy, i to nie jako smarkule, ale dorosłe kobiety.

article cover
Wydawnictwo WAB

Mój Boże, co myśmy wyrabiały! Nie dziwnego więc, że Kraków patrzył na nasze zachowanie - mówiąc oględnie - dziwnie. Biedna nasza mama, ileż to się nasłuchała o długości spódnic, fryzurach panienek, poglądach i... towarzystwie, w jakim panienka Madzia i Lila się obracają. Zgroza!

Najlepsza historia przydarzyła się na Riwierze, na którą pojechałyśmy oczywiście razem. Ciągle tam jęczałam, chorowałam, miałam jakieś nieszczęśliwe miłości, poza tym rozchodziłam się wówczas z mężem; w ogóle nudna byłam strasznie, o czym moja siostra pisze w listach do matki. I oto taka sytuacja. Moja siostra siedzi na ławeczce w Nicei czekając na mnie, a tutaj przysiada się do niej jakiś mężczyzna. Zaczęli rozmawiać. Ów jegomość pyta Lilkę: - Co pani tu robi sama? A ona mu na to: - Jestem pielęgniarką, przyjechałam z chorą umysłowo osobą, którą się opiekuję...

Jegomość zerknął na poważną twarz Lilki i nie pytał już o nic, po czym za chwilę przychodzę ja, w bardzo ładnej letniej sukni - siadam obok niej. Facet tak się bokiem na mnie spojrzał, że niby to ta umysłowo chora, szybko się pożegnał i odszedł "łowić" gdzie indziej niewinną rybkę na upojny wieczór. W hotelu Lilka ze śmiechem opowiedziała mi całe to zdarzenie. Takie figle potrafiła płatać.

Tak, moi drodzy, ona była szalona figlarka! Nikt by nie pomyślał, po jej wierszach, tak sentymentalnych, tak głębokich, nieraz filozoficznych, że miała tyle prostoty w sobie.

A propos kotów... Przypomniała mi się przezabawna historyjka. Otóż, było to już po wojnie, z moją ukochaną Kucharcią na Kossakówce hodowałyśmy kotkę-syjamkę, pewnego razu kotka dostała rui. Dbając o jej samopoczucie i zdrowie psychiczne, sprowadziłam jej rasowego kawalera. Koty się obwąchały - syjamczyk wypił kotce mleko i nic... Zła, pobiegłam zadzwonić do przyjaciółki, żeby sobie zabrała tego leniwca. Pobiegłam do "Noworolskiego", tam za niewielką opłatą był ogólnodostępny telefon. Aparat stał na bufecie między stolikami, zrozpaczona, że ten syjamczyk tak się nie udał, podbiegłam do nieszczęsnego telefonu, a krakowskie dewotki siedzące naokoło przy stolikach, już nadstawiły uszy. - Coś ty mi za samca przysłała?! - Wykrzyczałam przyjaciółce do słuchawki. - Najadał się, wyspał i nic! Na moją zgubę zapomniałam głośno dodać, że mowa o kocie... Na drugi dzień cały Kraków huczał, że Samozwaniec znalazła sobie dużo młodszego chłopa, ale za to beznadziejnego w alkowie... Ale wracając do czasów przedwojennych. Korzystałyśmy z Lilką życia, kiedy wyszła za mąż za Jasia Pawlikowskiego, często bywałam u niej w Zakopanem tam głównie flirtowałam. Z jedną z sióstr Pawlikowskiego - Lilka już nie mogła, była mężatką - chodziłyśmy na góralskie tańce - oczywiście jak rodzina już spała. Przebrane za góralki, w gorsetach z chusteczkami w kwiaty, szłyśmy się bawić. Na tańcach, każda miała swego górala, pamiętam byli tacy bracia Fedro - byli piękni, a jak tańczyli! Naturalnie prawdziwi górale wiedzieli, że z nas żadne góralki, tylko panienki z Kozińca, ale nie przeszkadzało to nikomu w przepysznej zabawie. Jednym słowem uczyłyśmy się, ku zgorszeniu mamy, mieć własne zdanie i łamałyśmy wszystkie konwenanse. Tego uczył nas Tatko...

Z czasów panieńskich, pamiętam przezabawną historię. Przyszli do nas z wizytą młodzi ułani z ósmego pułku. Chłopcy malowani, jeden piękniejszy i milszy od drugiego, a niby jacy odważni, waleczni, ale nie wierzyli w duchy. Postanowiłyśmy dać im nauczkę. Zrobiłyśmy z Lilką - w pracowni ojca - wielką hecę, która - jak się potem okazało - kosztowała nas przyjaźń dwóch przyjaciółek z lat dziecięcych.

W pracowni co jakiś czas urządzaliśmy sobie wieczorynki, dzisiaj by się powiedziało prywatki. Był patefon, przygaszone światło... Lilka na tę okazję, przy pomocy nieodżałowanej Kucharci, robiła cudowne nalewki i pyszne kanapki. Było nam w tej pracowni bardzo, bardzo wesoło. I właśnie tam miał się odbyć kolejny wielki seans spirytystyczny organizowany przez panny Kossakówny, czyli nas. Pomysłowość mojej siostry-poetki zawsze była wielka. Aby w temacie duchów być bardziej wiarygodną, przekupiła kilku znajomków, weszli oni na szklany dach pracowni i przez uchylone w dachu okno spuścili do pracowni sznurki, które przywiązali do wielkiego manekina konia (ojciec miał go w pracowni). Był to koń sprowadzony specjalnie z Wiednia, cały ze skóry, z ruchomą głową, ruchomymi nogami, takimi, które można było dowolnie ustawiać. Oprócz konia był też szkaradny manekin człowieka, którego dopiero, gdy się ubrało w mundur, to nie straszył... Cały był z białej skóry, a zamiast twarzy miał dziwną maskę. Okropność! Jemu też przywiązało się kilka sznurków do rąk i nóg, żeby, jak rzekła Lilka, był lepszy efekt.

Lilka zadbała o każdy szczegół, ubrała owego manekina w mundur austriackiego oficera, ja wolałam, żeby założyć mu napoleoński, ale ustąpiłam - nie chciałam awantury. Lilusia miała pewną wadę, a może zaletę?... Zawsze stawiała na swoim. Tego nauczyła ją nasza mama. - Starszej siostrze się ustępuje - mawiała - bo wie lepiej. Gdyby ta nasza biedna matka znała wszystkie zwariowane pomysły mojej siostry, w których ja odgrywałam główną rolę, a ich dokładne wykonanie groziło mi utratą życia albo kalectwem, to ostrożniejsza byłaby w formułowaniu takich stwierdzeń. Ale koniec na tym. Wojskowych strojów w pracowni Tatki było co niemiara. Pełne szafy. Można było przebierać i wybierać, jak się chciało. Nie wiem właściwie, co się z nimi później stało. Zdaje się, że podczas wojny, mój brat Jerzy wyprzedał te szafy ze wspaniałych i autentycznych mundurów i broni. Tam były naprawdę bezcenne rzeczy. A odbiegając od tematu... Pamiętam jak raz, bawiąc się w pracowni we trójkę, Jerzy wymierzył do nas z pistoletu z czasów napoleońskich i ten pistolet wystrzelił... Jerzy zbladł wypuszczając broń z ręki, my z krzykiem uciekłyśmy do domu. Na szczęście nic się nie stało, a Jurek od tej pory unikał pistoletów jak ognia. Ale dość na tym. Wróćmy do seansu i ułanów...

Zebrało się całe towarzystwo. My, dwie nasze znajome i trzech ułanów, a znajomkowie Lilki siedzieli na dachu czekając na odpowiedni moment. W pracowni panował półmrok, tak więc sznurków przywiązanych do konia i manekina nie było widać. Zrobiłyśmy odpowiedni nastrój. Świece, stolik na środku pracowni. Nagle jedna z uczestniczek zbladła i wyszeptała:

- Ten koń ruszył głową...

Na to ułan-niedowiarek mówi:

- No wiecie!

- Teraz ruszył nogą... - wyszeptała druga.

I jak się zaczęły te postacie ruszać, tak nasze biedne znajome z miejsca omdlały, a ułani zamiast je ratować-pouciekali. W pracowni zostałyśmy same konając ze śmiechu i cucąc nasze przyjaciółki, które nie miały, jak się okazało, takiego poczucia humoru jak my...

Drugą pasją pana Rotmistrza były kobiety. Malował więc na zamówienie portrety pięknych dam, ale z największym smakiem i ochotą malował te, które siedziały na koniu lub te, które stały przy nim, trzymając go za uzdę. Wiele tego było, gdyż ojciec był wielkim pasjonatem płci pięknej, ale ile się zachowało do dzisiaj - trudno mi powiedzieć. Wspaniały portret mnie i siostry jako małych dziewczynek siedzących na wózku z konikiem, ocalał wojnę i dzisiaj dumnie wisi w moim warszawskim mieszkaniu na Mokotowskiej. Obraz ten był na wielu wystawach w Polsce jak również w Paryżu, Berlinie, Londynie, gdzie zbierał medale i nagrody, bo jeśli był koń, to obraz u Wojciecha był wspaniały i jak ojciec mawiał: "sam się malował". Zawsze żartowałam, że nawet malując mój najwspanialszy portret, ten, na którym jestem zaraz po napisaniu pierwszej mojej książki Na ustach grzechu nie odmówił sobie przyjemności umieszczenia na tle sylwetki konika... Ale gdy nie było owego konia, tego najukochańszego modela Kossaków, to Tatko malował bardzo konwencjonalne portrety, na których nadobne panie spoglądały prosto przed siebie. Siedziały wtedy równo i sztywno, a często bawiły się sznurami długich pereł. I zawsze musiały być bardzo ładne, co ściągało inne klientki, najczęściej zazdrosne przyjaciółki i ich znajome, które również chciały tak ładnie wyglądać, przynajmniej na płótnie.

Na tym tle, z jedną z takich piękności warszawskich, ojciec miał bardzo zabawne przejścia. Otóż owa dama przychodziła do pracowni Wojciecha w hotelu Bristol z tak bardzo uczernionymi brwiami i rzęsami, że wyglądała jak chodząca reklama czarnej pasty do butów Erdal. Tatko, który nie lubił zanadto umalowanych pań, chcąc jej dać nauczkę powiedział do niej pewnego razu: - "Chere Madame, proszę powiedzieć mężowi, że pani portret będzie kosztował dwa razy tyle, ponieważ na pani oczy wychodzi mi nieprawdopodobna ilość czarnej farby, która jest bardzo, bardzo kosztowna." Dama zasępiła się wziąwszy to zupełnie na serio, na drugi raz przyszła z oczami, z których kapały czarne łzy: - "Proszę sobie wyobrazić mistrzu, że mój mąż powiedział, że ani grosza więcej nie będzie mógł panu dopłacić za mój portret! Taki z niego skąpiec! Będziemy chyba musieli przerwać nasze seanse..." - "Jest na to rada - zaśmiał się Wojciech. Na następny raz przyjedzie pani do mnie z nieumalowanymi oczami."

Najczęstszym gościem na Kossakówce był kolega i przyjaciel Tatki, zadziwiający i zdumiewający, Jacek Malczewski. Nie spotkałam chyba w życiu dwóch przyjaciół, którzy byliby tak do siebie niepodobni jak Wojtek Kossak i Jacek Malczewski. Wojtek był może aż zanadto normalny jak na artystę. Jacek zaś przeciwnie, był tak dziwny i fantastyczny, jak jego obrazy.

O ile Wojciech niesłychanie dbał o swój wygląd i ubierał się u najlepszych krawców, a buty zamawiał tylko u mistrza Hiszpańskiego w Warszawie, to Jacek zupełnie nie dbał o swój wygląd. Nie przypominam go sobie inaczej jak w czarnej pelerynie i małym baskijskim bereciku na łysej czaszce. Za to twarzy nie miał łysej - nosił małą czarną szpiczastą bródkę, co mu czyniło trochę wygląd mefistofelowski. Nie miał w sobie jednak nic diabelskiego, wprost przeciwnie! Chętnie malował siebie jako Chrystusa, co mocno drażniło Tatkę: - "Jacuś spogląda na siebie do lustra i swoim Chrystusom nadaje swoją twarz - natrząsał się z przyjaciela. - To już duża przesada, albo szczyt zarozumialstwa!" O ile pan Rotmistrz nie rozdawał na prawo i lewo swoich olejnych szkiców, to Jacuś był pod tym względem bardzo szczodry i jeśli się komuś, co zwiedzał jego pracownię, spodobał jakiś szkic, to mu go natychmiast ofiarowywał. Dzisiaj zanadto nie mogę zrozumieć, dlaczego my obie z siostrą nie korzystałyśmy z tych jego królewskich gestów? Czy wówczas nie oceniałyśmy dostatecznie jego wielkiego talentu?... Nie wiem.

Na Kossakówce były tylko dwa obrazy Jacka Malczewskiego. Dwa portrety Wojciecha. Jeden naturalnej wielkości, gdzie Wojciech przedstawiony jest w husarskiej zbroi, a Bellona szepce mu do ucha jakieś wojenne hasła. Drugi, który otrzymałam od ojca w dniu kolejnych swoich urodzin, przepiękny, nieduży jego portrecik, gdzie Tatko jeszcze młody i piękny stoi przy sztalugach i maluje w błękitnym kitlu. To arcydziełko sprzedałam podczas wojny i kupiłam za otrzymane pieniążki piękny długi szlafrok, aksamitny w czerwone i czarne kwiaty, można rzec - strój do polowania, polowania na mężczyzn, rzecz jasna. Dotychczas nie mogę odżałować tego obrazka, choć upolowałam na niego swego obecnego męża.
Magdalena Samozwaniec
Z pamiętnika niemłodej już mężatki

Wydawnictwo WAB
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas