Zatonięcie Kurska: Po 22 latach rodziny nadal nie poznały prawdy
Obrazy płonącego krążownika Moskwa obiegły cały świat. Władze utrzymują, że do uszkodzenia doszło w czasie holowania po tym, jak na pokładzie doszło do przypadkowej eksplozji amunicji, a nie w wyniku ukraińskiego ataku. Przypomina to chaotyczne próby zatajenia prawdy za pomocą nieudolnych kłamstw z roku 2000 po katastrofie okrętu podwodnego Kursk.
Przy okazji rosyjskiej napaści na Ukrainę jeszcze do niedawna oglądaliśmy mnóstwo nagrań, na których proszono schwytanych żołnierzy Putina, aby zadzwonili do swoich matek i wyjaśnili, co tak naprawdę robią na wojnie.
Każdego dnia publikowane są także relacje kobiet, które przerywają milczenie, otwarcie mówiąc o nieznanych losach swoich synów, wysłanych rzekomo na ćwiczenia wojskowe i apelując o przerwanie bezsensownej agresji.
Ale to nie pierwszy raz, kiedy rosyjskie matki pogrążone są w rozpaczy, po tym, jak ojczyzna posłała ich dzieci na pewną śmierć i odmówiła prawa do poznania prawdy.
18 sierpnia 2000 roku, zamknięte miasto Widiajewo w północno-zachodniej Rosji. Kilka dni wcześniej opinia publiczna dowiedziała się o problemach na pokładzie okrętu podwodnego K-141 Kursk. Wicepremier Federacji Rosyjskiej Ilja Klebanow spotyka się z rodzinami załogi, której losy nadal są nieznane.
Jedna z kobiet wstaje nagle i zrozpaczona krzyczy: "Za te 50, 70 dolarów na miesiąc siedzą teraz uwięzieni w tej przeklętej blaszanej puszce? Jak długo to wytrzyma? Po co wychowałam swojego syna? Czy ma pan dzieci? Nie ma pan. Czy wy nie rozumiecie? Oni nie dostają nic. Wy na Kremlu macie wszystko, a my tutaj nie mamy nic."
To Nadieżda Tylik, matka jednego z marynarzy. Dzięki telewizji France 2, która nagrywała spotkanie, jej przemowę usłyszał cały świat. Każdy, kto w sierpniu 2000 miał dostęp do telewizji, zobaczył to płomienne przemówienie. Tylik stała się na zawsze symbolem okłamywanych przez Kreml rodziców, którzy stracili swoje dzieci na rzecz nieudolnych działań rosyjskiej armii.
Okręt K-141 Kursk był dumą nie tylko Floty Północnej, ale całej Marynarki Wojennej Federacji Rosyjskiej, podobnie jak zatopiony niedawno przez Ukraińców krążownik Moskwa. Podwodna jednostka z napędem jądrowym trzeciej generacji miała za zadanie niszczyć duże cele, takie jak lotniskowce.
10 sierpnia roku 2000 Kursk wraz ze 118 osobami na pokładzie rozpoczął prestiżowe z punktu widzenia nowego przywódcy Rosji, Władimira Putina, ćwiczenia na Morzu Barentsa. Już dwa dni później załoga dwukrotnie nie złożyła spodziewanego meldunku, a zawiadujący manewrami admirał Popow zarządził alarm.
Oficjalnie zawiodła wadliwa konstrukcja torpedy, mniej oficjalnie - słabo wyszkolona załoga, która przez zaniedbanie procedur doprowadziła do wybuchu wysoko skoncentrowanego nadtlenku wodoru (HTP). Po pierwszej eksplozji nastąpiła seria kolejnych, które rozerwały część kadłuba. K-141 Kursk poszedł na dno. Według późniejszych ustaleń w tym momencie przy życiu pozostało jeszcze 23 marynarzy z 118-osobowej załogi.
Akcja ratunkowa powinna była rozpocząć się natychmiast, Rosjanie zwlekali jednak z decyzją. W tym czasie dzięki pomiarom na urządzeniach mierzących aktywność sejsmologiczną i szybkiemu rozpoznaniu o problemach okrętu dowiedzieli się Norwedzy, Brytyjczycy i Amerykanie. Informacja o zaginięciu Kurska dotarła także do opinii publicznej. Od razu zaproponowano pomoc. W Londynie nie czekano nawet na odpowiedź z Moskwy i przygotowano odpowiedni sprzęt.
W tym czasie Rosjanie podjęli kilka nieudolnych prób dostania się do uwięzionych marynarzy. Przez kilka dni konsekwentnie odmawiali przyjęcia pomocy z zewnątrz oskarżając kraje zachodnie o chęć szpiegowania. Nawet, gdy sytuacja była już na tyle dramatyczna, że musieli się zgodzić na udział ratowników z Norwegii i Wielkiej Brytanii, z uporem utrudniali im działanie, skazując uwięzioną resztę załogi na śmierć.
Upartym odmowom przyjęcia pomocy towarzyszyła kłamliwa propaganda. Zamiast ratować życie swoich żołnierzy, wojsko rozpoczęło kampanię dezinformacyjną. Strona rosyjska przez cały czas utrzymywała, że marynarze mają wszelkie potrzebne do przeżycia zapasy, wszyscy żyją i mają się dobrze.
Mocno zaniepokojone rodziny członków załogi domagały się od władz odpowiedzi. Wreszcie 19 sierpnia, ponad tydzień po katastrofie, zorganizowano spotkanie, na którym doszło do słynnego wystąpienia Nadieżdy Tylik.
Podczas konferencji przedstawiciele władz, w tym wicepremier Ilja Klebanow, niezgrabnie próbowali uspokoić matki zaginionych żołnierzy. Nie potrafili jednak opowiedzieć na kolejne pytania. Atmosfera była bardzo napięta, a zgromadzonym zaczęły puszczać nerwy.
W pewnym momencie Tylik nie wytrzymała, łamiącym głosem wykrzykując pytania do Klebanowa. Oprócz desperackiej próby uzyskania jakichkolwiek informacji, na nagraniu dostarczonym przez France 2 w oczy rzucają się dwie rzeczy. Urzędnicy państwowi nie potrafią spojrzeć Tylik w oczy, spuszczając głowy i szukając wzrokiem stołu, przy którym siedzą. Jednak, to, co zapamiętano na długie lata, to szybka akcja pacyfikacji zrozpaczonej matki.
Okazało się, że wśród publiczności siedzieli kremlowscy agenci, w tym kobieta, która przed kamerami w niezbyt subtelny sposób wstrzyknęła Tylik tajemniczą substancję. Nadieżda po chwili osunęła się bez przytomności na krzesło.
Wysiłki na rzecz ukrycia prawdy za wszelką cenę kontynuowano. Do samego końca utrzymywano rodziny załogi w niepewności. Ekipa ratunkowa dotarła na Kursk dopiero 21 sierpnia. Nikt nie miał już wtedy wątpliwości, że znajdą jedynie ciała.
Oprócz zwłok ratownicy natrafili także na zapiski jednego z ocalałych, który zanotował nazwisko 23 osób, które przeżyły oraz zostawił wiadomość: "Jest zbyt ciemno, ale spróbuję pisać po omacku. Chyba nie ma szans, 10 do 20 proc. Mamy nadzieję, że ktoś to jednak przeczyta. Poniżej jest lista ludzi z załogi innych przedziałów, którzy zgromadzili się w dziewiątym i będą próbowali wyjść. Pozdrowienia dla wszystkich, nie trzeba rozpaczać. Kolesnikow".
Nikt nie chciał wziąć za siebie odpowiedzialności za katastrofę ani za ciąg haniebnych decyzji o niedopuszczeniu pomocy Norwegów i Brytyjczyków. Nawet w obliczu ogromnej tragedii nie potrafiono schować do kieszeni swojej narodowej dumy. W oficjalnym raporcie zanotowano, iż wybuch torpedy wynikał z błędów w jej konstrukcji, a wszyscy marynarze zginęli niemal natychmiast i nie było szans na to, by ich uratować.
Jakby tego było mało Rosjanie zaczęli forsować teorię, jakoby do wybuchu doszło przez... zderzenie się Kurska z amerykańskim okrętem albo trafienie przez pocisk wystrzelony z należącej do USA jednostki.
Przez długie lata niezależni śledczy oraz rodziny ofiar walczyły o prawdę i odszkodowania. Sprawa trafiła nawet do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Część została przekonana, by wycofać skargę, inni musieli wyemigrować z kraju. Niektórzy pokornie przyjęli kremlowskie kłamstwa i do dzisiaj obwiniają Amerykanów.
Katastrofa prestiżowego okrętu była jedną z pierwszych wielkich porażek Władimira Putina, który uwierzył wojskowym w to, że mają wszystko pod kontrolą.
Matki, ojcowie, żony i dzieci żołnierzy, którzy w sierpniu 2000 roku spoczęli na dnie Morza Barentsa nigdy nie poznały całej prawdy. Nigdy nie usłyszały przeprosin, choć nie ulega wątpliwości, że winę za tę tragedię ponosi dowództwo rosyjskiej armii. 118 członków załogi K-141 Kursk uznaje się za ostatnie ofiary zimnej wojny.
Przeczytaj także: