Chłopcy już gaworzą
Jeremi i Ignacy zaczynają wreszcie mówić - na razie tylko w swoim, nieporadnym języku, ale i tak słuchamy ich z uwielbieniem.
Nasze wcześniejsze ambitne plany, by nauczyć bliźniaki samodzielnego spania, musimy znów odłożyć na czas bliżej nieokreślony. Maluchy dopadła jakaś infekcja. Wracamy więc do utartego cyklu podawania leków, inhalowania, odsysania kataru z nosków. Na szczęście chorobę udaje się zatrzymać we wczesnym stadium i nie przeszkadza nam ona tak bardzo w codziennym funkcjonowaniu. Oczywiście, o ile pominiemy tradycyjne już kłopoty z usypianiem bliźniaków i to, że w nocy budzą się co dwie godziny - a gdy robią to na przemian, nie mamy szans na jakikolwiek normalny sen.
Nadszedł czas na mięsko
Mimo problemów ze zdrowiem, chłopcy nie narzekają na brak apetytu. Jedzenie ze słoiczków znakomicie im służy, dlatego decydujemy się na wprowadzenie pierwszych posiłków z białkiem zwierzęcym. Ignacy i Jeremi przyjmują je z umiarkowanym entuzjazmem. Niestety, po takim jedzeniu chłopcy zaczynają mieć problemy ze zrobieniem kupki. Dlatego stałym elementem ich jadłospisu stają się zmiksowane suszone śliwki - zadziwiająco trudne do kupienia w sklepach, ale też bardzo skuteczne. Dobry apetyt nie oznacza rzecz jasna, że karmienie przebiega spokojnie. Maluchy zaczynają bawić się jedzeniem - wypluwać je, rozmazywać na buzi, sięgać do miseczki (jeśli stoi w zasięgu łapki), łapać za łyżeczkę (gdy tylko uda im się zmylić naszą czujność). Skala "zniszczeń" jest tak duża, że przesadzamy chłopców do świeżo zakupionych wysokich fotelików - wygodnych, bardzo funkcjonalnych i łatwych do wyczyszczenia. Kolejna innowacja to śliniaczko-fartuszki z grubej folii, które zakładamy chłopcom do posiłków - łatwiej je doprowadzić do porządku niż stosowane przez nas dotychczas pieluchy tetrowe. Wszystkie te "środki bezpieczeństwa" są jednak tylko częściowo skuteczne. Gdy muszę nakarmić jednocześnie obydwu chłopców, czuję się jak żongler - tu łyżeczka, tam wytrzeć buzię, tu przytrzymać rączkę, tu poprawić śliniaczek... Tak, równoczesne karmienie bliźniąt to znakomite ćwiczenie refleksu.
Nadal musimy ćwiczyć
Oprócz fotelików do karmienia, musieliśmy również kupić naszym maluchom nową piłkę do rehabilitacji. Z poprzedniej chłopcy już wyrośli, a nadal nie palą się do raczkowania. Rehabilitantka przyjeżdża do nas w sobotę i pokazuje nowy zestaw akrobacji, które mamy serwować dzieciakom. Wszyscy jesteśmy dalecy od zachwytu - zwłaszcza chłopcy - ale co robić? Muszą przecież wreszcie ruszyć z miejsca.Sęk w tym, że są trochę leniwi i gdy opanują jakąś umiejętność, nie bardzo wykazują ochotę na doskonalenie kolejnych. Na razie udało im się dojść do etapu turlania się i w ten sposób - prędzej czy później - są w stanie dotrzeć w każdy interesujący ich zakątek. Czego im więcej potrzeba do szczęścia? My jednak nie odpuszczamy, bo wyraźnie jeszcze widać ślady trudnego porodu - maluchy mają słabsze mięśnie po prawej stronie ciała. Dotyczy to zwłaszcza Jeremiego, który zdecydowanie preferuje lewą rękę i nogę.
Nasze małe gaduły
Mimo większych problemów z poruszaniem się, to właśnie Jeremi jako pierwszy pokonuje barierę między nieporadnym "gruchaniem" czy "głużeniem" a prawdziwym gaworzeniem. Jego "ga-ga", "ta-ta" czy "ba-ba" to dla nas wielka radość - nasz starszy syn Mikołaj miał i ma do dziś spore problemy logopedyczne... Jeremi z upodobaniem korzysta z nowej formy ekspresji. Gaworzy na nasz widok, zagaduje Ignacego podczas wspólnych wędrówek po dywanie w salonie - czasami buzia mu się nie zamyka. Ignacek nadal jest cichy, spokojniejszy, bardziej zdystansowany. Ale nie mijają nawet dwa tygodnie, a i on zaczyna wypowiadać wyraźne "pa- -pa" i "na-na". Z czasem rozgaduje się na tyle, że podczas jakiejś ważnej misji - np. wyprawy po wyjątkowo pożądaną zabawkę - zaczyna sam siebie dopingować, mówiąc po cichutku "a te, a te" czy "a da, a da".
Niania pinie poszukiwana
Niki dawno już postanowiła, że wróci do pracy, gdy bliźniaki skończą roczek. I choć mija dopiero siódmy miesiąc ich życia, postanawiamy rozejrzeć się za opiekunką. Szybko okazuje się, że zadanie nie będzie łatwe. Rynek pracy się zmienił, oczekiwania finansowe niań wzrosły, natomiast liczba osób szukających takiej pracy spadła. "Wszystko przez tę Unię Europejską" - wściekam się, przeglądając żałośnie skromne oferty w internecie. Zaczynamy od serwisu niania.pl, z pomocą którego przed laty znaleźliśmy panią Asię - świetną opiekunkę dla Mikołaja. Teraz jednak nie ma w nim żadnych ciekawych ofert. Próbujemy więc szukać na innych stronach, dawać ogłoszenia na forach internetowych. Bez efektu. W końcu dajemy sobie spokój z nowymi technologiami i wracamy do klasycznych rozwiązań: drukujemy ogłoszenia i rozwieszamy je na okolicznych słupach i tablicach. Wkrótce zaczyna dzwonić telefon i, niestety, w większości przypadków na tym się kończy. Jedne panie nie chcą się podjąć opieki nad dwójką dzieci, dla innych nasze bliźniaki są zbyt małe ("No, gdyby tak miały dwa-trzy latka..."), jeszcze inne proponują, że zajmą się nimi, ale we własnym domu ("A gdzie będą spały?" - pytamy. "No, mam taką kanapę w salonie..."). Wreszcie zapraszamy kilka najbardziej obiecujących kandydatek na rozmowy. Jedna prezentuje się dobrze, ale żąda tak wysokiego wynagrodzenia, że nie możemy sobie na to pozwolić. Druga jest tańsza, lecz na pytania udziela odpowiedzi, które jeżą nam włosy na głowie. "Co pani zrobi, gdy któryś z maluchów rzuci się z płaczem na podłogę w sklepie, bo będzie chciał w ten sposób wymusić kupienie słodyczy czy zabawki?" - pyta Niki. "Moja mama poradziła mi, żeby wziąć taką cienką witkę i bić nią po gołych nogach" - odpowiada potencjalna niania. W tej sytuacji pojawienie się pani E. traktujemy jak uśmiech losu. Dobrze wypada podczas rozmowy, bierze Ignacka na ręce (a ten nie płacze, choć to obca osoba!), zgadza się na nasze warunki finansowe. Co prawda jest młoda i nie ma zbyt długiej listy referencji, ale podobnie było z opiekunką Mikołaja, a przecież nie zawiedliśmy się na niej. Czy podobnie będzie z panią E.? Już wkrótce się przekonamy.