Ile kosztuje skarb?
Urodzić dziecko - bezcenne. Moja córeczka Róża ma prawie pół roku. Wydatki związane z jej pojawieniem się na świecie to nic w porównaniu z radością, którą funduje każdego dnia. Ale to szczęście nie jest za darmo. Postanawiam zrobić bilans.
Mam dwóch synów, których urodziłam w szpitalu świętej Zofii, na ulicy Żelaznej w Warszawie. W ciąży planuję z moim mężem Darkiem, że nasza córka też przyjdzie tam na świat.
Wchodzę na stronę szpitala, sprawdzam: poród rodzinny siłami natury 1000 złotych, ale odkrywam z satysfakcją, że za trzecie dziecko mam 200-złotową zniżkę.
Czyli 800 plus koszt pobytu w sali poporodowej - 550 złotych za dobę, zakładam, że pobędę tam dwie, więc liczę 1100 złotych - razem 1900.
Nie jestem pacjentką lekarza ani położnej z tego szpitala, więc dzwonię, by zapytać, czy w czasach babyboomu mam gwarancję, że w krytycznym momencie nie zostanę odprawiona gdzie indziej. S
łyszę, że niestety, jak najbardziej powinnam się z tym liczyć.
Planujemy, że w poniedziałek, na dwa tygodnie przed terminem porodu, odwiedzimy z mężem trzy alternatywne szpitale.
Ale już w sobotę nasza Róża daje znaki, że absolutnie z tym nie zdążymy. Szóstego września wieczorem jedziemy do Szpitala Praskiego. Mieszkamy na Grochowie - mamy blisko, jest miejsce, moja lekarka ma dobrą opinię o tamtejszej porodówce.
Darek chce być przy mnie. Za poród rodzinny płacimy tu... 100 złotych! Róża rodzi się w półtorej godziny, zdrowa i śliczna.
W takich chwilach nie myśli się o pieniądzach, ale fakt faktem: na starcie zaoszczędzamy 1800 złotych. Atrakcja specjalna w pakiecie - tego dnia zamykają Stadion Dziesięciolecia. Za oknem mamy darmowe fajerwerki.
Czasem drogo, czasem gratis
Ekwipunek na początek to: łóżeczko, wózek, wanienka i fotelik samochodowy. Wózek znajdujemy w internecie.
Nie podobają mi się trójkołowce, szukam stabilnego, obszernego modelu na czterech pompowanych kółkach z szeroką wygodną rączką.
Odkrywam, że prawie nie ma już klasycznych wózków z przepastną gondolą wyprofilowaną jak pękata łódź i dużą budką - w takim jeździli nasi chłopcy.
Z kosmicznych konstrukcji dostępnych na rynku wybieram najmniej udziwnioną za 1000 złotych. Nie podoba mi się opcja trzech funkcji, czyli sprzedawania w pakiecie z wózkiem głębokim i spacerówką także fotelika samochodowego.
Łączna niewysoka cena może oznaczać, że fotelik nie jest najlepszej jakości. Naszego szuka Darek.
W realu - tu nie da się załatwić sprawy bez dotknięcia i dokładnego obejrzenia. Wraca do domu ze ślicznym fotelikiem w niebieskie króliki, z czteropunktowym systemem pasów, dobrej firmy. Taka rzecz musi kosztować, a my nie zamierzamy oszczędzać. Wydajemy 600 złotych.
Łóżeczko zdobywam drogą handlu wymiennego - redakcyjna koleżanka oddaje mi ładne, drewniane po córeczce, ja rewanżuję się zachomikowanym na strychu większym łóżkiem po synku. Czyli tu gratis.
Jak się okaże - metoda zamian lub prezentów to ważny element kompletowania wyprawki. Dokupuję materacyk, pościel, baldachim i grającą karuzelę - razem jakieś 300 złotych. Do ceny wanienki (50 złotych) doliczam koszty dwóch kąpielowych ręczników, zestawu z myjką, termometrem i prawdziwą gąbką - kolejne 100 złotych.
Z myjki i gąbki nie będzie pociechy,
bo Róża ich nie polubi. Jak się okaże, pula zakupów bezużytecznych jest pokaźna. Wejdzie do niej m.in. przewijak - trzecie podejście do pozbycia się strachu, że dziecko z niego spadnie - nieudane. Podobnie jak synków wolę przebierać Różę na naszym dużym łóżku. Za bezsensowny przewijak
doliczam 60 złotych.
I 150 złotych za elektroniczną nianię, Róża będzie przez kilka miesięcy spać w naszym pokoju. Choć warto było zapłacić za radość, jaką ma Darek i nastoletni synowie, którzy przez pół wieczoru nadają i odbierają z kuchni do łazienki i odwrotnie.
Sukienki dla panienki
Nie pamiętałam, że rzeczy dla dziecka są drogie. A są. Na początku płaci się mniej - na dzień dobry kupiłam dwa pakiety wygodnych body w rozmiarze 62 (lub "0-3 M", jak kto woli). Wygrałam na dwóch frontach.
Po pierwsze, że kupowałam w wielopakach, na sztuce zaoszczędziłam 30 procent. Po drugie poszukałam okazji w internecie - oszczędziłam czas, ale także pieniądze. Zamówiłam markowe ubranka, choć podejrzewałam, że to podróbki.
Nie sądziłam, że za 60 złotych można kupić pięć sztuk body ze znanym logo. I tu zaskoczenie. Obejrzałam metki, szwy, wykończenia - chyba prawdziwe. A najważniejsze - supermiękkie, pomysłowo uszyte, nie strzępią się i nie bledną w praniu.
Dwa zestawy - 120 złotych.
Do tego: cztery "pajacyki", dwie nocne koszulki, pięć kaftaników, śpioszki, kilka par skarpetek, dwie czapeczki, ciepły kombinezon.
Po dodaniu: jakieś 400 złotych. Resztę ubranek dostaje się od rodziny i odwiedzających przyjaciół.
Kiedy Róża ma dwa miesiące, odkrywam, jak cudownie mieć dziewczynkę po dwóch chłopcach, dla których kupowało się głównie spodenki i bluzy. Sukienek szukam z podobnymi wypiekami jak ciuchów dla siebie.
Cóż, przeglądając wyciąg z banku, mam nie mniejsze wyrzuty sumienia. Trudno, doliczam 300 złotych. I 100 za kolejny zestaw większych body i pajacyków.
Dla rzetelności obliczeń muszę dopisać do rachunku ubraniowe wydatki specjalne - za zimowy pikowany komplecik z futerkiem do chrztu zapłaciłam 160 złotych, za świąteczne ubranka (w końcu to pierwsze Boże Narodzenie Rózi!) około 80. Podliczmy. Niemożliwe - 1160 złotych?!
Gruszki Williamsa
Światowa Organizacja Zdrowia w pierwszych miesiącach zaleca wyłącznie karmienie piersią. Tylko że Róża wnosi votum separatum.
Rodzi się duża, waży ponad cztery kilogramy i ma wilczy apetyt. A ja mniej pokarmu niż ona sobie życzy. Muszę ją dokarmiać. W poczuciu winy kupuję najlepsze mleko. Płacę 18 złotych za pudełko, które wystarcza na cztery dni.
Jakieś siedem opakowań na miesiąc, czyli mniej więcej 130 złotych. Od drugiego miesiąca dochodzą herbatki.
Dwie puszki miesięcznie 20 złotych. Czwarty miesiąc to przełom. Zaczynamy kupować słoiczki. Przecierane zupy, jarzyny, owocowe desery i soki. Nie mam czasu na ich samodzielne przygotowanie - musiałabym uganiać się za najlepszymi produktami i stać przy kuchni. Wolę ten czas spędzić z córeczką.
W normalnym sklepie za słoik trzeba liczyć od dwóch do prawie czterech złotych, ale koszt można obniżyć do dwóch pięćdziesiąt, gdy kupuje się w supermarkecie.
Dziennie dwie pozycje (zupa-soczek albo jarzyny-deser), czyli pięć złotych, co daje 150 w miesiącu. Chcę, żeby Róża miała wyrafinowany gust, więc wybieram dobrze brzmiące dania: ragout z indyka z brokułami, nektar z gruszki Williamsa.
Na szczęście wydatki na mleko zmniejszam o połowę. Doliczam jednorazowy koszt butelek (trzy różnej wielkości plus pięć smoczków), a na dodatek łyżeczki i śliniaki (siedem, a najlepiej czternaście, po dwa na każdy dzień tygodnia, bo dziecko nie tylko je, ale od pewnego momentu również się ślini z powodu wyrzynających się zębów) - 90 złotych.
Do permanentnego wycierania: malucha, rodziców i wszystkiego dookoła, przydają się także pieluszki tetrowe.
Dobrze mieć dwadzieścia, za co należy zapłacić jakieś 50 złotych. Dorzucamy koszt podgrzewacza do butelek (polecam taki z wtyczką do gniazda zapalniczki w samochodzie) - minimum 60 złotych. I ściągaczki do pokarmu - elektryczna jest droższa, ale pompowanie ręczne to tortura. Czyli 200 złotych, niestety.
Żadnych pneumokoków!
Gdyby matki przyznawały Nagrodę Nobla, dostałby ją wynalazca pampersów. To absolutnie artykuł pierwszej potrzeby.
Trzeba kupować go hurtowo. My przywozimy z supermarketu wielkie paki jumbo, zależnie od zmieniającego się rozmiaru, po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt sztuk.
Paczka za 45 złotych.
Licząc średnio sześć pieluszek na dobę, otrzymujemy wynik sto osiemdziesiąt sztuk miesięcznie - grubo ponad dwie paczki, czyli w przybliżeniu 100 złotych. W kategorii higienicznej mamy też kosmetyki.
Na początku kupuję, zasilając pulę "bez sensu", pachnącą oliwkę, krem, balsam za duże pieniądze - zagraniczne.
Położna podczas wizyty domowej każe wyrzucić to do kosza i kupić najzwyklejsze polskie Bambino - nie uczula, pielęgnuje jak trzeba.
OK, pozbywam się pachnideł, nabywam tańszą oliwkę i tylko nie mogę sobie odmówić włoskiego płynu do kąpieli i mycia włosów w jednym (Rózia ma pokaźną blond czuprynkę).
Trzeba jeszcze mieć tłusty krem do smarowania przy przewijaniu i emulsję na policzki przed wyjściem na spacer.
Zapas wacików, gruszkę do nosa, termometr, szczoteczkę do włosów. Za to wszystko wychodzi średnio 30 złotych na miesiąc.
Kosmetyki - jedna sprawa, zupełnie osobna - lekarstwa.
Na szczęście córka jest zdrowa, przez pierwsze pół roku nie wydajemy na nie prawie nic (tanich uspokajających czopków homeopatycznych i żelu na dziąsła dobrych w okresie bolesnego ząbkowania nie liczę).
Ale jest poważniejszy wydatek - szczepienia. Po pierwszej wizycie u lekarki w publicznej praskiej przychodni zaczynam nienawidzić pneumokoków i innych rotawirusów.
Dowiadujemy się, że można na to szczepić.
Pneumokoki (odpowiadają za 62 proc. najgroźniejszych zakażeń!) to koszt dwa razy po 280 złotych (po roku trzeba podać jeszcze jedną dawkę), meningokoki (m.in. sepsa, brr...) - jednorazowo 150, rotawirus - dwie dawki po 330 złotych.
Ponieważ mamy w domu dwóch starszych chłopców, Róża w naturalny sposób uodparnia się przeciw wielu zarazkom - bracia przynoszą je ze szkoły, a ona siłą rzeczy uruchamia mechanizmy obronne.
Ale i tak decydujemy się zaszczepić ją przeciw pneumokokom (560 złotych). Jest jeszcze możliwość oszczędzenia łez przy szczepieniach obowiązkowych - jedną płatną szczepionką można zastąpić trzy wkłucia bezpłatne. Nie wahamy się - koszt jednorazowego szczepienia to 115 złotych, a trzeba takich trzy.
Gdzie jesteś, nianiu?
Godzina zero wybiła. Róża ma trzy miesiące, czas szukać niani. Zamierzam wrócić do pracy za osiem tygodni, ale opiekunka i córeczka muszą mieć czas na poznanie się i polubienie. Jestem przerażona, bo czytam fora internetowe i słyszę opowieści koleżanek na temat poszukiwań i wpadek z opiekunkami.
No i pieniędzy, które trzeba na to wydać. Łatwo się zorientować, że Warszawa jest rynkiem szczególnym. Z informacji agencji internetowych wynika jasno, że nie da się tu zatrudnić niani za mniej niż osiem złotych za godzinę, a najczęściej (wszystko zależy od wieku, kwalifikacji, referencji, a nawet wykształcenia i znajomości języków obcych kandydatki) jest to dziesięć złotych.
Powiedzmy pięć godzin dziennie (mamy z mężem elastyczne godziny pracy, nie musimy brać pani na cały dzień), dwadzieścia godzin w tygodniu - 1000 złotych.
Korzystając z agencji, trzeba jeszcze doliczyć koszty dodatkowe, samo wejście do bazy ogłoszeń może kosztować 50 złotych, niektóre firmy - to już gruba przesada - pobierają też bezzwrotną opłatę za przysłanie ochotniczki na rozmowę.
Na wszelki wypadek sprawdzam też nianie na wezwanie - nie wierzę, biorą 40 złotych za godzinę! Znajduję też prywatne przedszkole dla dzieci od pół roku do pięciu lat - 1300 złotych miesięcznie plus wpisowe 450 złotych.
Za jedzenie płaci się oddzielnie. A do tego musiałabym doliczyć benzynę na codzienne dojazdy w obie strony. Nie. Musi być niania, która mieszka blisko, jest tylko dla nas i ma doświadczenie.
Fajnie by jeszcze było, żeby miała podobny światopogląd, znała okolicę... Darek ściąga mnie na ziemię: gdzie my taką znajdziemy?! A ja wpadam na pomysł genialny - wieszam ogłoszenie pod kościołem.
I co? Następnego dnia zjawia się pani Marcelina - pogodna, kulturalna, z referencjami i jeszcze mieszka trzy kamienice dalej. Zgadza się na nasze warunki i nie żąda pensji wyższej niż niania z agencji. Bingo!
Czas pokaże, że mieliśmy szczęście - od wielu znajomych wciąż słyszę o przejściach związanych ze znalezieniem odpowiedniej opiekunki.
To zależy zapewne od ilości prób i sposobu szukania, ale myślę, że rozsądnie jest przyjąć: koszt zatrudnienia pani do opieki (z uwzględnieniem uśrednionych opłat dla pośrednika) to 1000 złotych miesięcznie.
Coś dodać, coś ująć
Czteromiesięczna Róża jest już bardzo aktywna: chce siadać, a nawet wstawać, łapie przedmioty dwiema rączkami. Kupujemy jej leżaczek bujak.
Dziecko leży lub siedzi w nim w trzech pozycjach do wyboru, jest do tego pałąk z grającymi zabawkami, budka i system usypiających wibracji.
Płacę 160 złotych. Oczywiście jest to wydatek na własne życzenie, ale od pewnego czasu jest ich coraz więcej.
Albo zapiszemy się na basen na zajęcia dla niemowlaków, albo nie. Zapisujemy się - 200 złotych semestr, czyli miesięcznie 40 złotych.
Albo kupimy małej krzesełko do jedzenia przy wspólnym stole, albo będziemy stawiać leżaczek na zwykłym krześle.
Raczej kupimy krzesełko. Na razie do opcjonalnych wydatków doliczam ruchomą zabawkę przypinaną w samochodzie, żeby dziecko nie nudziło się w trakcie podróży (60 złotych), i turystyczne łóżeczko, w którym córeczka będzie sypiać na wyjazdach (znalazłam w internecie za 85 złotych). Zanim podliczę półroczne wydatki i wyciągnę średnią miesięczną, podkreślam, że w ogólnym rozrachunku trzeba pamiętać o: a) upominkach - babcia Jadzia refundowała nam wózek, większość zabawek to też prezenty, i b) becikowym - jeszcze nie odebrałam, ale 1000 złotych na mnie czeka.
Tak czy siak, dodaję wszystko i wychodzi mi 10 150 złotych!
Czyli miesięcznie 1700 złotych w zaokrągleniu.
Po kilku miesiącach kwota będzie mniejsza, bo teraz wliczyłam poważne zakupy na początek, ale to też kwestia względna, dojdą większe: ubrania, książki, rower, więcej jedzenia, zabawki, kredki...
Najpoważniejsza część dzisiejszych wydatków to opiekunka, jedzenie i pampersy.
Moja mama i teściowa mieszkają czterysta kilometrów od Warszawy, nie mogę zastąpić niani ich pomocą.
Gdybym karmiła córeczkę tylko piersią, odpadłyby koszty mleka w proszku.
Ale jest, jak jest. Czy 1700 to dużo, czy mało? Nie umiem odpowiedzieć.
Gdyby naszymi zachowaniami rządził rozsądek, trzeba by spojrzeć na macierzyństwo realnie: nie każdy może pozwolić sobie na dziecko.
Ale ponieważ w tej sprawie więcej do powiedzenia ma serce, przepraszając za motoryzacyjne porównanie, zakończę: Decydujesz się na dziecko? To jakbyś kupowała BMW - Będziesz Miała Wydatki.
Agnieszka Litorowicz-Siegert