Nowa generacja ojców
Zmieniają pieluszki, podają mleko - zajmują się dziećmi przez całą dobę. Nie uważają, że to niemęskie. Etat taty jest sprawdzianem dla faceta.
To, co było nie do pomyślenia dla naszych ojców czy dziadków, dziś stało się faktem! Zmieniła się rola ojca - dawniej tylko żywiciela rodziny, który pracował do późna, po pracy wypoczywał, a z dzieckiem bawił się od święta...
Zmiana pieluchy, wieczorna kąpiel malucha, przygotowanie posiłku ze słoiczka - brrr! Panowie podchodzili do tych "niemęskich" zajęć, jak do zdobycia Kilimandżaro. A skoro wejście na szczyt było zbyt trudne, odpuszczali. Współcześni tatusiowie nie czują strachu przed rodzicielską "wspinaczką".
Chętnie się jej podejmują. Towarzyszą swoim dzieciom już od chwili poczęcia: chodzą z partnerkami do szkoły rodzenia, w trakcie porodu przecinają pępowinę, zapisują się nawet na weekendowe kursy ojcostwa, bo chcą być najlepszymi tatusiami na świecie.
Także pozostanie z dzieckiem na urlopie "tacierzyńskim" lub wychowawczym, zamiast pracującej zawodowo żony, przestało być dla mężczyzny ujmą na honorze.
Nowocześni ojcowie traktują to wyzwanie jako najważniejszy życiowy egzamin i chcą go zdać jak najlepiej.
Widzieć szacunek w oczach swojego dziecka - bezcenne!
Bardzo przeżywałem 9 miesięcy, kiedy Basia była w ciąży. Chodziliśmy do szkoły rodzenia, ale nie udało nam się sprawdzić, czy było to pomocne, bo ostatecznie trzeba było przeprowadzić cesarskie cięcie.
Po porodzie Basia i Karol musieli spędzić w szpitalu kilka dodatkowych dni, miałem więc okazję przyjrzeć się zachowaniom wielu innych ojców, którzy np. do zmiany pieluch oddawali swoją pociechy żonom z komentarzem: "Ty się znasz na tym lepiej". Bzdura! Nikt nie rodzi się z umiejętnością zmiany pieluch, kąpieli dziecka czy choćby gotowania - wszyscy się tych prostszych lub trudniejszych czynności uczymy.
Jeśli chce nam się podjąć wysiłek, jesteśmy w stanie nauczyć się wielu rzeczy. Kiedy Karol skończył pół roku, zdecydowaliśmy, że to ja zajmę się dzieckiem, a żona wróci do pracy. Wszyscy nasi znajomi wiedzieli, że to ja "siedzę w domu" i nigdy nie spotkałem się z tego tytułu z drwiną bądź kpinami.
Nigdy też nie miałem najmniejszych oporów, by o tym mówić. Ujma na męskim honorze? W jakim sensie zajmowanie się własnym dzieckiem i domem to dyshonor? Zupełnie tego nie rozumiem. Myślę, że nie byłbym w stanie docenić wartości ogromnej pracy, jaką wykonuje mama "siedząca w domu z dzieckiem", gdybym tego nie doświadczył.
To niezwykle trudna oraz wymagająca zaangażowania praca. Jeśli nie ma się żadnego wsparcia, szybko można się załamać. Basia, przychodząc do domu po wielu godzinach pracy, przejmowała opiekę nad Karolem.
Wiedziała, że po kilkunastu godzinach "siedzenia w domu" muszę iść pobiegać albo przejechać się na rowerze, bo inaczej zwariuję. Tego, że zajmowałem się i wciąż zajmuję własnym dzieckiem, nie nazywam pomaganiem.
Pomagamy ludziom wtedy, gdy sobie z czymś nie radzą lub gdy wspieramy ich w sytuacjach, za które tylko oni odpowiadają. W przypadku wychowywania dzieci nie ma przecież pierwszo- i drugoplanowej roli - to Basia zwróciła mi na to uwagę. A zatem ja nie pomagam, ja po prostu opiekuję się moim dzieckiem.
Cieszę się, że widok taty samotnie spacerującego z maluchem nie jest już zaskakującym zjawiskiem.
Ojcowie wyszli z ukrycia. Muszą się jednak wiele nauczyć. Ale warto! Zobaczyć miłość i szacunek w oczach dziecka - to wspaniałe uczucie. Życzę tego każdemu facetowi.
Synowie liczą na mnie, a ja dzięki nim staję się lepszy.
Bardzo chciałem być tatą - to, że będę brał udział w wychowywaniu dzieci: przewijał je, kąpał, kładł spać, będę im czytał i tłumaczył zasady działania świata, było dla mnie oczywiste. To ja pierwszy wziąłem w szpitalu Mateuszka na ręce i ja pierwszy wykąpałem go w domu - zawsze to z dumą powtarzam.
Pierwsza ciąża Basi była wydarzeniem bezprecedensowym. Wszystko było takie nowe i niezwykłe. Bardzo przeżywałem ciążę i starałem się wspierać żonę, jak tylko mogłem.
Czytałem książki o rozwoju dziecka w łonie matki, chodziłem z Basią na wszystkie wizyty u ginekologa, rozmawiałem z "brzuchem", razem oglądaliśmy zdjęcia z USG, próbując rozpoznać, gdzie jest głowa, gdzie nogi i jakiej płci jest nasza pociecha.
Irytowało mnie jednak to, że wszędzie napotykałem stereotypowy obraz mężczyzny - nieudacznika, który o ciąży nie ma pojęcia, przy porodzie mdleje, nie umie zmienić dziecku pieluchy, wykąpać go i ubrać.
Dlatego też postanowiłem sam założyć serwis internetowy (www. dobrytato.pl). który traktowałby sprawy rodzicielstwa po męsku i pomagałby młodym ojcom. Nasz pierwszy syn urodził się 21 stycznia 2006 roku w szpitalu w Poznaniu. Przez cały czas porodu byłem przy żonie, przecinałem pępowinę łączącą Mateusza z mamą, a potem pilnowałem, aby po zważeniu, zmierzeniu itp. szybko nam go oddano.
Drugi synek urodził się w... domu. Na początku ten pomysł (wyszedł od Basi) wydawał mi się całkowicie niedorzeczny. Żona powiedziała: "Drugi raz z dzieckiem po porodzie nie będę siedzieć w szpitalu. Traktowano nas instrumentalnie, odbierano synka na dokarmianie, wyrzucano ciebie ze szpitala, bo za długo siedziałeś przy dziecku.
Nie chcę przeżywać tego ponownie!". Basia odnalazła rodzinę, która jako pierwsza w Poznaniu urodziła dziecko w domu. Spotkaliśmy się z nimi. Ujął nas ich spokój, pewność siebie i przekonanie, że kolejne dziecko też urodzą w domu...
Zacząłem się przekonywać do tego pomysłu, tym bardziej, że ani lekarz ani położna nie widzieli przeszkód. Przed samym porodem pięć razy sprawdziłem drogę do najbliższego szpitala - tak na wszelki wypadek i zatankowałem do pełna samochód.
Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Gdy Basia zaczęła rodzić, wydarzenia potoczyły się tak szybko, że zanim zacząłem się denerwować, Szymon był już razem z nami. Widziałem, jak się rodzi, przecinałem pępowinę.
Byłem świadkiem tego, jak Basia po raz pierwszy go karmi, a potem jak oboje zmęczeni zasypiają obok siebie. Ten obraz na długo pozostanie mi w pamięci, jako jedno z najpiękniejszych doświadczeń w życiu. Moi synowie, jak prawdziwi faceci - najpierw powiedzieli "tata", potem "auto", następnie "futbol".
A tak na poważnie - pewnie pierwszym słowem było "tata", bo jest po prostu łatwiejsze do wymówienia... Mateusz i Szymon przychodzą do mnie z jakimiś problemami - pękniętą zabawką, podartą książką, pudełkiem, które nie chce się otworzyć itp.
Dla nich jest to jasne jak słońce - tata wszystko umie, zawsze pomoże, nigdy nie zawiedzie. I rzeczywiście - staram się ich nie zawieść, choć kiedyś miałem dwie lewe ręce i wielu rzeczy nie potrafiłem zrobić albo... po prostu mi się nie chciało.
Ale to przekonanie, które widzę w ich oczach, że ich nie zawiodę, mobilizuje mnie do pracy nad sobą. Uczę się z nimi i dla nich.