Polka w ciąży - część II
Mamy w Polsce baby boom. Rodzą młode kobiety z pokolenia wyżu demograficznego i te, które decyzję o macierzyństwie odkładały na później.
Coś się w nas zmieniło. Już nie kariera i domek za miastem są naszym najważniejszym celem. Chcemy mieć dziecko - z mężem, z ukochanym, czasem same. Decydujemy się na krok, który całkowicie przebuduje nasze życie. Jesteśmy na to gotowe. O swoich najważniejszych dziewięciu miesiącach opowiada Ewa.
Ewa, 27 lat, Grzesiek, 27 lat
Gdy odkryli, że są w ciąży, byli parą zaledwie od trzech miesięcy. Ewa, studentka piątego roku handlu zagranicznego, właśnie wróciła ze stypendium naukowego w Finlandii i szykowała się na czteromiesięczny wyjazd do Mozambiku. W Afryce miała zająć się europejskim programem edukacyjnym. Kiedy zobaczyła dwie różowe kreski, myślała, że jej życie legło w gruzach. Z nerwów nie zachowała testu na pamiątkę. Dziś jest szczęśliwą mamą dwuletniej Julki i żoną Grzesia.
Trzeci tydzień
Środa. Proszę Grześka: - Wyjdź z domu, test zrobię sama. Siadam na wannie i składam ręce, błagając kogoś, może Boga, żeby nie pojawiła się żadna różowa kreska. Nie ma! Hura! Nie jestem w ciąży. Wychodzę z domu, muszę kupić sobie większą walizkę na wyjazd i nowe dżinsy. Rozmiar 36! Dzwonię do Grześka: - Fałszywy alarm.
Niedziela. Ciągle jestem senna, nadal nie mam okresu, a do tego tracę na wadze. Dziennie około 300 gramów. W internecie wklikuję: "objawy ciąży". "Senność, zatrzymanie miesiączki, chudnięcie". Obliczam, że test mogłam zrobić za wcześnie. Kupuję drugi. Po kilku godzinach zaryczana miotam się po pokoju: "Tyle kobiet bezskutecznie stara się o dziecko! Więc dlaczego ja?!". Płaczę, a Grześ się cieszy. No tak, dla mężczyzny ciąża to nie koniec kariery.
Czwarty tydzień
Wtorek. Odwołuję wyjazd do Mozambiku. Urodzę dziecko. Wszyscy są szczęśliwi, mama, tata, siostra, lubią Grzesia. On mnie zapewnia: - Ewa, damy radę, we wszystkim ci pomogę. Trochę mi lepiej.
Szósty tydzień
Piątek. Czuję się dobrze i zauważam pierwsze plusy ciąży. Od Grzesia dostałam trzy flakony perfum, od Kaśki, mojej siostry, poduszkę z Hello Kitty. Powiedziałam: "Będzie mi pasować do kapci". Kasia się zezłościła: "Ta poduszka jest dla dziecka!". Od tej pory wszystko, co dostaję, jest albo dla dziecka, albo uświadamia mi, przez co przejdę: elektroniczny laktator, krem na rozstępy.
Sobota. Koleżanki wyciągają mnie na wino, nie idę. Nie mogę siedzieć w dymie, pić alkoholu. Grzesiek chyba bardziej nadaje się na ojca niż ja na matkę. Założył dziecku lokatę. Ja dziś tysiąc złotych wydałam na kosmetyki w Sephorze. Znów tracę entuzjazm i jednego jestem pewna: instynkt macierzyński nie istnieje, miłości do dziecka będę musiała się nauczyć.
Dwunasty tydzień
Niedziela. Moje wymarzone mieszkanie w wieżowcu w centrum miasta wynajmę. Bo obok są sklepy, restauracje i kino, a teraz ważniejszy jest plac zabaw i cisza za oknem. Zamieszkamy u Grzesia, u niego jest trzeci pokój, niedaleko Las Kabacki. Zastanawiamy się, czy teraz nie wyjechać do Stanów, żeby dziecko miało podwójne obywatelstwo. Chciałabym zobaczyć Manhattan i sztukę o Kurcie Cobainie na Broadwayu. Ale jeśli wyjedziemy, nie zaliczymy ostatniego semestru studiów, więc nici z marzeń. Grześ postanawia, że będę miała trzech lekarzy: jednego państwowego, żebym mogła dostać się do szpitala na Solcu, drugiego prywatnego, by niczego nie zaniedbać, trzeciego u rodziców na Mazurach, bo to ordynator i doktor habilitowany. Czuję się jak eksperyment medyczny z kanału Discovery.
Środa. Wymiotuję codziennie, dziś czternaście razy. Noszę przy sobie woreczki foliowe. Rzygam w sklepie, na ulicy, podczas spotkań z klientami w pracy. Nie wychodzę z domu bez szczoteczki do zębów.
Poniedziałek. Zrezygnowałam z pracy w kancelarii, bo z powodu mdłości i wymiotów nie mogłam wytrzymać godziny za biurkiem. Finansowo sobie poradzimy, Grześ dobrze zarabia, rodziców mamy hojnych, ale czy teraz będę musiała prosić Grześka: "daj mi na waciki?". On śmieje się z moich wątpliwości i się oświadcza. Mówię "tak". Potem płaczę z głodu, bo od tygodni zwracam wszystko. Grześ chce mi gotować, ale ja nie mam żadnych zachcianek.
Wtorek. Lekarka mówi, że mój organizm zareagował na dziecko jak na intruza, to się zdarza, ale ja czuję się winna, bo na początku nie cieszyłam się z ciąży... Pal licho głód, teraz zaczynam się bać o tego malucha, żeby nie przestał rosnąć. Ginekolog przekonuje, że dziecku nic nie grozi, to co cenne weźmie ze mnie.
Trzynasty tydzień
Środa. Na moje dziecko czyhają choroby, wady genetyczne, bakterie, jakaś toksoplazmoza. Mnie czeka badanie przezierności karkowej płodu, które ma wykazać, czy dziecko nie ma zespołu Downa. Na pierwsze trójwymiarowe usg. idę z Grzesiem i Kasią, moją siostrą. Lekarka mówi, że jest zdrowe. Widzę rączki i nóżki. I co? Zaczynam płakać tak bardzo, że brzuch mi się trzęsie i nie można kontynuować badania. Dociera do mnie, że będę mamą. Noszę w sobie nowe życie, człowieka, co za odpowiedzialność! Wieczorem zamawiam ze Stanów zestaw płyt Baby Einstein, bo ponoć wspomaga rozwój intelektualny maluchów. Muszę wybrać dla dziecka żłobek, przedszkole, szkołę. Najlepiej z wykładowym angielskim. Studia? W Stanach.
Dwudziesty tydzień
Piątek. Badania wypadają dobrze. Od kilku tygodni mdłości ustały, jem trochę więcej i lepiej się czuję. Już wiem, że to córka. Nazwiemy ją Julia. Wolałabym Amelia, ale Grześ mówi, że jest pretensjonalne, chyba ma rację. No więc Juleczka. Codziennie puszczam jej Mozarta, przykładam do brzucha słuchawki, a sama robię coś innego. Julka daje o sobie znać, kopie, ale delikatnie.
Sobota. Nasz ślub. Mam okropną sukienkę w kolorze écru, bo to jedyna, w jaką się mieszczę. Ale na weselu bawię się świetnie, po raz pierwszy od miesięcy tańczę do rana.
Wtorek. Grzesiek: - Nie jedz malin, szkodzą w ciąży. Idź wcześnie spać. Wzięłaś kwas foliowy? Upiera się, że chce być przy porodzie. Ale ja się boję, czy potem jeszcze będzie chciał się ze mną kochać.
Czwartek. Nie zatrudnię niani. Obejrzałam film Wyznania opiekunek. Wrzeszczą na dzieci. Zostanę z dzieckiem dwa lata. Nie chcę przegapić pierwszego słowa, kroku. Poza tym po porodzie boję się zderzyć z zawodową rzeczywistością. Moja ciąża to dla pracodawców "luka zawodowa".
Czterdziesty tydzień
Niedziela. Wracamy z kolacji u znajomych. Oglądamy film z nagranym porodem, po dziesięciu minutach Grześ mówi "straszne" i wychodzi. Ja zostaję do końca, ale nie jestem przerażona. To zapis porodu amerykańskiego. Kolorowe sale, wszyscy uśmiechnięci, dwie godziny i po wszystkim. Idę spać. - Ewa, oszalałaś, przestań oblewać mnie wodą - budzi mnie mąż. Odeszły mi wody! On w panice: - Jedziemy samochodem! Nie! Nie dam rady, taksówką! Ja spokojna. Nic mnie nie boli. Jestem już spakowana, więc bez stresu zgrywam zdjęcia z aparatu do komputera, żeby było miejsce na pierwsze fotografie Julki. Nie boję się. Czeka na mnie prywatna sala (za dwa tysiące), prywatna położna(za tysiąc), dobry lekarz. Jestem wytrzymała, chciałam zostać zawodowym żołnierzem.
Śródmiejski szpital na Solcu. W izbie przyjęć czekamy godzinę. Mój lekarz bierze udział w wielogodzinnej operacji. Dzwonimy do położnej. Nie może przyjechać, jest chora. Trafiam do pomalowanej na pomarańczowo jednoosobowej sali, zwanej "mandarynkową". Skurcze są tak silne, że robi mi się słabo, pielęgniarka się dziwi: "Pani, to dopiero początek". Proszę o znieczulenie, ale w szpitalu akurat dziś z powodu braków kadrowych nie ma anestezjologa. Godzina, dwie i będzie po wszystkim, tak mówią. Mam nadzieję, bo coraz bardziej boli.
Poniedziałek rano. Rodzę już prawie dziesięć godzin, mam za małe rozwarcie, jest przy mnie mąż i Kasia. Lekarze zaglądają co dwie godziny. Jestem tak zmęczona, że pomiędzy skurczami zasypiam na pół minuty. Przy każdym następnym podskakuję z bólu. Dostałam zastrzyk ze znieczuleniem, ale po nim nie mam siły przeć. Nie mogą zrobić mi cesarki, dziecko weszło już w kanał rodny. Grzesiek mnie denerwuje, poucza, jak mam oddychać. Krzyczę, żeby się zamknął, i próbuję go kopnąć, ale jestem za słaba, żeby podnieść nogę. Czuję, że umieram! Po dwunastu godzinach siedem osób w białych kitlach wpada do sali. Lekarz mówi: "Nie jest dobrze". Mierzą mnie centymetrem: "Za szczupła w biodrach, powinna była mieć cesarkę". Teraz się ocknęli?! Chwilę potem widzę kleszcze. O nie! Nie chcę, żeby Juleczce coś się stało, mogą ją połamać. Błagam o ostatnią szansę, tłumaczę, że jakoś ją wypchnę. Położna pyta: - "Kiedy skurcz? Krzyczę: - Teraz!". A ona, baba sto kilo, rzuca mi się całym cielskiem na brzuch. Słyszę płacz Julki. Kaśka wpada z aparatem, Grzesiek z kamerą, nie mam siły na nich krzyczeć. Lekarz kładzie mi Julkę na brzuchu. Rozglądam się dokoła. Ściany i podłoga mandarynkowej sali są zachlapane krwią. Lekarze w gumiakach, salowe z mopami. Trauma.
Dwa i pół roku później
Ewa wraca do pracy, gdy Julka kończy dwa lata. Tuż po narodzinach założyła córce blog w internecie. Zapisuje tam każdy dzień: "Julka powiedziała papu, podniosła listek z ziemi". - To na pamiątkę dla niej i dla dziadków, którzy mieszkają daleko. Odkąd mam dziecko, już nie traktuję siebie zbyt serio. Mozambik, Manhattan? Pewnie kiedyś, razem z Julą. Teraz pilnuję, by punktualnie o 17 wyjść z biura, bo córka za mną tęskni. Już rozumiem, co znaczy miłość matki, jej przyszłość to teraz mój najważniejszy biznesplan.
Natalia Kuc