Reklama

Zaginięcie rodzeństwa Beaumont

Niektórzy twierdzą, że nie ma większej tragedii niż zaginięcie dziecka. Państwo Beaumont stracili w ten sposób aż troje swoich pociech – jednego dnia byli jeszcze w piątkę, nazajutrz rodzina praktycznie przestała istnieć. Od zniknięcia Jane, Arnny i Granta minęło już ponad pół wieku, a wszelki ślad po nich zaginął. Dosłownie jakby rozpłynęli się w powietrzu.

Wizja zaginięcia dziecka to koszmar każdego rodzica. Ten, kto stracił z oczu własnego syna lub córkę w tłumie na ulicy choć na kilka chwil, dobrze wie, o czym mowa. Strach chwyta za gardło i jednocześnie jest jak cios w żołądek - bo to ten narząd, a nie serce, jak chcieliby tego poeci wszystkich epok, najgwałtowniej reaguje na silne emocje.

Wielu z nas kończy się wyobraźnia na myśl, że dziecko mogłoby tak po prostu wyjść z domu i nigdy już nie wrócić. Jak żyć po takiej stracie, w wiecznym zawieszeniu, niekończącym się napięciu? A jeśli taki stan trwać będzie latami? Skąd brać siły, by wstawać rano z łóżka, względnie normalnie funkcjonować, zajmować się pozostałymi dziećmi, kiedy każdy telefon, każdy dzwonek do drzwi, każe podrywać się z miejsca, rzucać wszystko i biec z rozpaczliwą nadzieją, bo może to już, teraz, zaraz, zaginiony da znak życia albo pojawi się w progu? Ale się nie pojawia i po raz kolejny trzeba przeżywać bolesne rozczarowanie. Jak to przetrwać?

Reklama

Są tacy, którzy twierdzą, że nawet wiadomość o śmierci nie jest tak przerażająca jak zaginięcie bez wieści. Bo wtedy przynajmniej coś wiadomo. A w przypadku zaginięcia bywa i tak, że już nigdy nie będzie wiadomo nic.

Ten jeden dzień

Nic nie zapowiadało tragedii. 26 stycznia 1966 roku, w dniu narodowego święta, rodzeństwo Beaumont, mieszkające z rodzicami na przedmieściach australijskiej Adelajdy, wyszło z domu, by pobawić się jak zwykle. Jak dowiadujemy się z dokumentu "The Beaumont Children: What Really Happend?", dzieci udały się na oddaloną o kilka minut jazdy autobusem plażę - od pewnego czasu rodzice pozwalali już dziewięcioletniej Jane, siedmioletniej Arnnie i czteroletniemu Grantowi jeździć tam razem.

Dziś wydaje się to nie do pomyślenia, jak można wypuścić troje, skądinąd małych jeszcze dzieci, na plażę bez opieki. Ale należy pamiętać, że to były zupełnie inne czasy. Rodzice zajęci pracą lub harówką na domowym etacie obdarzali pociechy ogromnym, z dzisiejszego punktu widzenia, kredytem zaufania. Dzieci pilnowały się nawzajem, starszaki miały oko na maluchy i jakoś to wszystko funkcjonowało. Zazwyczaj. Nawiasem mówiąc, przypadek małych Beaumontów zasadniczo wpłynął na zmianę podejścia Australijczyków do wychowywania dzieci i wyznaczania im granic swobody.

Rodzeństwo nie bało się morza, znało je przecież. Wiedziało też, że z potężnym żywiołem nie ma żartów. W końcu praktycznie wychowywało się na plaży, która była dla nich niczym ogromny plac zabaw.

Feralnego dnia dzieci dojechały na plażę bez problemu. Dotarły tam na pewno, świadkowie przepytywani na tę okoliczność pamiętali nawet szczegóły ich ubioru i ekwipunku. Na miejscu kilkulatki bawiły się beztrosko i wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, ale w pewnej chwili, według zeznań plażowiczów, do zabawy miał włączyć się czwarty uczestnik - dorosły mężczyzna. I tu zaczyna robić się niepokojąco.

Osoby, które przebywały wtedy w pobliżu, zapamiętały, że troje dzieci opuściło plażę z mężczyzną około trzydziestki, który wcześniej pomagał maluchom się ubrać. Mama zaginionych, Nancy, mówiła później, że zwłaszcza najstarsza córka była nieśmiałym dzieckiem i nigdy nie pozwoliłaby, aby nieznajomy dotykał ją w taki sposób. Nie ukończyła jeszcze dziesięciu lat, ale nie była tak naiwna, by nie zobaczyć w tym czegoś niestosownego. Fakt ten wywołał lawinę domysłów - czy dzieci znały tego człowieka wcześniej? Jak to możliwe, że mu zaufały? Były przecież posłuszne, rezolutne i pouczone, by nie rozmawiać z nieznajomymi. Podobno młodsza z dziewczynek od jakiegoś czasu żartowała, że siostra "ma na plaży chłopaka" - wcześniej nikt nie zwrócił uwagi na słowa siedmiolatki, a te już po zaginięciu całej trójki nasunęły upiorne skojarzenia.

Sprzedawczyni z pobliskiej piekarni, która znała dzieci z widzenia, zapamiętała, że w dniu narodowego święta kupiły od niej słodkie ciastka dla każdego z nich i, zupełnie nietypowo, wypiek z mięsem. To też zdziwiło małżonków Beaumont, bo ich pociechy z pewnością nie gustowały w takich przysmakach. Czyżby więc kupiły ten wyrób dla kogoś innego? Co więcej, kobieta była pewna, że dzieci zapłaciły jednofuntowym banknotem. A przecież nie dysponowały takimi pieniędzmi, przed wyjściem otrzymały od mamy wyłącznie bilon - sześć szylingów i sześć pensów. Oznacza to, że ów papierowy banknot ktoś musiał im dać. Kto? Mężczyzna z plaży, którego świadkowie opisywali jako atletycznego blondyna w niebieskich kąpielówkach? Dlaczego nie wszedł z dziećmi do piekarni? Miał wobec nich złe zamiary i nie chciał, by ekspedientka go z nimi zobaczyła? Niestety, to bardzo prawdopodobny scenariusz.

Jane, Arnna i Grant nie wrócili do domu o umówionej porze. Tak się już zdarzało, dlatego ich mama założyła, że dzieci po prostu nie zdążyły na autobus. Ale kiedy czas mijał, a kolejne autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały, zaczęła się poważnie niepokoić. 

Gdy popołudniu z pracy wrócił ojciec, od razu skierował kroki na zatłoczoną plażę w poszukiwaniu córek i syna. Jego poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów, wrócił więc do żony. Wspólnie obeszli okolicę wstępując do domów sąsiadów i znajomych w nadziei, że dzieci zasiedziały się u kogoś w odwiedzinach. Nic z tego. Małżonkowie dłużej nie czekali, o wpół do szóstej Jim Beaumont udał się na posterunek policji, by zgłosić zaginięcie dzieci. Machina ruszyła, rozpoczęła się akcja poszukiwawcza, jakiej Australia jeszcze nie widziała.

Po omacku

Choć początkowo policjanci uznali, że maluchy są gdzieś niedaleko i w ferworze zabawy najzwyczajniej straciły poczucie czasu, szybko zrozumieli, że chodzi tu o coś znacznie poważniejszego. Poszukiwaniami objęto nie tylko plażę, którą funkcjonariusze, wspierani potem przez dziesiątki ochotników przeczesali metr za metrem, wydmy, głębię oceanu czy okoliczne budynki. Szukano wszędzie - nie minęła doba od zaginięcia, a o sprawie wiedział już niemal każdy Australijczyk. Monitorowano wszelkie ciągi komunikacyjne, a ponieważ brano pod uwagę porwanie, dokładnie sprawdzano drogi międzystanowe, dworce kolejowe, lotniska... i nic. Za pomoc w odnalezieniu dzieci wyznaczono wstępnie nagrodę w wysokości 250 funtów. Z czasem kwota nagrody wzrosła i dziś wynosi ona okrągły milion dolarów. Niestety, póki co nie zanosi się na to, by prędko miała zasilić czyjekolwiek konto bankowe.

Oczywiście początkowo brano pod uwagę hipotezę utonięcia, ale istnieją poważne podstawy do jej odrzucenia; śledczy ustalili, że dzieci miały przy sobie aż 17 przedmiotów, m.in. ręczniki, torby, buty, ubrania i nawet ulubioną książkę Jane - nic z tych rzeczy nie odnaleziono. Gdyby rodzeństwo weszło do wody, rynsztunek zostałby przecież na piasku. Nikt nie widział topiących się dzieci, nie było świadków ich rzekomego powrotu na plażę już po wizycie w piekarni.

Jak zwykle bywa w takich przypadkach, w oceanie urwanych śladów i fałszywych tropów funkcjonariusze dosłownie zanurzyli się z głową. Zostali wręcz zasypani zgłoszeniami od osób, które twierdziły, że widziały zaginione dziewczynki i chłopczyka. Godne uwagi wydawało się jedynie oświadczenie miejscowego listonosza, którzy dzieci dobrze kojarzył. Miał spotkać całą trójkę maszerującą ulicą nieopodal domu po trzeciej popołudniu. Coś się jednak nie zgadzało. Dlaczego te zdyscyplinowane i grzeczne dzieci zamiast wracać do domu miałyby spacerować beztrosko po okolicy, wiedząc, że są już mocno spóźnione? Przecież to nie miało żadnego sensu! Mężczyzna ponownie skontaktował się z funkcjonariuszami i skorygował swoje zeznania - wydawało mu się, że spotkał małych Beaumontów popołudniu, podczas gdy w rzeczywistości widział ich rano.

Pół roku później pewna kobieta mieszkająca nieopodal zeznała, że w noc bezpośrednio po zaginięciu widziała tajemniczego mężczyznę wchodzącego do opuszczonego domu w towarzystwie trojga dzieci. Dlaczego tak długo milczała, skoro rzekomo rzeczywiście coś widziała? Nie wiadomo. Policja sprawdziła ten trop, ale przeszukanie rudery na nic się nie zdało, podobnie jak zaangażowanie słynnego holenderskiego jasnowidza, Gerarda Croiseta. Jedynym rezultatem jego wizji było zburzenie pewnego nowo powstałego magazynu - zdaniem mężczyzny właśnie tam znajdowały się zalane betonem zwłoki zaginionych. Właścicielom nieruchomości nie uśmiechała się jej rozbiórka, ale cóż było robić, musieli ugiąć się pod gigantyczną presją społeczną. Niczego tam jednak nie znaleziono. Po latach, podczas kolejnych prac budowlanych, niejako przy okazji po raz drugi przeszukano posesję, nawet jeszcze dokładniej niż poprzednio. Rezultat? Ten sam.

Po dwóch latach od zaginięcia córek i syna, państwo Beaumont otrzymali dziwne listy - rzekomo napisane przez Jane oraz mężczyznę, który miał przetrzymywać dzieci i troskliwie się nimi zajmować. Domniemany porywacz pisał w nich, że chce oddać dzieci rodzicom, wyznaczył nawet czas oraz miejsce spotkania. Małżonkowie udali się pod wskazany adres w towarzystwie detektywa, ale oczywiście nikt się tam nie pojawił. Po jakimś czasie przyszedł kolejny list - ponoć autorstwa Jane. Można było w nim przeczytać, że rodzice nadużyli zaufania porywacza i dlatego odstąpił on od zamiaru przekazania im dzieci. Policja uznała, że listy od porywacza są autentyczne w przeciwieństwie do tych "od córki". Po latach okazało się, że cała ta korespondencja to okrutna drwina - kosztem rodziny zabawił się pewien nastolatek. W 1992 roku policjanci dotarli do 41-letniego już wówczas mężczyzny dzięki analizie odcisków palców znalezionych na papierze listowym. Z powodu przedawnienia jego szczeniacki wybryk sprzed lat uszedł mu na sucho.

Mnożenie podejrzanych

W sprawie było wielu podejrzanych, ale analizując oryginalne źródła nie sposób nie zauważyć, że główna rozgrywka dotyczyła kilku młodych mężczyzn. W większości byli to ludzie o bogatych kartotekach, a dwóch z nich obciążały zeznania ich własnych dzieci. Byli też mniej lub bardziej podobni do człowieka z portretu pamięciowego stworzonego na podstawie zeznań plażowiczów. Koniec końców żadnego z nich nie udało się połączyć z zaginięciem rodzeństwa.

Zdaniem detektywów sprawa może być w jakiś sposób powiązana z zaginięciem dwóch dziewczynek, do którego doszło w 1973 roku na stadionie Adelaide Oval. Jedenastoletnia Joanne Ratcliffe i czteroletnia Kirste Gordon wspólnie z rodzinami oglądały tam mecz piłki nożnej. W pewnej chwili młodsza z dziewcząt oznajmiła, że musi pójść do toalety, a starsza koleżanka zaproponowała, że ją tam zaprowadzi. Nigdy już nie wróciły. Świadkowie widzieli je obie w towarzystwie niezidentyfikowanego mężczyzny. Na podstawie zeznań kibiców piłkarskich powstał portret pamięciowy tego człowieka - nieco podobny do wizerunku atletycznego trzydziestoparolatka z plaży.

Po trzydziestu latach od zniknięcia dzieci detektyw Stanley Swaine przedstawił opinii publicznej 40-letnią kobietę, która podawała się za Jane Beaumont. Według detektywa cała trójka miała zostać porwana przez sektę satanistów. Szybko odkryto, że domniemana "Jane" to w rzeczywistości osoba, u której zdiagnozowano zaburzenia psychiczne. Policja bez problemu odkryła jej prawdziwą tożsamość i obaliła kontrowersyjne tezy Swaine’a. On sam miał mieć aż do śmierci swoistą obsesję na punkcie sprawy Beaumontów.

Podczas dochodzenia dokładnie sprawdzono też członków rodziny zaginionych, bo jak wiadomo, w tego typu przypadkach podejrzanymi niemal automatycznie stają się również najbliżsi. Nie ulegało jednak wątpliwości, że państwo Beaumont są niewinni. Przez lata otrzymywali ogrom wsparcia od australijskiego społeczeństwa. Bardzo długo mieszkali w domu w dzielnicy Somerton Park, mimo łączących się z nim bolesnych wspomnień. Jak tłumaczyli, okropne byłoby, gdyby dzieci powróciły pewnego dnia do domu i zastały w nim jakichś obcych ludzi.

Niestety, choć małżeństwo Beaumontów uchodziło za udane, nie przetrwało tej prawdziwej próby ognia, jaką zgotował mu los. Para rozwiodła się i koniec końców podjęła decyzję o sprzedaniu rodzinnego domu. Nancy i Jim latami współpracowali z policją, niestrudzenie sprawdzali każdy ślad, każdą wskazówkę. Nigdy nie przestali szukać dzieci.

Oboje przekroczyli już dziewięćdziesiątkę, wycofali się z życia publicznego i przyznali, że mają świadomość, że sprawa zaginięcia ich dzieci być może nie doczeka się rozwiązania. Zaginięcie rodzeństwa Beaumont to nie jedyna taka nierozwiązana sprawa w historii Australii, ale na pewno jedna z najbardziej tajemniczych. Bardzo wielu ludzi wciąż się zastanawia, jak to możliwe, by troje dzieci przepadło bez wieści w biały dzień. Ktoś przecież musiał je widzieć, ktoś z pewnością znał porywacza, ale milczał. Ze strachu?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy