Alicja Majewska: Nie zmieniam tego, co dobre

Prawdziwa dama polskiej piosenki. Skromna, dowcipna, niezwykle naturalna. Rozmawiając z nią, łatwo uwierzyć, że domowe zacisze może być równie inspirujące, jak scena.

Alicja Majewska
Alicja MajewskaMWMedia

Któż nie pamięta jej wielkich przebojów! "Być kobietą", "Odkryjemy miłość nieznaną", "Jeszcze się tam żagiel bieli"... I wciąż nas zachwyca jej niezwykły głos. Gwiazda znów podbiła w tym roku opolską publiczność! Jaka jest prywatnie? Bardzo ceni dewizę: "Lepsze jest wrogiem dobrego". Nie stara się więc zmieniać wszystkiego na nowe, chociaż wie, że niekiedy warto próbować nowości.

Widząc i słysząc panią niedawno na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, pomyślałem: "Co za głos, co za energia!". Pani w ogóle się nie zmienia!

Alicja Majewska: - Dziękuję. Rzeczywiście czuję się młodo, co jest chyba sprawą genów. Na pewno w zachowaniu dobrej formy pomaga mi mój zawód. By go wykonywać, trzeba być aktywnym, zwracać uwagę na swój wygląd i myśleć pozytywnie o każdym dniu. Nawet jeśli czasem mamy gorszy nastrój.

Zdradzi nam pani swoją receptę na pozbycie się go?

- Przeczekanie. (śmiech) Jednego dnia budzimy się przekonani, że możemy przenosić góry, a drugiego wydaje nam się, że wszystko nas przerasta i to bez konkretnego powodu. Dla mnie, niezależnie od nastroju, w jakim się budzę, idealnym sposobem na zobaczenie świata w lepszym kolorze jest wypicie kawy. Dobrze jest też zmęczyć się fizycznie - umyć podłogę, posprzątać. Nawet jeśli nie poprawi nam to humoru, przynajmniej będzie czysto.

"To nie sztuka wybudować nowy dom. Sztuka sprawić, by miał w sobie duszę" - śpiewa pani w jednej z piosenek. Jak opisałaby Pani swój dom na warszawskim Zaciszu?

- Najpiękniejszy na świecie - bo mój. Zostałam wychowana w domu pełnym ciepła i gościnności, więc staram się, żeby u mnie było tak samo. Mieszkam w nim od czterdziestu lat. Bardzo wiele się pozmieniało, odeszli ważni dla mnie bliscy, ale z niezmienną radością witam wszystkich tych, którzy dobrze się u mnie czują.

Podobno świetnie pani gotuje?

- A skąd, to legenda. (śmiech) W zakresie kulinariów jestem minimalistką. Kiedy wchodzę do restauracji, wybieram którąś z ulubionych potraw. Nie umiałabym nie zamówić tatara czy dobrego śledzia, a we włoskiej knajpce - carpaccio lub prostego makaronu aglio olio (głównie z oliwą i czosnkiem - red.). Wydaje mi się, że najlepiej gotujemy te potrawy, które nam smakują, a że wachlarz moich ulubionych nie jest bardzo rozległy, to za niewiele się zabieram. Nie przepadam za gorącymi daniami, więc najchętniej nie jadałabym obiadów, lecz same zimne przekąski czy sałatki, a na śniadanie serek, pomidor i jakąś dojrzewającą wędlinę. Te proste upodobania mają swoje plusy, bo od lat nie zmieniłam rozmiaru ubrania.

Zadaje pani kłam twierdzeniu, że kobieta zmienną jest.

- Po prostu jestem sobą. Po co zmieniać coś, co jest dobre? Jeśli kompozytor, to ten sam od lat. Jeśli perfumy, również te same. Nie inaczej krawcowa, projektant i ogrodnik. Ale zdaję sobie sprawę, że w życiu warto czasem próbować nowych rzeczy, choćby po to, by poznawać inne strony siebie. Być może wszystko jeszcze przede mną.

Czy naprawdę przeprowadziła pani u siebie siedemnaście remontów?

- Siedemnaście to było wiele lat temu. (śmiech) Miałam co zmieniać w domu. Zbudowany jest z dużej płyty żelbetonowej, a wnętrze nie współgrało z moim poczuciem estetyki, więc tu obniżyłam okna, tam przekułam ściany, a nawet dobudowałam piętro.

I stworzyła pani słynny "łuk Karwowskiego", który potem pojawił się w "Czterdziestolatku".

- Rzeczywiście, reżysera Jerzego Gruzę zainspirowały łuki w moim domu. Przyjechał i w tym moim szaroburym "baraku" zobaczył pałacowe rozwiązania. Zachwycił się nimi na tyle, że wprowadził je w swoim serialu. (Chodzi o półokrągłe łuki w otworach drzwiowych, które zalecił inżynierowi Karwowskiemu projektant wnętrz - red.) A potem, jak Polska długa i szeroka, każdy chciał mieć u siebie takie łuki. U mnie były konieczne: dodawały wnętrzom przestrzeni.

Koncertowała pani na całym niemal świecie. Gdyby miała pani wskazać najbardziej magiczne miejsce na Ziemi, oprócz domu, byłoby to...

- Może pana zaskoczę, ale Pogorzelica nad morzem. Ktoś, kto tam pojedzie i zobaczy tysiące turystów, pewnie się zdziwi, ale właśnie w tej miejscowości znajduję największy spokój. Lata temu zaprzyjaźniłam się tam z pewnym ośrodkiem wypoczynkowym, od którego wynajmuję domek na odludziu, tuż przy lesie i plaży. Nieopodal znajduje się trzynastokilometrowy niezabudowany teren, należący kiedyś do wojska. Idę sobie 20 czy 40 minut i nie widzę żywej duszy. Jest po prostu pięknie.

Występuje pani na scenie od lat. Dba pani jakoś specjalnie o głos?

- Staram się go nie przemęczać, co nie zawsze się udaje, bo dość dużo i szybko mówię. (śmiech) Poza tym śpiewam repertuar Włodzimierza Korcza, bardzo trudny i forsowny. Jeśli mnie dopadnie przeziębienie, nie leczę się sama, tylko idę do lekarza foniatry, pani doktor Komorowskiej, guru nasz ego środowiska artystycznego. Kiedyś, w szczycie sezonu chorobowego pod jej gabinetem spotkałam w tym samym czasie Edytę Geppert, Michała Bajora, Łukasza Zagrobelnego, Krysię Tkacz, Ewelinę Flintę i kilkoro solistów Teatru Wielkiego. (śmiech)

Pani największa wada?

- Wiele rzeczy robię na ostatnią chwilę, dlatego czasem trudno mi zdążyć na towarzyskie spotkanie czy przygotować przyjęcie u siebie. Bywa i tak, że pierwsi goście pomagają (śmiech). Nigdy jednak nie zdarza mi się spóźnić na próbę czy na koncert. To by było nieprofesjonalne.

Brakuje pani chwil tylko dla siebie?

- Czasami tak, ale bardziej doskwiera mi brak spokoju ducha. Ciągle wydaje mi się, że coś mi ucieka, a to jakaś premiera teatralna, a to nowa książka. Na szczęście już za parę dni moje wakacje i... Pogorzelica!

Rozmawiał: Paweł Piotrowicz

Naj
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas