Co by było gdyby...

Szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej - mówią pary po przejściach. Juliusz Machulski powiedział tak do trzeciej żony, a potem... zrobił o tym film. W krótkiej rozmowie wyjaśnia, dlaczego warto: a) słuchać rodziców, b) popełniać błędy, c) wierzyć, że jeszcze coś dobrego nas w życiu czeka.

Juliusz Machulski/fot. Andrzej Szilagyi
Juliusz Machulski/fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

Scenariusz swojego pierwszego filmu Vabank pisał Pan z myślą o ojcu, Janie Machulskim...
Juliusz Machulski:Miałem 22 lata. Byłem jeszcze studentem, ale wydało mi się, że świat należy do mnie. Arogancja? Pewność siebie? Czułem, że ojciec nie trafił jeszcze na swoją rolę. Pracował z Hasem, z Konwickim, ale zawsze patrzono na niego jak na miłego gładkiego pana. Rola kasiarza to było to! Przestępca, czarny charakter, a jednocześnie postać dająca się lubić. Pisałem scenariusz, nie wiedząc, że kiedyś sam wyreżyseruję film.

Ojciec od razu Panu zaufał?
Podejrzewam, że denerwował się bardziej ode mnie, ale nie dał mi tego odczuć. Z duszą na ramieniu pokazałem zdjęcia próbne Jerzemu Kawalerowiczowi, szefowi studia Kadr. "To naprawdę jest Janek?", spytał zaszokowany. Ojciec miał bliznę, spoglądał srogo. W niczym nie przypominał amanta z dawnych filmów. "Dobrze kombinujecie", pochwalił nas Kawalerowicz i pierwszy raz odetchnąłem z ulgą.

Tak bardzo denerwował się Pan debiutem?
Miałem świadomość, że jeśli nie wyjdzie, to będzie moja ostatnia produkcja. Gdyby film okazał się klapą, nikt więcej nie dałby drugiej szansy. Spychałem stres w podświadomość, ale organizm nie dał się oszukać. Dostałem jakiejś paskudnej wysypki.

Ktoś Pana wspierał?
Rodzice. Zawsze dobrze czułem się w ich towarzystwie i pamiętam, że wolałem spędzać wakacje z nimi niż z kolegami. Już jako reżyser zatrudniałem nie tylko ojca, ale i mamę. W jednym z odcinków serialu Matki, żony i kochanki urządziłem rodzicom huczne wesele z licznymi gośćmi. Byli zachwyceni, bo ich prawdziwa ceremonia ślubna w latach 50. była skromna.

Rodzice nauczyli Pana kierować się w życiu rozumem czy emocjami?
Byli bardzo liberalni. Jednej rzeczy nie znosili - kłamstwa. Za to czekała mnie surowa kara z laniem włącznie. Miałem z nimi umowę, że w szkole na koniec roku nie mogę mieć dwójki. Kocham ich za to, że nigdy mnie nie stresowali, nie dokładali zmartwień. Czasem może bym i wolał, żeby mnie powstrzymali, ostrzegli, ale oni tego nie robili. W ten sposób bardzo wcześnie nauczyłem się dokonywać wyborów. I ponosiłem ich konsekwencje: te dobre i te złe. Z perspektywy czasu uważam, że to była dobra metoda.

Tak samo traktuje Pan swoje przybrane dzieci?
Staram się nie wtrącać w życie Marysi i Olafa, dzieci żony z pierwszego małżeństwa. Olafa poznałem, gdy miał 17 lat. Było już za późno na wychowanie, ale zawsze może na mnie liczyć. Dla ośmioletniej Marysi stałem się tatą. Odprowadzałem ją do szkoły, chodziłem na wywiadówki, pielęgnowałem, gdy złamała rękę. Dziś jest dorosłą kobietą, utalentowaną graficzką. Mamy świetny kontakt, więc chyba rodzice mieli rację.

Dlaczego zrobił Pan film o powrocie do przeszłości?
Często rozmawialiśmy z żoną, jak to się dziwnie w życiu plecie, że nie od razu udaje się trafić na swoją drugą połówkę. Jaka szkoda, że nie spotkaliśmy się, gdy byliśmy młodsi, bo oszczędzilibyśmy sobie wielu rozczarowań. Tak sobie "gdyba" wiele par, które mają za sobą nieudane związki.

Może niektóre błędy mają sens?
Właśnie. Zastanawiałem się... Co by było, gdyby kobieta, która ma fantastyczny drugi związek, spotkała obecnego męża nie w wieku czterdziestu lat, ale dwudziestu pięciu? Nie miałaby ukochanej córki urodzonej w pierwszym małżeństwie. Byłaby innym człowiekiem. No i być może spotkanie piętnaście lat wcześniej wcale nie zakończyłoby się happy endem.

Te wnioski wyciągnął Pan ze swoich związków?
Poznałem Ewę, gdy miałem trzydzieści osiem lat. Byłem już po dwóch rozwodach. Wydawało mi się, że już nic dobrego mnie nie czeka. Ewa wychowywała sama dwójkę dzieci i miała podobne odczucia. Człowiek nie chce się pakować w sytuacje, gdy powroty do domu wiążą się z marzeniami, aby nie zastać tej drugiej osoby. Ale nagle okazało się, że między nami zaczęło się dziać wspaniale, ciekawie, zabawnie. Każde z nas poczuło, że lepiej razem niż osobno. No i padło to zdanie, które pewnie mówi sobie wiele innych par po przejściach - szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Co ciekawe, mieliśmy taką szansę. Okazało się, że zdawaliśmy egzamin wstępny na warszawską polonistykę w tym samym miejscu i czasie.

Pomysły na komedie powstają w chwilach osobistego szczęścia?
Nie zawsze. Na przykład Kingsajz urodził się z nienawiści.

Skąd tak skrajne emocje?
W połowie lat osiemdziesiątych byłem na rocznym stypendium Instytutu Filmowego w Stanach Zjednoczonych. Sporo się najeździłem - Chicago, Miami, San Francisco, Los Angeles. Rano jadłem płatki kukurydziane, piłem świeży sok z pomarańczy i jak miałem katar, wycierałem nos w chusteczki jednorazowe. Szybko się przyzwyczaiłem, może nie do dobrobytu, ale do normalności. Ten rok zmienił mnie tak bardzo, że gdy wróciłem do kraju, byłem bliski depresji.

Bo w Polsce trzeba było o wszystko walczyć?
Trzeba było wszystko załatwiać, a ja sobie z tym kompletnie nie radziłem. Nie można było tak po prostu kupić mieszkania. Bardzo długo nie miałem samochodu, bo marki, które mnie interesowały, były niedostępne. A nie chciałem sprowadzać z Niemiec rzęcha do remontu. Zanim człowiek wyszedł na prostą, to często miał za sobą trzy czwarte życia i był wypalony, nie miał w sobie entuzjazmu.

Nie chciał Pan zostać w Stanach?
Mój mentor w szkole miał wizytę panów z FBI, którzy wyraźnie powiedzieli, że jeśli chciałbym zostać, to oni mi to umożliwią. Ale w Polsce miałem lepszą pozycję. Wróciłem i znowu zacząłem marzyć o normalności. Pamiętam, że rozmawiałem w tym czasie z Beatą Tyszkiewicz i ona niespodziewanie rzuciła: "Powinieneś zrobić film o krasnoludkach!". Pomyślałem: ma rację, komuniści są mali, a chcą być duzi.

I krasnoludek biegał po nagusieńkiej Katarzynie Figurze!
Dostałem za tę scenę Złotą Kaczkę. Efekty specjalne zrobiła czeska ekipa.

Ale to Seksmisja, nie Kinsajz, zdobyła tytuł komedii wszech czasów.
Seksmisja zarobiła na pięćdziesiąt innych filmów. Gdyby wtedy istniały prawa autorskie, mógłbym tylko z tej produkcji żyć dostatnio i nie obawiać się emerytury. Ale wynajęty do filmu szympans zarobił więcej niż Jerzy Stuhr. Jurek kursował wtedy taksówką między Krakowem a studiem w Łodzi. Kierowca, który go woził, obrotny człowiek handlujący walutą, powiedział kiedyś: "Nie mogę patrzeć, jak pan się masakruje. Niech pan rozliczy jeden kurs więcej...".

Skoro było tak trudno, to skąd wzięło się Pana poczucie humoru?
To znowu zasługa rodziców. W domu zawsze doceniało się na przykład komedie Fredry. Mniej do mnie przemawiały monologi o cierpieniu narodu Słowackiego czy Mickiewicza.

Nie ma Pan sentymentu do literackich bohaterów ku pokrzepieniu serc?
Zawsze wolałem np. d`Artagnana, choć to prosty Gaskończyk, niż Podbipiętę. Dorosły mężczyzna, który nie poznał jeszcze kobiety w sensie biblijnym, ślubuje Najświętszej Maryi Dziewicy czystość do momentu, gdy nie zetnie trzech głów wroga. Postać zdecydowanie śmieszna i raczej żałosna.

Tak jak Robert Więckiewicz w Ile waży koń trojański?, który śpiewa pod oknem swojej byłej ukochanej "Niewiele ci mogę dać". Jest Pan feministą?
Zawsze uważałem, że kobiety w Polsce stanowią ciekawszą część społeczeństwa. Polscy macho źle je traktują, a one się jeszcze nie wyswobodziły spod ich dominacji. No, ale godzina wyzwolenia nadchodzi... Ile waży koń trojański? jest robiony z pozycji człowieka, który z premedytacją jest po stronie kobiet.

Rozmawiała Anna Stefopolus