Łagodny drapieżnik
Julianne Moore przekracza wszelkie granice. Zdesperowana, wulgarna, zła, rozwiązła. W swoich nowych filmach Miasto ślepców i Uwikłani wciela się w kontrowersyjne role kobiet naruszających obyczajowe tabu. To w kinie. A w życiu? Tu poznacie jej inną, subtelną wersję.
Twój STYL: Piękny pierścionek. Od męża?
Julianne Moore: Tak. Zaręczynowy. Bart (Freundlich) sam go zaprojektował. Wygrawerował na nim imiona naszych dzieci, które pojawiły się na świecie, kiedy jeszcze żyliśmy w wolnym związku.
Zdecydowałaś się na dzieci dość późno...
Miałam 37 lat, gdy urodził się Caleb, 42 - gdy byłam w ciąży z Liv Helen. Dobrze, że doświadczyłam macierzyństwa. Dzieci nauczyły mnie miłości, całkowitego oddania. Można powiedzieć, że dopiero gdy zostałam matką, dorosłam do tego, by być dobrą żoną.
Dlaczego rozpadły się twoje poprzednie związki?
Byłam egoistką. Stawiałam na karierę. I chciałam, żeby wszyscy to rozumieli. Moje pierwsze małżeństwo trwało zaledwie dwa lata. Drugie przetrwało dziewięć, ale nie było udane. Dziś myślę, że po prostu nie pragnęłam związku na stałe.
A jak jest teraz?
Nigdy nie zapominam, że mam męża, dwoje dzieci, psa. Lubię intensywne, mocne, gęste od emocji role, ale gdy kończą się zdjęcia, przestaję myśleć o filmie. Działam tak samo jak kamera, w moim mózgu wyłącza się czerwone światełko. Mam rodzinę, a to dla mnie gwarancja psychicznej równowagi. Jedna z gazet napisała nawet, że jestem symbolem zdrowego rozsądku w świecie, który oszalał. Coś w tym jest.
Jak wygląda małżeńskie życie rozsądnej kobiety?
Poznałam Barta 13 lat temu na festiwalu w Sundance. Dwa lata później zagrałam w jego filmie Zjazd i od tego czasu jesteśmy razem. Mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by się dotrzeć. Lubię z nim pracować, ale niestety, wspólnie zrobiliśmy tylko jeden film. Dzieci są za małe, by zabierać je na plan. Na razie więc dzielimy się obowiązkami. Kiedy Bart wyjeżdża, zamieniam się we wzorową matkę. Rano robię dzieciom śniadanie i kanapki, a potem odwożę je do szkoły i do przedszkola. Gdy wracają, jemy lunch, wychodzimy z psem na spacer albo idziemy na zakupy. Bardzo lubimy targi staroci, szukamy przedmiotów z duszą. A kiedy ja pracuję, Bart jest ojcem i matką jednocześnie. Robi to świetnie.
Rodzina sprawiła, że odkrywasz w sobie nowe talenty. Niedawno zadebiutowałaś jako pisarka dla dzieci. Komu dedykowałaś Truskawkowe piegi?
Truskawkowe piegi pisałam dla samej siebie. Bohaterka jest w wieku mojej córki, ale bardziej przypomina mnie niż Liv. Ta książka pomogła mi uporać się z kompleksami z dzieciństwa. Ze względu na pracę ojca, który był sędzią wojskowym, przeprowadzaliśmy się kilkanaście razy. W każdej nowej szkole czułam się obco. Byłam ruda, wysoka, nosiłam okulary, no i te piegi... Były wszędzie. Na całym ciele. Nazywano mnie "piegowatą truskawką". Pamiętam, że próbowałam zdrapać je sobie z twarzy, a potem zamalować flamastrem. Nie wiem dlaczego, ale próbowałam je także usunąć maseczką z bardzo słodkiego ciasta - baklawy.
Co sprawiło, że w końcu zaakceptowałaś siebie?
Gdy skończyłam 15 lat, zmieniłam tradycyjne okulary na szkła kontaktowe. Zagrałam też w szkolnym przedstawieniu o Śpiącej królewnie. Nagle wszyscy: rodzice, nauczyciele i cała klasa, dostrzegli we mnie ładną dziewczynę i niezłą aktorkę.
Czy piękna kobieta może pogodzić się z faktem, że się starzeje?
Mam zmarszczki, ale nie zamierzam ich usuwać, wstrzykując sobie botoks. Twarz to moje narzędzie pracy. Muszę mieć sprawne wszystkie mięśnie. Kobieta po operacjach plastycznych wygląda podejrzanie atrakcyjnie. Niedawno zdałam sobie sprawę, że nawet jeśli będę o siebie bardzo dbać, i tak się zestarzeję. Dziwne, nie poczułam przerażenia, tylko ulgę.
Dlaczego?
Dlatego, że nie czuję już przymusu podobania się. Kiedyś Meryl Streep żartowała, że po pięćdziesiątce będzie miała w Hollywood mnóstwo pracy. I ma! Kiedy reżyser potrzebuje kobiety dojrzałej, to nie ma z kogo wybierać. Bo wszystkie dojrzałe przerobione zostały na "młodsze"...
Ale świat kocha młode kobiety.
Mam 48 lat i lubię być niewidzialna. Mój ulubiony strój to dżinsy, T-shirt, para conversów. Taką siebie kocham. Świat już nie musi.
To brzmi jak motto samotniczki.
Im jestem starsza, tym bardziej potrzebuję samotności. W Greenwich Village, tuż koło mojego domu jest kawiarnia, do której przychodzę prawie codziennie. Siadam przy stoliku, zamawiam kawę i po prostu patrzę na ludzi na ulicy... To moje ulubione zajęcie.
Twoje filmy pokazują inną ciebie: gwałtowną, uczuciową, uwikłaną w trudne relacje z innymi. Skąd upodobanie do ekstremalnych ról?
Czuję wtedy, że żyję pełnią życia. Mam chyba w sobie coś z masochistki. Ostatnio w filmie Uwikłani zagrałam dziedziczkę milionowej fortuny. Barbara żyje bez ograniczeń finansowych i moralnych. Wydaje się jej, że sama ustanawia prawo. Jest tak samotna, że wchodzi w kazirodczy związek ze swoim synem. Nieważne, że to, co robi, jest obrzydliwe. Dla mnie liczy się siła jej destrukcyjnych namiętności. Właśnie wtedy, kiedy osiąga ona swój szczyt, Barbara jest najbliżej życia.
Kazirodczy związek jako sposób na życiowe spełnienie to kontrowersyjna teza.
Antyczna tragedia też była kontrowersyjna. Ale wyzwalała wiele emocji, często złych, zaskakujących, gwałtownych, a to przynosiło oczyszczenie.
Boję się spytać, dlaczego przyjęłaś rolę w filmie Miasto ślepców.
Bliska jest mi mroczna strona ludzkiej natury. To jest film o świecie, w którym zanikły wszelkie stworzone przez cywilizację normy zachowań. Gram tam żonę lekarza, która jako jedyna nie straciła wzroku w wyniku tajemniczej epidemii ślepoty. Widzi gwałty, rabunki, brud, rozpacz i kobiety, które się prostytuują, by dostać trochę jedzenia. Koszmar.
To ostrzeżenie?
Raczej diagnoza, metaforyczne odzwierciedlenie naszej kultury. Scenariusz filmu powstał na podstawie powieści portugalskiego noblisty José Saramago. To on twierdził: "Jeśli nie możemy żyć tak jak ludzie, starajmy się przynajmniej nie żyć jak zwierzęta". Mottem tej przerażającej wędrówki po piekle jest myśl, że wszyscy jesteśmy ślepi, nie dostrzegamy wynaturzeń. Przykład: nie szanujemy drugiego człowieka. I co? I nic. Jakoś pogodziliśmy się z wszechobecną pogardą.
Czy potrzeba katastrofy, by zrozumieć, co jest najważniejsze?
Większość ludzi potrzebuje wstrząsu, żeby zacząć zastanawiać się nad sobą. Ja wolę nudę. Gdy mam spokój, staję się lepszą obserwatorką. Nie tylko innych, ale i samej siebie. I mam wrażenie, że moje życie toczy się we właściwym kierunku.
Rozmawiała Mariola Wiktor