Mój mąż to ma farta

O pobycie w szpitalu już nie rozmawia. To przeszłość! Teraz najważniejsi są jej ukochani mężczyźni. Daria odkryła receptę na udane małżeństwo i szczęśliwe życie rodzinne.

Daria Widawska / fot. Jarosław Antoniak
Daria Widawska / fot. Jarosław AntoniakMWMedia

W końcu masz czas na porządny urlop.
- Wbrew temu, co się teraz o mnie pisze, mam dużo pracy. Razem z Dorotą Deląg i Magdaleną Nieć gram w sztuce "Wszystko o kobietach".

Premiera w teatrze Capitol już 6 września, a od października ruszamy w trasę po Polsce. Poza tym zaproszono mnie do współpracy przy serialu "Samo życie."

Po urodzeniu syna Iwa szybko wróciłaś do pracy, na plan "39 i pół".
- Po dwóch miesiącach. Takie miałam wtedy zobowiązania. Ale to nie był dramat. Wszyscy myślą, że aktor pracuje po dwanaście godzin dziennie. Nieprawda! Jednego dnia jestem trzy godziny na planie, drugiego trzynaście, a potem mam wolny tydzień i mogę go poświęcić synkowi.

Mąż włącza się w opiekę nad Iwem?
- Michał jest operatorem, studiuje też realizację, więc na weekendy jeździ do Łodzi. Prowadzimy nieregularny tryb życia, ale staramy się znaleźć w tym... regularność. Kolejny dzień planujemy na bieżąco, wieczorem.

Robicie grafik jak nowoczesne rodziny?
- Nasze zasady kształtują się w domu same. Tak naprawdę hołduję tylko jednej: "Ludzie, którzy nie mają czasu dla dziecka, nie powinni go mieć". Nasz syn zawsze śpi w swoim łóżku i jedno z rodziców musi być przy nim. Na co dzień, kiedy jesteśmy w pracy, pomaga nam opiekunka. Ale kiedy wracamy do domu, ona wychodzi. Syn wie, że wtedy ma rodziców tylko dla siebie.

Na jakim etapie jest teraz Iwo?
- Mówienia. Padają rewelacyjne słowa. "Bakan" to jest "banan"; "tampaj" to "tramwaj". Iwo łączy słowa w zdania, dokłada do tego cudowną mimikę i śmieszną intonację. Pokazuje też na palcach, ile ma lat.

Podobno ostatnio często można cię spotkać w piaskownicy.
- Iwo jest ruchliwym dwulatkiem, pozwalam mu wyszaleć się na placu zabaw. To jest niezbędne dla dzieci, które mają bardzo dużo energii. Rzeczywiście, często siedzę w piaskownicy. Lepię babki, buduję drogę dla samochodzików albo robię dołek, żeby natychmiast móc zakopać synkowi stopy. To są teraz moje zadania! (śmiech).

Dużo w tobie optymizmu i dobrej energii...
- Zabawne, bo właśnie w ten sposób teraz postrzegają mnie ludzie. Ciągle to słyszę. Ja chyba przyszłam na świat jako optymistka. Cała moja rodzina była taka: mama i babcia to były bardzo radosne kobiety, a mój ojciec jest niesłychanie dowcipny. Przez całe życie nasiąkałam jego poczuciem humoru. Oczywiście nie jestem ze stali, złe humory czasem też mnie dopadają, ale tylko na chwilę. Nie znam się na horoskopach, ale jako zodiakalny Byk podobno lubię przeć do przodu. Wbrew wszystkiemu, a może nawet nie zauważając przeszkód.

Twój mąż jest podobny do ciebie?
- Bardziej stonowany, bardziej skrywa emocje.

Podobno marzysz o kolejnym dziecku?
- Też o tym czytałam...

Co z napisanych o tobie rzeczy najbardziej cię denerwuje?
Ktoś napisał, że miałam chorobę nowotworową i wprowadził opinię publiczną w błąd. Ja wspomagam wiele organizacji charytatywnych. Rozmawiam z rodzicami dzieci chorych na nowotwory. I oni dziś często myślą, że przeszłam tę samą drogę. Zwierzają mi się, oczekują porady od człowieka, któremu się udało pokonać nowotwór. Czują się oszukani, kiedy mówię, że to nieprawda. Nie chcę odbierać im nadziei, więc już przestałam rozmawiać na ten temat.

Po chorobie zdecydowałaś się na wspieranie organizacji charytatywnych?-
Ależ przeciwnie, ja to robiłam już dużo wcześniej. Była Fundacja Urszuli Jaworskiej dla osób chorych na białaczkę i inne nowotwory czy Fundacja Spełnionych Marzeń. Zawsze czułam, że mam obowiązek oddawać tyle dobrego, ile dostałam od życia. A dostałam tego bardzo, bardzo dużo. Mam zdrowe dziecko, fantastycznego męża, fajną pracę... Gdy wchodzę na oddział onkologiczny i widzę dzieciaka, który się do mnie promiennie uśmiecha pomimo trzeciej dawki chemioterapii, to czuję, że moja wizyta ma sens.

Banalne pytanie: choroba zmieniła cos w tobie?
- Pytanie nie jest banalne, ale nie chcę już o tym rozmawiać. Nie tylko z dziennikarzami, ale nawet z bliskimi osobami. I powiem więcej, nudzi mnie ten temat. Nie chcę myśleć, czy jestem nowym człowiekiem. Wyparłam tę chorobę z głowy. To wydarzyło się półtora roku temu!

Czy ty wiesz, co ci było?
- Słowo, nie myślę już o tym.

Daria Widawska / fot. Andreas Szilagyi
MWMedia

Z czego czujesz się najbardziej dumna?
- Chyba najbardziej ze swojego małżeństwa, no i oczywiście z syna oraz ze sporego grona przyjaciółek. Czasem umawiamy się na dobre wino, tańczymy, słuchamy muzyki, oglądamy głupie filmy. No i oczywiście obgadujemy swoje życie, opowiadamy historie, których byśmy nie opowiedziały mężom i narzeczonym. Odpoczywamy też od dzieci, bo dzisiejsze matki muszą znajdować odrobinę czasu tylko dla siebie. Dzięki temu jestem radosna i mam więcej pomysłów na zabawę z synem.

Jesteś jedyną kobietą, która powiedziała mi, że jest dumna ze swojego małżeństwa.
- Tak mi się po prostu trafiło.

Czyli miałaś farta...
- A może mój mąż miał? (śmiech). My po prostu potrafimy się dogadać i żyjemy razem, a nie obok siebie. Czasami nawet z tego powodu czuję się trochę głupio winna. Spotykam tyle świetnych kobiet, które nie miały szczęścia, rozstały się, rozwiodły. A to są fantastyczne dziewczyny.

Potrafisz im coś doradzić?
- Kompletnie nie! Przecież nie mogę powiedzieć: postępuj "tak czy siak". Każdy jest osobną jednostką. Nie mam pomysłu na miłość, który mogłabym hurtowo sprzedawać. Kiedyś profesor Aleksander Bardini powiedział studentom, że osiągnięcie sukcesu w zawodzie aktora to 80 procent szczęścia, 15 procent ciężkiej pracy, a tylko pięć procent talentu. Moim zdaniem, to dotyczy również życia prywatnego. Szczęście, żeby trafić na odpowiednią osobę, to podstawa. Potem jest praca nad związkiem i odrobina talentu do tworzenia relacji międzyludzkich.

Żałujesz, że skończyło się "39 i pół" i "Magda M."?
- Zawsze jest żal. Każda rola to ukochane, wypieszczone dziecko. Ale przecież coś się kończy, żeby coś innego mogło się zacząć.

Co zyskałaś podczas pracy w serialach?
- Po "Magdzie M." zostało mi wielu przyjaciół! Poza tym to była moja pierwsza duża rola serialowa, wcześniej występowałam w teatrze i nie potrafi łam tak "grać pod kamerę" , żeby tego nie było widać. Zdarzało mi się nawet stawać do niej tyłem. Słyszałam wtedy westchnienia i już wiedziałam, że znowu coś zrobiłam nie tak. A w "39 i pół" Tomek Karolak narzucił fajny sposób grania: intuicyjny, na luzie, niepamięciowy. Improwizowaliśmy, prześcigaliśmy się na puenty, co było wyzwaniem. Musiałam też nauczyć się szybkiego wytwarzania emocji. Klaps, kamera w ruch i trzeba płakać.

W domu ćwiczysz na mężu płacz na zawołanie?
- Nie, no co ty? My aktorzy jesteśmy normalnymi ludźmi. Gdybym przynosiła pracę do domu, to już dawno siedziałabym w pokoju bez klamek (śmiech). Bywa inaczej, czasem w domu zdarza mi się wytworzyć emocje, które potem wykorzystuję na planie. Myślę wtedy: "O kurczę, jak pięknie się wkurzyłam, jutro właśnie w taki sposób mogę wybuchnąć przed kamerą".

Niczego nie planujesz. A marzysz czasem?
- Chciałabym na starość spędzać każdą zimę w Tajlandii. Razem z rodziną wygrzewać stare kości na jakiejś mało turystycznej wyspie. Pływać między wysepkami łódeczką. Skuterkiem pomykać do sklepiku. Pięknie, prawda?!

Iwona Zgliczyńska

Nowy większy SHOW - elegancki magazyn o gwiazdach! Jeszcze więcej stron, więcej gwiazd i tematów! Czytaj więcej w najnowszym wydaniu magazynu, w sprzedaży od 30 sierpnia.

Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas