Prowokuje i wkręca

Niemal na każdym kroku. Jurorka "Must Be the Music" twierdzi, że nie przeszkadza jej disco polo, a do psa woła: "Chodź do babci!". Plany na przyszłość? Kupić ładną trumnę.

Elżbieta Zapendowska
Elżbieta ZapendowskaBaranowskiAKPA

To prawda, że jest pani uzależniona od Internetu?

- Jestem, ale tylko trochę!

To od czego zaczyna pani dzień?

- Od kawy i oglądania w komputerze tego, co się wydarzyło. Potem spędzam przed monitorem jeszcze parę godzin.

To faktycznie nałóg. Jakie strony pani odwiedza?

- Wszystkie informacyjne - z kraju i ze świata. W sumie podglądam wszystko, co się da - żubry, bociany i inne zwierzęta. No i czasem też plotki. Nie powiem, że tam nie wchodzę, bo człowiek musi wiedzieć, co się dzieje i co o nim aktualnie napisali. Bo wie pani, ja się dużo o sobie dowiaduję właśnie z Internetu. Oni czasem wiedzą lepiej, co u mnie słychać (śmiech). To najczęściej zupełnie nie zgadza się z rzeczywistością, ale warto wiedzieć!

To co teraz u pani słychać?

- No właśnie, ostatnio o mnie zapomnieli!

A zagląda pani na YouTube? Tam zaczęło się sporo karier.

- Często tam włażę, najczęściej, kiedy ktoś da mi cynk. Sama jestem za mało sprawna, żeby tam trafić. Ludzie wysyłają mi więc linki do różnych fajnych rzeczy. Mam obcykane wszystkie śpiewające zakonnice i księży oraz tańczące niemowlaki.

Kto panią ostatnio zaskoczył muzycznie?

- Rzadko ktoś jest w stanie mnie zaskoczyć, nawet ten śpiewający ksiądz (irlandzki duchowny Ray Kelly, który robi karierę w sieci - przyp. red.) mnie nie poraził. Bo ja znam takiego samego księdza, i to w Polsce! On też tak cudnie śpiewa, normalnie wymiata! Taki stary człowiek jak ja podchodzi do wszystkiego z dystansem.

To jak pani podchodzi do tego, że disco polo znów święci u nas triumfy?

- Uff... Wie pani, to jest sfera, która mnie kompletnie nie interesuje. Ja nie mówię, że ludzie mają tego nie słuchać. Niech to kupują, oglądają i ściągają z Internetu, jeśli mają ochotę. Ja jestem poza tym.

Powiedziała pani kiedyś: "Polski rynek muzyczny to dno". Dalej tak pani uważa?

- Trochę tak jest. Uważam, że nie ma u nas artystów, którzy by wydali cztery dobre płyty pod rząd, tak jak kiedyś Maryla Rodowicz. Jest za to moda na jednosezonowe gwiazdy. Ale chyba wracam do pokolenia starych maruderów, którym się ten świat nie podoba.

Nie ma nikogo, kto mógłby być popularny dłużej niż jeden sezon?

- Ludzi z potencjałem jest mnóstwo, tylko świat, do którego wchodzą, jest dość bezwzględny. Rynek muzyczny szantażuje firmy fonograficzne, które chcą sprzedać szybko i dużo, a wiadomo, że to już nie te czasy, kiedy się sprzedawało dużo płyt. Nie jest łatwo. Ale jest paru fajnych artystów. Dawid Podsiadło to chłopak, który ma talent i robi swoje. Oby nie dał się zmienić. Jest też Lemon - zespół, który mimo że gra szlachetną muzykę i jest na listach przebojów, nie wtłacza się w plastik.

Ich sukces pokazuje, że taki program jak "Must Be the Music. Tylko muzyka" potrafi wyłowić i wypromować ciekawych artystów.

- Tak, choć od promocji jest ktoś inny. My jesteśmy po to, żeby wynaleźć osoby, które mają potencjał. Potem one idą już własną ścieżką. I wszystko zależy od nich samych i tego, kto się nimi zajmuje.

Pani nigdy nie kusiło, żeby się zająć gwiazdami?

- Kiedyś gwiazdy mnie o to pytały. Teraz już mnie nikt nie pyta. Całe szczęście, bo ja nie mam przepisu na swoje życie, a co dopiero na życie innych. Wiem jedno - w tym biznesie trzeba być mądrym, przebiegłym, gruboskórnym, a jednocześnie wrażliwym i twórczym. I robić to, co się chce, ale na odpowiednim poziomie. Oprócz ładnego opakowania musi być też wartościowy środek, a o to najtrudniej.

"Niczego nie muszę się wstydzić" Jurorka uważa to za swój największy sukces. Nigdy nie robi niczego wbrew sobie. O „Must Be the Music” mówi: „To jest dobry program, nieźle wymyślony. Nie mam kaca moralnego po udziale w tej produkcji, a to jest dla mnie najważniejsze”.

Czuje się pani matką chrzestną kilku karier?

- W ogóle! Nie jestem matką żadnej kariery. Wręcz przeciwnie. Uważam, że jeśli nauczyciel trafia na swojej drodze na talenty, to fantastycznie. Ale to wcale nie znaczy, że on jest wielki. On tylko ukierunkowuje, szlifuje. Bo to artysta musi sam swoją ciężką pracą zrobić całą resztę.

Co pani sądzi o muzycznych fenomenach ostatnich miesięcy jak Dawid Kwiatkowski, Ewelina Lisowska czy Margaret?

- To są gwiazdeczki jednego sezonu. Wykluczyłabym tylko Margaret, bo ona miała świetną piosenkę, czego nie można powiedzieć ani o Lisowskiej, ani o Kwiatkowskim. Owszem, oni mają potencjał, ale nie są na tyle interesujący, żeby istnieć na rynku muzycznym przez lata.

A Kamil Bednarek z jego muzyką reggae podoba się pani?

- On chodzi własnymi ścieżkami i wydaje mi się, że ma szansę coś osiągnąć. Zobaczymy, czy pieniądze i show-biznes nie zdewastują go psychicznie i artystycznie.

Kogo wysłałaby pani z powrotem na lekcje śpiewu?

- Zanim przejdą do śpiewania, to do szkoły bym ich wszystkich wysłała. Jakiejkolwiek - żeby książek trochę poczytali. Żeby pomyśleli o sobie, nie tylko przez pryzmat własnego lusterka. O, lustra bym im pozabierała! A dopiero potem na lekcje śpiewu. To, że mają kłopot, jest widoczne zwłaszcza na muzycznych festiwalach, gdzie biorą się za klasykę. A już największy problem mają z interpretacją. Nie myślą o tym, co śpiewają, i to jest straszne. Są maszynkami do odtwarzania dźwięków. Zgroza!

W "Must Be the Music" takich wokalistów brutalnie pani odrzuca. A za kogo trzyma pani kciuki?

- Tego nie zdradzę, ale mam paru faworytów. Stawiam na ludzi, którzy mają własny repertuar i chcą iść swoją drogą. No i są na tyle prowokacyjni, żeby zmieniać rynek muzyczny.

Słynie pani z poczucia humoru. Pomaga w życiu?

- Bardzo mi pomaga, żebym nie zwariowała. Ale czasami też utrudnia życie, kiedy na przykład strzelam w towarzystwie jakiś żart i ktoś, kto mnie zna i powinien wiedzieć, że nie mówię poważnie, patrzy na mnie wielkimi oczami i kompletnie nie wie, o co mi chodzi.

To prawda, że lubi pani "wkręcać" najbliższych?

- Jasne! Mam paru przyjaciół, z którymi się niemal bez przerwy wkręcamy. To nasza codzienność. Kiedyś spektakularnie wkręciłam też córkę. Mam również kolegę, jest to osoba znana, więc nie powiem kto, z którym mamy swój tajny kod. Zawsze kiedy się coś wydarzy w polityce, np. pani Pawłowicz powie coś fajnego, to rozmawiamy ze sobą z kamiennymi twarzami, mówiąc, że np. trzeba ją zaprosić do domu i ugościć. A potem wymyślamy różne niecenzuralne idiotyzmy.

Humor to też przepis na udany związek?

- Poczucie humoru ratuje mi życie. A w moim związku, jak w każdym zresztą, są chwile szczęścia i nieszczęścia.

Jej związek wzbudza kontrowersje Choć trwa już blisko 30 lat... Wszystko z powodu różnicy wieku między Elżbietą a jej partnerem, Andrzejem Krukiem, młodszym od niej o 16 lat. Zapendowska nie przejmuje się krytyką. „To polska pruderia i nietolerancja”, odpowiada.

Wielu nie mogło przeżyć, że jest pani związana z młodszym mężczyzną. To polska pruderia, nietolerancja czy zazdrość?

- Jedno, drugie i trzecie. Wydaje mi się, że to taka pożywka dla ludzi, którzy nie mają wyobraźni. Szkoda gadać.

Co uważa pani za swój największy sukces?

- To, że mogę spojrzeć w lustro. I tak w nim nic nie widzę, bo jestem ślepa, ale wiem, że spoglądając w nie, nie muszę się wstydzić za własne słowa, gesty i czyny.

Co przed panią?

- Mam plan, żeby sobie kupić ładną trumnę i ładną sukienkę do trumny i żeby ładnie w niej wyglądać. Bo gdy mnie sfotografują, to chcę, żeby to wszystko ładnie na Plotku i Pudelku wyglądało.

Pani myśli o śmierci?

- Trzeba o niej myśleć, bo to jest coś, co mnie dotyczy, i to już niedługo.

Śmierć i choroby? To się chyba nie nadaje do świata show-biznesu...

- Jak to się nie nadaje? Przecież na tym się robi karierkę! Pani wie, ile się karier na raku zbudowało? Chcący i niechcący też, bo czasem o tym, że go mamy, dowiadujemy się z mediów. I można się zagubić, no bo jak wszyscy piszą, że mam tego raka, to może faktycznie mam? Może oni wiedzą lepiej? Jedno jest pewne - na chorobach można się nieźle wypromować!

Jest pani kobietą spełnioną?

- Zawodowo - odróżniam tzw. popularność od sukcesu. Popularność jest tylko popularnością i to, że ją osiągnęłam, to czysty przypadek. Jakby wysłać krowę do telewizji i lansować ją w jakimkolwiek programie przez trzy tygodnie, to ona stanie się najpopularniejszą krową w kraju, co przecież nie znaczy, że daje dobre mleko. Sława nie jest żadną wartością. Ja jestem spełniona, bo mam do czynienia z fajnymi młodymi ludźmi i mogę wpływać na ich myślenie - to jest dla mnie sukces i radość życia.

Ma pani dorosłą córkę. Jest pani babcią?

- Nie, ale moja córka ma cudnego psa i to jest moja wnusia. Wzbudza to oczywiście potworne oburzenie, kiedy czasem na spacerze wołam: "Choć do babci!". Ludzie wstają wtedy z ławeczek i patrzą ze zgrozą i obłędem w oczach i myślą sobie: "Boże, co to za pomylona kobieta!".

Justyna Kasprzak

Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas