Rywalizacja i wyzwania mnie dopingują

Z Beatą Ścibakówną o aktorstwie na scenie i w życiu prywatnym, macierzyństwie i ... rywalizacji rozmawiała Matylda Porębska.

Beata Ścibakówna
Beata ŚcibakównaMWMedia

Tym samym kolejny raz pokazuje Pani, że nie jest tylko żoną Jana Englerta, jak niektórym się wydaje.
Coś w tym jest, tym bardziej, że kiedy zostaliśmy małżeństwem, takie określenie zaczęło się pojawiać. Staram się nie zwracać na to uwagi. Szkoda mi ludzi, nie myślących o mnie, jako o aktorce, która może coś ciekawego zrobić, tylko postrzegają mnie, jako żonę Jana Englerta.

Zdarza się Pani grać na co dzień?
Oj nie, to wykluczone, tym bardziej, że nie potrafię koloryzować i zmyślać. Gdybym miała to zrobić, spaliłabym się ze wstydu.

Czy mąż udziela Pani rad dotyczących aktorstwa?
Niestety, mój mąż z braku czasu nie ogląda tego, w czym gram. Ostatnio jednak były powtórki "Tygrysów Europy" i wtedy zdarzyło mu się obejrzeć jakiś odcinek, po którym udzielił mi kilku bardzo cennych uwag. W końcu był moim profesorem i mistrzem aktorskim. Jego rady są dla mnie szalenie ważne.

Co było przełomem w Pani życiu?
Przeniesienie się z Zamościa, prowincjonalnego miasteczka do Warszawy, i oczywiście szkoła teatralna. Nagle ludzie, których znałam jedynie ze szklanego ekranu stali się mi bliscy, zaczęłam ich poznawać. To była wielka przemiana. Od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Kolejnym przełomem było urodzenie dziecka.

Zatem spełniło się pani marzenie. Kiedyś mówiła pani o marzeniach, by znaleźć się w tym świecie artystów, elit....
Przede wszystkim spotkałam nietuzinkowych ludzi z "tego świata", a potem poznałam wyjątkowego człowieka, który został towarzyszem mojego życia.

Czuje się Pani kobietą spełnioną?
Uprawiam wymarzony zawód, mam szczęśliwą rodzinę, ale jestem nienasyconym i ambitnym bykiem. Ciągle widzę przed sobą czerwoną płachtę - wyzwanie, któremu trzeba stawić czoła.

Jakie cechy chciałaby Pani przekazać córce?
Przede wszystkim z dzieckiem bardzo dużo rozmawiamy. W naszym domu nie ma tematów tabu, mówimy absolutne o wszystkim. Nie jesteśmy rodzicami wybuchowymi, emocjonalnymi. Jestem przecież dojrzałą mamą, a mąż miał już pewne doświadczenia. Dlatego bardzo racjonalnie podchodzimy do jej wychowania. Nasz spokój sprawia, że ona czuje się bezpieczna i kochana. Mówimy córce, co jest dobre, a co złe i wyznaczamy granice.

Helena, imię Pani córki jest dzisiaj rzadko spotykane...
Tak, ale zawsze mi się podobało. Jest kobiece i piękne, jednocześnie delikatne i silne. Ma klasę. A poza tym tak miała na imię ukochana babcia mojego męża.

Jak przygotowywała się Pani do macierzyństwa? Czytała książki, zasięgała porad?
A kto tak nie robi? Najbardziej jednak postawiłam na intuicję. Chcę córce dać jak najwięcej. Cieszę się, że w dzisiejszych czasach dzieci mają większe możliwości rozwoju, niż kiedyś: Mogą wybierać - basen, tenis, balet, języki obce, karate czy joga.

Pani też miała takie możliwości?
Na pewno nie aż takie, ale kiedy się już pojawiły, byłam starsza. Chodziłam do szkoły muzycznej na lekcje wiolonczeli i fortepianu, uczyłam się prywatnie języka angielskiego, grałam w koszykówkę, chodziłam na kursy tańca towarzyskiego, śpiewałam w chórze i prowadziłam konferansjerkę. Robiłam mnóstwo rzeczy, których byłam świadoma i o których sama decydowałam. To nauczyło mnie samodzielności.

Lubi Pani rywalizację?
Tak, ale zdrową. Rywalizacja jest mi potrzebna, ponieważ mnie dopinguje.

Buja Pani w obłokach czy raczej twardo stąpa po ziemi?
Mam marzenia i swoje odskocznie od realności, ale jednak twardo chodzę po ziemi.

Myśli Pani, że osiągnęła sukces?
Ależ skąd! Zawodowo, myślę, że wszystko dopiero przede mną. Za to mogę powiedzieć, że odniosłam sukces rodzinny.

Rozmawiała Matylda Porębska

MWMedia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas