Spełniają mi się teraz wszystkie marzenia

Każda jej książka to bestseller, a bohaterki stały się dla wielu Polek wzorem odwagi i optymizmu. Niedawno udowodniła, że potrafi nie tylko wymyślać pozytywne postacie, ale i sama ma mnóstwo wiary we własne siły: wystąpiła w "Tańcu z gwiazdami" i świetnie się bawiła!

Katarzyna Grochola i jej partner z "TzG" Jan Kliment / fot. A.Szilagyi
Katarzyna Grochola i jej partner z "TzG" Jan Kliment / fot. A.SzilagyiMWMedia

Dziś to sama Katarzyna Grochola przeżywa szczególny czas: na rynku pojawiła się jej nowa książka "Zielone drzwi". Rozmawiamy o tym, co skłoniło pisarkę do wydania autobiografii i... do wzięcia udziału w telewizyjnym show "Taniec z gwiazdami". Zaskoczyła wszystkich! Pani po 50., która przyznała się, że jedyny dotychczas uprawiany przez nią sport to brydż, szalała na parkiecie, przy okazji prezentując całej Polsce absolutnie fantastyczne nogi! Kolejny raz pokazała kobietom, że warto przełamywać stereotypy!

"Zielone drzwi", najnowsza pani książka, jest bardzo osobista. Skąd pomysł na napisanie autobiografii, skoro powieści cieszą się takim wzięciem?
Katarzyna Grochola: - Pomyślałam, że wreszcie przyszedł czas na to, żeby odpowiedzieć na te wszystkie pytania, które słyszę mniej więcej od 10 lat w najrozmaitszych wywiadach. Ta książka wiele rzeczy wyjaśnia, na przykład ile we mnie jest mojej najbardziej znanej bohaterki Judyty.

- Ale tak naprawdę pisałam ją dla siebie, ku pokrzepieniu własnego serca. To jest książka o miłości, stałości, o przyjaźni, o tym, że pewne rzeczy nie przemijają, że są warte wielkich wyrzeczeń.

Ale jeśli ktoś będzie tam szukał sensacyjnych zwierzeń, informacji jak i kiedy Grochola straciła cnotę, to lojalnie uprzedzam, że nic takiego tam nie znajdzie.

Dziękuje w niej pani wielu ludziom.
- Nie wpadłam na nic lepszego niż podziękować, ludziom i losowi, że tak się ze mną dotychczas łaskawie obchodzili. Dziękuję, bo jestem naprawdę wdzięczna.

Pisanie autobiografii było jakimś rodzajem oczyszczenia, terapią?
- Pisanie w ogóle jest formą terapii. Ale może być nią wiele rzeczy, np. gotowanie zupy dla przyjaciół. Ta książka różni się tylko tym od poprzednich, że jest absolutnie prawdziwa od początku do końca.

O niektórych sprawach trudno było pisać? Na przykład o chorobie nowotworowej, którą pani przeszła?
- Nie, już nie. Kilka lat temu przyznałam się publicznie do tego, że miałam raka, byłam chyba jedną z pierwszych znanych osób, które coś takiego powiedziały głośno. Mam wrażenie, że dużo dobrego tym wyznaniem wywołałam, że to nie poszło na marne. Czasami uchylanie rąbka własnych tajemnic pomaga innym.

Niewiele w pani autobiografii o miłości, relacjach z mężczyznami...
- Bo ja też nie miałam tak wielu tych miłości w swoim życiu. A opisałam te historie, na które wyrażono zgodę.

O jednej opowiedziała pani w wywiadzie do "Świata Kobiety" cztery lata temu. To była miłość od pierwszego wejrzenia, nagła, wspaniała. Co się stało? Skończyło się?
-Tak, rozstaliśmy się. Więc to nie była chyba jednak taka wielka miłość...

Teraz jest pani sama?
- Tak, jestem sama, co nie znaczy, że samotna. Bywało już, że mieszkałam nie sama, a czułam się bardzo samotna. Szczerze mówiąc, nie umiem powiedzieć, który z tych stanów jest lepszy (śmiech).

Ale jest pani wciąż otwarta na uczucia, na nową miłość?
- Ja w ogóle jestem otwartą osobą, niczego nie odtrącam, uważnie się wszystkiemu przyglądam. I jestem też w dobrym momencie swojego życia.

To dlaczego zaczęła pani tańczyć? Czegoś pani jednak brakowało?
- A dlaczego miałabym nie tańczyć? Jakie byłyby powody, żeby się nie zgodzić? Że niby nie wypada? Że jak się jest pisarką, to się powinno siedzieć na tyłku i nic nie robić i wciąż powtarzać "Przecież jestem poważnym człowiekiem". A może dlatego, że kobieta po 25. roku życia nie powinna tańczyć? Że kobieta, która ma dorosłą córkę, nie powinna podejmować takich decyzji? Że babcia przecież siedzi przy kominku z robótką na drutach i opiekuje się wnukami, a nie pokazuje nogi w telewizji? Że taka jest powszechna opinia?

Teraz spełniaja się jej marzenia/ fot. Andreas Szilagyi
MWMedia

- Za to w Polsce nic nie wypada. W Polsce kobieta po 35. drży, żeby jej nie zwolnili z pracy, bo nikt już nie będzie chciał jej zatrudnić. I w każdej sytuacji jesteśmy śmiertelnie poważni, traktujemy wszystko jak współzawodnictwo, okazję do wygryzienie kogoś. Zgodziłam się wzięć udział w "Tańcu z gwiazdami" dla zabawy, nawet nie myśląc o wygranej. W angielskiej wersji tańczą politycy, aktorzy, znani dziennikarze. Tak samo w Czechach, w Hiszpanii, we Włoszech, w Stanach. A u nas jak pojawi się ktoś taki, jak Pudzianowski czy Saleta to zaraz są pretensje, że oni nie potrafią tańczyć jak profesjonaliści. Przecież to zabawa, a nie turniej tancerzy!

Ale było to jednak wyzwanie...
-Ogromne! Ale ja całe życie chciałam tańczyć. Mam teraz taki czas, że mi się spełniają wszystkie marzenia.

Podobno treningi to ogromny wysiłek. Jak pani sobie poradziła? Uprawiała pani wcześniej jakiś sport?
- Tak, ćwiczyłam - wchodzenie do samochodu (śmiech). Nie, nic nie ćwiczyłam, nie bywam na siłowni, ze sportów uprawiam tylko brydża. Ale pomyślałam sobie "Boże drogi, przecież to nie sztuka tańczyć, jak się potrafi, sztuka tańczyć, kiedy się nie umie" (śmiech).

No to się pani udało. Nie można odmówić pani wdzięku na parkiecie...
- Dziękuję, nie oglądałam. Wystarczy, że przyjaciele oglądali i się denerwowali.

Co dał pani udział w tym programie? Coś się zmieniło w pani życiu? Stała się pani gwiazdą telewizji?
- Nie, nie widzę jakiejś wielkiej różnicy. Mnie ludzie dość często zagadują na ulicy, raz zdarzyło mi się to nawet w Bangkoku! Teraz pojawiło się oczywiście mnóstwo idiotycznych plotek na mój temat. Niektóre gazety codzienne drukowały jakiś news, ale rozumiem, że wszyscy musimy z czegoś żyć. Może teraz częściej ktoś się do mnie uśmiecha.

- Gdy tańczyłam, niektórzy mówili: "Trzymam za panią kciuki, niech pani im wszystkim pokaże". Ale to wszystko ma krótki żywot. Nie istnieję dlatego, że tańczę w "Tańcu z gwiazdami" i nie przestanę istnieć dlatego, że taniec się skończy.

Śledziła pani komentarze internetowe na swój temat?
- Broń Boże! Przyjaciółka przeczytała kilka po pierwszym odcinku i zabroniła mi zaglądać. Ale wiem, że były bardzo różne, sporo pozytywnych.

Ale wie pani, że o pani nogach mówi cała Polska?
- Do tej pory rzeczywiście byłam kojarzona z długimi spódnicami, ale pod tą spódnicą zawsze miałam te same nogi. I ja wiedziałam, jak one wyglądają.

Czuje się pani teraz kobietą spełnioną?
- Nie, nie, to byłby gwóźdź do trumny! Teraz po prostu lepiej wiem, czego chcę. Taniec, wbrew pozorom, uczy bardzo wielu rzeczy. Na pewno uczy pokory. Niestety jestem kiepskim uczniem (śmiech). Ale jakoś lepiej siebie rozumiem, wiem np. na co już nie mam chęci się godzić.

Powiedziała pani, że ostatnio przestała chodzić, a zaczęła biegać. Polubiła pani ten pośpiech?
- Ja jestem osobą, która stara się lubić to, co ma. Teraz jest czas pośpiechu, za chwilę będzie czas spokoju. Wiem, że mam dobrego opiekuna w niebie, że co ma być, to będzie. No i mam poczucie odpowiedzialności za te tysiące kobiet, które mnie wspierały podczas trwania programu. Przecież nie za mój taniec, tylko za wiek, za dojrzałość i za odwagę. Ja naprawdę czułam to wsparcie. I doskonale wiedziałam, że nie muszę wygrać. Tak naprawdę wygrałam już w trzecim odcinku, ponieważ nie odpadłam (śmiech).

Myśli pani już o kolejnej książce?
- Tak, to będzie powieść, naprawdę fajna, mam nadzieję, że się uda. Nie mogę nic zdradzić. Tym razem będzie... o miłości.

Rozmawiała Aneta Olkowska

Świat kobiety
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas