Szukam sensu w każdym miejscu*

Przejechała Stany starym samochodem, śpiewała mocne rockowe piosenki. Od 30 lat występuje w grupie „Pod Budą”, od kilku wspiera młodych twórców i organizuje Festiwal Twórczości Korowód. W świecie szybkiej sławy i błahych piosenek, tworzy niezmiennie muzykę na poziomie. Dla wrażliwych.

Anna Treter
Anna TreterMWMedia
Anna Treter występuje już od 30 lat na scenie
Anna Treter występuje już od 30 lat na scenieMWMedia

EksMagazyn: Uprzedzam, będziemy trochę skakać z tematu na temat.

Anna Treter: Jako zodiakalny Bliźniak lubię szeroką rozbieżność zagadnień (śmiech).

Mała Ania marzyła o wielkiej scenie?

- Wręcz na odwrót! Mama, dostrzegłszy we mnie talent muzyczny, zaczęła mnie prowadzać na lekcje nauki gry na pianinie. Miałam wtedy pięć lat i myślę, że od początku byłam zestresowana tą sytuacją. Mało rzeczy pamiętam z dzieciństwa, ale to pamiętam bardzo dobrze: na jakimś popisie szkoły muzycznej grałam w dużej koncertowej sali, byłam taka mała, że nogi malowniczo zwisały mi z krzesła. To był ogromny stres, a moje marzenia były gdzieś daleko od występów, a zwłaszcza śpiewania.

Skąd, wobec tego, znalazła się pani na scenie?

- Takie marzenie przyszło później, już na etapie liceum, kiedy podjęłam naukę śpiewu. Te młodzieńcze plany zostały jednak szybko ucięte. Po maturze zdawałam do Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi, na wydział wokalno-aktorski. Wolałam śpiew rozrywkowy, ale w tamtych czasach wyższe uczelnie muzyczne kształciły głównie śpiewaków operowych.

Dostała się pani do tej szkoły?

- Niestety nie. Byłam, w co trudno dziś uwierzyć, sopranem koloraturowym, a na taki rodzaj głosu nie było zapotrzebowania. Mimo, że nieźle zdałam egzamin, nie zostałam przyjęta. Kiedy spojrzę na to z perspektywy lat, okazuje się, że był to jeden z najszczęśliwszych przypadków w moim życiu. Gdybym się tam dostała, na pewno nie miałaby miejsca moja późniejsza muzyczna przygoda.

Niewiele osób wie, że z zawodu jest pani księgową...

- I nie przepracowałam jako księgowa ani jednego dnia. Ten wybór był podyktowany radami ojca, który, jako inżynier, uważał, że człowiek, a szczególnie kobieta, powinna mieć konkretny zawód. Śpiewanie, granie, można wykonywać na boku, ale trzeba z czegoś żyć. Zobligowana przez rodziców skończyłam studia ekonomiczne, ale nigdy nie wzbudziły we mnie większych emocji. Już na drugim roku studiów trafiłam do kabaretu "Pod Budą", który stał się dla mnie odskocznią.

Czy jest w pani cokolwiek z księgowej?

- Nie sądzę. Jestem bardzo spontaniczna i emocjonalna. Jest też we mnie żyłka organizatora. Nie wiem, czy to cecha księgowych (śmiech). Jeśli chodzi zaś o rubryczki, porządek w papierach - to niestety nie ja. Prowadzę dużą fundację i kiedy zobaczyłam w jakim tempie tych papierków przybywa, ucieszyłam się, że ktoś się tym zajmuje zamiast mnie.

Pierwsze wspomnienia z czasów studenckiego Krakowa?

- Pierwsze moje zetknięcie się z ruchem studenckim, wtedy bardzo żywym, barwnym, różnorodnym, miało miejsce w liceum. Przyjeżdżałam tu na koncerty m.in. Marka Grechuty czy Zdroju Jana. Byłam przekonana, że dzieją się tu interesujące rzeczy i warto byłoby w nich uczestniczyć. Na pierwszym roku studia pochłonęły mnie jednak w sposób znaczący, bo trudnych przedmiotów nie brakowało.

Do kabaretu "Pod Budą" trafiła pani...

- Przez przypadek. W pociągu spotkałam człowieka, który występował razem z tą grupą. Szukano akompaniatora i w takiej roli się tam zjawiłam. Śpiewać zaczęłam dużo później. Trafiłam na moment, kiedy budowano nowy zespół muzyczny. Na tej samej, pierwszej dla nas obydwojga próbie, pojawił się gitarzysta Jan Hnatowicz, który później został moim mężem. I jest nim nadal od trzydziestu lat.

Jak wyglądała wasza młodość w Krakowie?

- Życie studenckie było wtedy oszałamiające. Mimo, że nie było łatwo. Brakowało pieniędzy, ale był w nas wielki zapał. Potrafiliśmy własnymi siłami wyremontować całą piwnicę przy ul. Ziai. Udało się stworzyć bardzo porządny lokal z zawodową sceną, kurtyną, światłami. Pamiętam twarze: Jonasza Kofty, Janka Pietrzaka, Jurka Kryszaka. Oni wszyscy przychodzili, bawili się dobrze przy naszych występach, a czasem nawet wchodzili na scenę (śmiech). Nocowaliśmy nawet w tej piwnicy, jak była taka potrzeba, bo na przykład próba późno się skończyła.

- To były piękne czasy. Środowisko było ze sobą zżyte, klimatu nie psuła zawiść. Zresztą, był to ruch amatorski, zawodowstwo, a co za tym idzie pieniądze, pojawiły się dużo, dużo później. Była to dobra zabawa na wysokim poziomie. W tamtych czasach, a były czasy PRL, napisanie inteligentnego, śmiesznego programu kabaretowego niosło dodatkowe trudności, bo trzeba było kamuflować niewygodne treści i omijać w ten sposób cenzurę.

Była przepaść między wami a idolami?

- Wtedy nie było aż takiego gwiazdorstwa jak teraz. Nie do wszystkich miało się dostęp, chociaż my, grupa "Pod Budą", bardzo wcześnie, właściwie w drugim roku istnienia, wystąpiliśmy na festiwalu w Opolu i tam poznaliśmy wiele osób. Były to lata, kiedy praktycznie nie wychodziliśmy z telewizji. W Warszawie i Krakowie robiliśmy mnóstwo programów, pisaliśmy nowe piosenki. Gdzieś tam po drodze poznaliśmy Marylę Rodowicz, Wojtka Młynarskiego czy Marka Grechutę. Byliśmy ludźmi skromnymi i wiedzieliśmy, gdzie jest nasze miejsce. Zawsze poważnie traktowaliśmy swoją pracę i szanowaliśmy publiczność. Dlatego do dziś gramy koncerty przy pełnych salach i występujemy od trzydziestu lat.

Po drodze była amerykańska przygoda.

- Stany były wielkim marzeniem mojego męża. Dostał tam pracę i całkiem nieźle mu się powodziło. Kiedy nie wrócił po przepisowych trzech miesiącach, ja miałam zablokowaną drogę do otrzymania wizy. Udało mi się jednak wyjechać u boku znanego zespołu. Powiedzieli, że jestem niezbędna i w ten sposób udało się mnie "przemycić" na drugą stronę oceanu.

Występowała tam pani?

- W Chicago powstała "Cafe Lura", którą odwiedzało mnóstwo polskich artystów przebywających tymczasowo w USA. Przez kilka dobrych miesięcy, niemal co sobotę, dawaliśmy nowy program. Byłam animatorką takich spotkań. Występowałam też w restauracjach w rockowym repertuarze.

Miała być księgową, została wokalistką
Miała być księgową, została wokalistkąEuzebiusz NiemiecAKPA

Pani i rockowe gitary?

- Zdziwiłaby się pani (śmiech). To były bardzo ciekawe doświadczenia, które nauczyły mnie zupełnie innego, mniej patetycznego stosunku do śpiewania. Okazało się, że oprócz poezji śpiewanej ściszonym głosem, potrafię także zaśpiewać inne piosenki. Otworzyłam się tam także szerzej na muzykę chodząc na koncerty moich idoli, których dotąd znałam tylko z nagrań. Nie udało się dostać jedynie na występ Paula McCartneya. Bilety były dostępne tylko przez 10 minut i zostały wykupione przez posiadaczy złotych kart kredytowych. Pobyt w USA zakończył się wspaniałą podróżą. Przejechaliśmy kilka tysięcy mil starym amerykańskim wozem.

Nie było pokusy, żeby zostać za oceanem?

- Nie braliśmy pod uwagę pobytu na stałe. Wróciliśmy do kraju w 1991 roku. W Polsce nastąpiły wtedy bardzo duże zmiany polityczne: zmieniła się wartość pieniądza, era czarnej płyty przeszła w erę płyty kompaktowej. Wracając, nie wiedzieliśmy, czy będziemy kontynuować działania muzyczne. To było tak, jakby przetoczyły się epoki.

Zaczynała pani jako akompaniatorka, potem została wokalistką, a teraz również autorką tekstów. Którą z tych ról lubi pani najbardziej?

- Pisanie tekstów zaczęło się całkiem niedawno, jakieś dziesięć lat temu. Wcześniej nie przychodziło mi to do głowy. Mając u boku Andrzeja Sikorowskiego nie musiałam tego robić, ponieważ on w pisanych dla mnie tekstach, we wspaniały sposób wyrażał moje emocje. Moje własne pisanie przyszło nagle i niespodziewanie.

- Wiem, że zabrzmi to jak wymyślona opowieść, ale pojechaliśmy z mężem na wakacje do Chorwacji i tam coś mnie "tknęło". Kupiłam mały zeszycik i ołówek w sklepie spożywczym, napisałam pierwszy tekst i tak to się zaczęło. Powstał materiał na pierwszą solową płytę. Zmieniła się moja rola - z osoby współtworzącej grupę "Pod Budą" na osobę odpowiedzialną za repertuar, śpiewanie, organizację koncertów. Było to ekscytujące, ale i męczące. Pisanie tekstów uwielbiam. Muszę mieć jednak do tego spokojną głowę.

W maju Polskie Radio wyda pani nową płytę.

- Materiał na najnowszą płytę "Wielki wiatr" stworzyliśmy w większości wspólnie z mężem, bo okazało się, że i on wiele swoich trafnych spostrzeżeń umie przelać na papier. Moje pisanie jest rozpoetyzowane, a on potrafi bardzo konkretnie wyrazić swoje myśli. Staraliśmy się, żeby każda piosenka opowiadała jakąś historię i była o czymś. Płyta jest radosna i rozmaita. Zarówno pod względem tekstów, jak i muzyki.

Jaka będzie ta płyta muzycznie? Gdyby mogła ją pani opisać w trzech słowach?

- Jest bardzo różnorodna, mam nadzieję, że ciekawa muzycznie. Zespół pięciu muzyków, z którymi stale współpracuję, został poszerzony o cztery osoby. Zaprosiłam do współpracy Hankę Wójciak, zdolną dziewczynę, finalistkę Festiwalu Twórczości Korowód, która śpiewa chórki. To muzyka akustyczna, a oprócz gitar, pojawią się tu instrumenty dęte, wiolonczela czy kontrabas. Taką muzykę tworzy już bardzo niewiele osób.

Co chce pani przekazać odbiorcy?

- Zawsze staram się pisać dla słuchacza wrażliwego, inteligentnego i czujnego na pewne rzeczy. To nie jest łatwe, bo dzisiaj niewiele osób wsłuchuje się w teksty. Tego rodzaju płyt lepiej słuchać w wyciszeniu i spokoju.

O czym lubi pani śpiewać?

- Na tym etapie życia najbardziej fascynujący jest dla mnie człowiek i jego losy. Życie, jak wiadomo, przynosi takie scenariusze, których najbardziej pomysłowy pisarz by nie wymyślił.

W pop-kulturze mamy do czynienia z plejadą gwiazd i gwiazdeczek. Niektóre znikają po jednym sezonie. Natomiast z piosenką artystyczną nieodparcie związany jest wyrazisty twórca - bard. Tyle, że pojęcie barda bardzo się zmieniło...

- Główna zmiana polega na tym, że dawni bardowie tacy, jak Jacek Kaczmarski, Bułat Okudżawa czy Włodzimierz Wysocki walczyli piosenkami z reżimem, a ich teksty niosły nowe ideologie. Dziś jest to niepotrzebne, rola barda się zmieniła. Niezmienne pozostało to, że bardowie śpiewają o rzeczach ważnych, w ich piosenkach istotne są słowa, przekazują swoją wrażliwość. To, co robią, nie jest powierzchowne i nie jest robione dla pieniędzy.

A pani jakich współczesnych bardów ceni?

- Bruce’a Springsteena, Toma Waitsa. To pojęcie ma dla mnie bardzo szeroki zakres: nie musi to być wcale facet z gitarą i w wyciągniętym swetrze. To raczej człowiek, który mówi o rzeczach ważnych.

Całe życie była pani otoczona mężczyznami. Łatwiej się z nimi dogadać?

- To było podyktowane sytuacją, w jakiej się znalazłam. W zespole byłam otoczona mężczyznami, a moimi koleżankami były zazwyczaj żony kolegów. Zresztą, ogólnie mam dobre stosunki zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Nie mam natomiast tak zwanej psiapsiółki. Moim przyjacielem jest mąż. Mamy podobne spojrzenie na pewne zjawiska polityczne, podobne gusty estetyczne, podobny krytycyzm wobec pewnych rzeczy i pobłażliwość dla innych.

Czemu pani pobłaża, a co pani krytykuje?

- Nie pobłażam disco-polo, choć myślę, że jest komuś potrzebne, skoro ma tak wielu słuchaczy. Ubolewam na tym, że media zamykają drogę takim gatunkom, jak piosenka literacka i artystyczna, a tym samym uniemożliwiają kontakt z taką muzyką młodym słuchaczom. Ludzie z mojego pokolenia i pokolenia o 10 lat młodszego, jeszcze wiedzą, co to jest, natomiast współczesna młodzież już nie. Niestety, ten rodzaj muzyki ginie, chociaż są to piękne rzeczy.

Radiowa Trójka puszcza piosenki Piotra Bukartyka, Kasi Groniec, Jaromira Nohavicy, a więc osób, które tworzą ambitną muzykę z nurtu, o którym pani mówi.

- Trójka to chyba ostatnie radio, które od czasu do czasu prezentuje alternatywne, jak na dzisiejsze czasy, rzeczy. Coś, co kiedyś było pełnoprawnym nurtem obok piosenki popularnej, dziś zostało zepchnięte na całkowity margines.

Jest pani przekonana, że młodzi ludzie chcieliby takiej ambitnej piosenki słuchać?

- Demokracja w sztuce powinna polegać na tym, że mamy dostęp do wszystkiego. Jeśli potencjalny słuchacz znajdzie się na koncercie, to naprawdę, proszę mi wierzyć, czuje się zachwycony, dopieszczony, bo ktoś do niego mówił fajnym, mądrym tekstem. Wiem to na pewno, bo grupa "Pod Budą" występuje do dziś. Ludzie kupują bilety, słuchają z zapartym tchem, a potem biją brawo na stojąco. Nie robiliby tego, gdyby im się to nie podobało.

- Wiem to na pewno, bo od sześciu lat moja fundacja "Piosenkarnia" ma przyjemność być organizatorem Festiwalu Twórczości Korowód, który z jednej strony zaprasza do udziału bardzo młodych artystów z całej Polski, a z drugiej prezentuje najwybitniejszych twórców z dziedziny piosenki artystycznej. I widzę ogromne zainteresowanie młodych ludzi piosenką artystyczną. Wiem na pewno, że taka piosenka ma szansę być słuchana, kochana, ma szansę się sprzedać, tylko że, niestety, nie ma żadnego medialnego wsparcia.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec

*Tytuł wywiadu zaczerpnięty jest z tekstu piosenki Anny Treter "Mam co mam"

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas