Złagodniałem z wiekiem
Z zawodu rockman, z zamiłowania domator. Mąż, ojciec, dziadek. I skromny człowiek, który w muzyce osiągnął więcej niż inni, a mimo to pozostał sobą.
Budka Suflera zakończyła już działalność - ku rozpaczy fanów - ale na szczęście nie oznacza to, że wokalista zespołu, Krzysztof Cugowski, wybiera się na emeryturę. Przeciwnie, ma tyle zawodowych planów, że musi na razie zapomnieć o odpoczynku. Ciągle nagrywa nowe utwory. Stara się jednak, żeby rodzina na tym nie ucierpiała.
Ma pan wnuki, sześcioletnią Weronikę i trzyletniego Piotra. Jak wywiązuje się pan z obowiązków dziadka?
Krzysztof Cugowski: - Chyba średnio. Biję się w pierś, bo to najbardziej pocieszne istoty na świecie. Daleko mi do modelowego dziadka, który godzinę spędzi na układaniu z wnukami klocków, drugą na grze w piłkę, a trzecią na rozmowie.
Nie rozpieszcza ich pan?
- Ależ rozpieszczam, prezentami. (śmiech). Tyle że prezenty to nie wszystko. Myślę jednak, że jak dożyję chwili, gdy wnuki będą trochę starsze, to te moje "dziadkowe niedoróbki" nadrobię. Podobnie było z synami. Do pewnego momentu, przez liczne wyjazdy, byłem ojcem często nieobecnym, co wpływało na nasze relacje. Później zmieniło się to na plus.
Z najmłodszym, szesnastoletnim Krzysztofem, również tak jest?
- To niekoniecznie łatwy wiek, ale mamy fajny kontakt. Żona na szczęście jest tak dobrą mamą, że potrafi sobie poradzić z każdym problemem.
Krzysztof zdradza ciągotki muzyczne?
- Ma dwóch starszych braci, którzy są popularnymi muzykami, więc - jak najbardziej. Gra na gitarze, śpiewa. Żona pilnuje jednak, by nie zaniedbywał szkoły i uczył się na odpowiednim poziomie. We wrześniu nasz syn przenosi się do liceum w Londynie, które ukończyła jej córka z pierwszego małżeństwa. Cieszę się. Niech dzieci fruwają po świecie, może będą miały łatwiej, niż my.
Mówi pan, że żona jest dobrą mamą. A pan dobrym mężem?
- Mam nadzieję. Joasia to bardzo konkretna osoba, która doskonale wie, jak powinien wyglądać dom, co jest w nim potrzebne. A ja staram się nie przeszkadzać. (śmiech).
Poznaliście się w Stanach, mieszkacie w Lublinie. Nigdy nie myśleliście, by się przenieść do Warszawy?
- Nie. Jestem lublinianinem od urodzenia. Lublin ma wiele zalet, jest miastem ładnie położonym, rozwijającym się i zarazem spokojnym. Dobrze się tu czujemy. Wielokrotnie grając dla Polonii za granicą, obserwowałem naszych rodaków i wiem, co to znaczy emigracja. Ta z miasta do miasta może nie jest tak bolesna, ale jeśli człowiek nie musi się przenosić, nie powinien tego robić.
Ma pan jakieś hobby, o którym mało kto wie?
- Lubię dobre książki i dobre filmy, ale to chyba nic szczególnie oryginalnego. A jeśli pyta pan o prace domowe, to jestem absolutnym trutniem. Słabo sprzątam i nie umiem gotować, a jeśli już jakiś kataklizm przymusi mnie do tego, mogę co najwyżej przyrządzić w miarę poprawną jajecznicę. Jedynie kawę robię smaczną, bo mam dobry ekspres i odpowiednią wodę, ale pewnie nie takiej odpowiedzi pan oczekiwał. (śmiech)
Lubicie jeździć na wspólne wakacje?
- Powiem dyplomatycznie: Jeżdżę, bo żona i najmłodszy syn przepadają za wyjazdami, zwłaszcza zagranicznymi. Często w zimie, na przykład na Malediwy, które są ósmym cudem świata. Wybieramy wysepkę, na której nie ma dyskotek i hałasu, jest za to cisza, malownicza piaszczysta plaża i woda, której blask zachwyca dniem i nocą.
Kim by pan był, gdyby nie został muzykiem?
- Nigdy się nie zastanawiałem... Rodzice chcieli, bym został pianistą. Wysłali mnie do szkoły muzycznej, co dało mi pewne podstawy, ale tak naprawdę miałem za mało chęci i talentu, by się w tym sprawdzić. Z moich studiów prawniczych też niewiele wyszło... Myślę, że chciałbym być kierowcą rajdowym. Interesuję się motoryzacją, lubię jeździć i z podziwem patrzę na ludzi, którzy naprawdę wiedzą, do czego służy kierownica.
Z wiekiem nabrał pan dystansu do świata?
- Zdecydowanie. Kiedyś mnóstwo rzeczy mnie irytowało, błahych i poważnych. Coś się zepsuło, coś ktoś powiedział, coś przeczytałem i to wystarczyło, bym się zdenerwował. Potem złagodniałem. Nie toleruję jedynie złych dróg, pewnych polityków i komentatorów sportowych, którzy głównie opowiadają brednie.
Dystans dotyczy także upływającego czasu?
- Tu niestety jest odwrotnie. Kiedyś się nim nie interesowałem, byłem na luzie, a teraz jego upływ odczuwam na własnej skórze. Ale też nie mogę powiedzieć, że spędza mi to sen z powiek. Po prostu zdaję sobie sprawę, że już więcej za mną niż przede mną. Chętnie odjąłbym sobie kilkanaście lat.
Dopiero zamknął pan rozdział pod tytułem "Budka Suflera", a już pan nagrał piosenkę z synami z grupy "Bracia", Piotrem i Wojtkiem. Koniec zespołu nie oznacza emerytury?
- Skąd, zakończyliśmy pewien etap, ale nadal będziemy zajmować się muzyką, tyle że osobno. Zamierzam w końcu wydać autorską płytę z synami. Piosenka nagrana na album z okazji 25-lecia RMF to wstęp do tej współpracy. Wiele lat zasypywano nas pytaniami, kiedy powstanie nasze wspólne wydawnictwo, są nawet badania, mówiące że jest ono jednym z najbardziej wyczekiwanych na rynku. Cieszę się, że w końcu znajdziemy czas.
Nie żal było panu żegnać się z "Budką Suflera"?
- Nie. Uważam - nie chwaląc się przesadnie - że jako jeden z niewielu wykonawców pożegnaliśmy się z publicznością w sposób godny i profesjonalny. Przetrwaliśmy ponad cztery dekady i pozostaliśmy niepokonani. Bardzo niewiele zespołów w Polsce i za granicą to potrafi.
Domyślam się, że ma pan teraz więcej czasu dla siebie, rodziny, przyjaciół.
- Taki był pierwotny plan, tym bardziej że ubiegły rok, w którym zagrałem 105 koncertów, zostawił piętno na moim organizmie. Niestety, pojawiło się tyle nowych zawodowych spraw, że odpoczynek jest niemożliwy. Żałuję, bo jestem domatorem. W domu czuję się najlepiej i jeśli gram koncert w odległości do pięciuset kilometrów, staram się wracać na noc. Bywałem w życiu w tylu hotelach, że teraz omijam je szerokim łukiem.
Rozmawiał: Paweł Piotrowicz