Mieszkanie na miarę
Stan przed: brak wody, potworny bałagan. Stan po: niepowtarzalne mieszkanie uszyte na wymiar. Po drodze: nielojalne ekipy, męcząca biurokracja i wiara, że jednak się uda.
Egzamin dojrzałości Magda Sykulska śpi w łazience. Kąpie się w sypialni. Siedzimy oparte o wannę wpuszczoną do połowy w podłogę. Obok czarne łoże i prysznic. Magda jest asystentką na ASP, projektuje animacje telewizyjne, ilustracje, makiety gazet.
- Biorę dodatkowe zlecenia, bo mieszkanie na prawie rok wyłączyło mnie z życia - opowiada. - Odrabiam straty i zarabiam na kredyt, który będę spłacać wiele lat. Wprowadziła się dwa miesiące temu. Z sufitów zwisają żarówki, telewizor stoi na kartonie, salon czeka na meble. Oprócz czarnego łóżka, czarnej podłogi w kuchni i czterometrowej biblioteki pełnej kolorowych książek mieszkanie jest białe, waniliowe, kremowe.
Urządziła je nowocześnie, ale ma też duszę. Skośny dach podtrzymują 60-letnie belki konstrukcyjne. Drzwi z matowego szkła oddzielają pokój "sypialno-łazienkowy" od części "do życia". Drewnianą podłogę wybielono i polakierowano. Żeby zaoszczędzić, Magda sama pojechała do tartaku. - Mogła to za mnie zrobić firma, wtedy podłoga byłaby dwa razy droższa - opowiada. - Oglądałam każdą deskę, porównywałam sęki, słoje i dopiero kładłam na pace furgonetki. - Jestem uparta - dodaje.
- Doświadczyły tego ekipy remontowe. Były spory: "Panie Waldku, ściana jest o dwa centymetry za długa. Przebudowujemy. - Ale już pomalowane". Nie ustępuję, w tym mieszkaniu nie ma miejsca na kompromisy. Nie znalazłam lampy, która mi się podoba, więc abażur zrobię w zaprzyjaźnionej stoczni jachtowej, tylko tam mam dostęp do specjalnej żywicy i odpowiednich narzędzi.
Ciemność, widzę ciemność
Tu, gdzie siedzimy, właścicielka znalazła materac i stare buty. Przed nią mieszkali tu bezdomni. I gołębie. Podczas studiów na ASP "zalicza" kilka domów. Wynajmuje mieszkanie w nowym bloku na Kabatach, potem w kamienicy w centrum.
Kiedy broni dyplomu, myśli: "Czas kupić coś własnego". Zanim trafia na mokotowski strych, ogląda nowe osiedla. "Jezu, tylko nie to", myśli. Sklonowane wnętrza. Kwadrat, okna na jedną stronę i widok na takie same mieszkania w takich samych budynkach. Mieszkała już w podobnym miejscu. - Rano wyjazd z podziemnego garażu, wieczorem powrót - wspomina. - Sąsiadów widywałam raz na rok. Anonimowość, sypialnia samotników.
Zamiast kawalerki na Tarchominie wymyśla: rudera, ale w centrum. Pierwsze spotkanie z "jej" poddaszem: zamknięte na kłódkę kilkudziesięcioletnie drzwi. Za nimi ciemność, stęchlizna. Tu w latach 50. była pralnia. Magda chodzi po wnętrzu z latarką, trafiła na gołębie gniazda. Wpada w pajęczyny. Ani prądu, ani wody, ani pionów kanalizacyjnych. W dachu dziury. "Biorę", decyduje. Cena: sto tysięcy. To początek wydatków i rewolucji. Znajomi pukają się w głowę: "W co ty się pakujesz?!".
Elektryk się obraża
Tydzień później trzech zaprzyjaźnionych architektów i konstruktor naradzają się, jak powiększyć klitkowaty strych. Zrywamy dach, to była pierwsza decyzja. - Dla mnie oznaczało to wstawanie o świcie, żeby przed pracą zdążyć do urzędu gminy - wspomina Magda. - Zaczęło się polowanie na zezwolenia, druczki, podpisy, kontrole. Żeby wyrzucić gruz z mieszkania, trzeba mieć zgodę na zmianę organizacji ruchu pieszych pod domem. Czeka się na to kilka tygodni. Nauczyłam się: bądź miła. Nawet kiedy masz ochotę zabić urzędnika, słysząc setny raz: "Pani żartuje, chce pani zerwać dach? Za tydzień? Do tego musi pani mieć dokumentację: warunki zabudowy, a na to się czeka pół roku. Zresztą teraz mamy reorganizację w archiwum, więc decyzję może pani dostać nawet za rok. - Mam czekać rok z remontem? - Skoro chce pani mieszkać na strychu...".
Pewnego dnia Magda widzi w sklepie przeceniony zestaw do łazienki. Bidet i kompakt, o jakim marzy. Kupuje, choć wciąż nie wie, gdzie będzie miała toaletę. W końcu jest zgoda na zerwanie dachu, dostaje ją po sześciu miesiącach. Rusza remont, który trwa 197 dni. Przebudowywanie czterech kominów, podniesienie podłogi o pół metra.
Magda poznaje budowlany żargon: rura spiro, strop Kleina... Dokumentuje prace, w komputerze ma setki zdjęć. - Uwieczniłam każdą zmianę - opowiada. - Nie tylko na pamiątkę, to była moja podkładka, szczególnie pomocna przy końcowych rozliczeniach z fachowcami. Na początku nie traktowali mnie poważnie: "A facet jakiś pani nie pomoże?". Nie pomógł, tak się ułożyło.
Tylko na jednym zdjęciu widać właścicielkę. Magda stoi na belce kilka metrów nad ziemią. Podpis: "Tu będzie moja pracownia". Podczas remontu czuwa nad wszystkim.
Magda: - Pamiętam telefon od ekipy w środku wykładu: "Pani Madziu, wanna! Teraz! - Ale ona jest w Białymstoku. - Bez niej nie ruszymy dalej". Kombinuję transport, ale może być tylko do Wyszkowa, więc pożyczam auto siostry i odbieram przesyłkę po drodze. Niespodzianki zdarzają się regularnie: a to fachowcy zapominają pociągnąć kable, a to komin grozi zawaleniem, więc trzeba go zburzyć. To znów elektryk się obraża i Magda w środku nocy szuka po znajomych nowego. Inaczej staną kolejne roboty. Czyta po sześć razy umowy. Przez ten czas chudnie kilka kilogramów, ma sińce pod oczami z niewyspania i wciąż poranione dłonie, bo wciąż przy czymś pomaga.
Supermarket zamiast nart
Gdyby przeliczyć moją energię włożoną w ten remont na dżule, a potem kilowaty... Magda przyznaje: - Przeklinałam cholerny strych. Miewałam stany depresyjne, płakałam z niemocy i zmęczenia. Znajomi dzwonili: "Jedziesz na narty? - Nie, spędzam weekend w markecie budowlanym, muszę kupić 50 metrów kabla, 30 litrów farby". Zakupy robiłam sama, żeby obniżyć koszty. Zasłona do niewymiarowego prysznica kosztowałaby około dwóch tysięcy. Więc kupiłam ceratę we wzorek, sama ją upięłam, a krawiec z pobliskiej sutereny uszył cudo. Cena: kilkaset złotych. Kombinowałam. Znajomi dziwili się, skąd ten upór? Chciałam sobie udowodnić, że dam radę. Śmiałam się do taty: "Nie jestem, jak chciałeś, słynną tenisistką, to chociaż zrobię ten strych na medal". To była największa lekcja pokory, negocjacji.
Odkąd mieszka na Mokotowie, ma nowe rytuały. Poranna kawa na balkonie z akacją, kąpiele w sypialni przy świecach i Radiu Klasyka. Spotkania z sąsiadkami na herbatę z nalewką albo wspólne smażenie racuchów. - Czy na wielkim osiedlu miałabym swoje prywatne ptaki, jeża, który przebiega przez ulicę? Albo kwiaty z drzewa akacji, które spadają przez okno wprost do mojego salonu? Więc jak nie kochać mojej "ruiny"?
Przystanek dla dwojga
Czarny uniform, okulary Ray Ban. Domu pilnuje seksowna policjantka. Zerka na mieszkanie z dużego plakatu. Autor: Helmut Newton, ulubiony fotograf Magdy Kaźmierczuk, właścicielki.
- Nad tym domem czuwają kobiety - właścicielka pokazuje mi figurkę Matki Boskiej, która stoi wśród lawendy na małym balkonie. - Mój taras jest jak we francuskich filmach - opowiada. - Oglądając mieszkanie, wyobrażałam sobie, jak wychodzę rano, przeciągam się i patrzę na Montmartre. W sobotę rano siadam z cappuccino, patrząc na podwórko z akacjami, bielizną na sznurku, staruszkami w kapeluszach, którym w pas kłaniają się okoliczni "menele". Jeden z nich właśnie pomógł wnieść Magdzie zakupy na czwarte piętro. "Uszanowanie, kierowniczko", mówi i znika. Magda, stylistka wnętrz, dziennikarka, właśnie wróciła do domu.
Rzuca się na nią sześcioletni Franek: "Mamo, a Pan Nikt dziś znowu się nie ruszył!", krzyczy. Pan Nikt to żółw. - Oddałam mu najdroższą rzecz w domu, lampę firmy Artemide - opowiada Magda.
- Musi być nagrzewany i akurat ten reflektorek nadaje się do tego. W całym mieszkaniu dużo ciętych kwiatów, zamiast szklanych wazonów ozdobne donice. Siadamy na krzesłach obitych tkaniną w kwiatki. - Miały być w szarej tonacji, w świetle dziennym okazały się pasteloworóżowe - pokazuje Magda. Rozglądam się. Podobny blady róż widać wokoło. Na poduszkach, dzbanku ustawionym na pomocniku, części zastawy i wszystkich drzwiach. - W feng shui taki kolor oznacza szczęście rodzinne, jedność. Chyba podświadomie urządzam mieszkanie na różowo - tłumaczy Magda.
- Nie chcę tu ciemnych rzeczy. Kojarzą mi się z poprzednim mieszkaniem, życiem. W domu, gdzie mieszkałam z mężem, wszystko było brązowe. Trochę przytłaczające. Tak jak wspomnienia - opowiada. - Rozstaliśmy się. Sześć lat temu postanowiłam zacząć od nowa. Po rozwodzie sprzedałam "nieszczęśliwe" mieszkanie. Nie miałam własnego, więc zamieszkałam u siostry.
Jak w zoo
Musi być Dąbrowskiego - zgłasza Magda w agencji nieruchomości. - Zakochałam się w tej ulicy na Mokotowie, odwiedzając przyjaciółkę. Pamiętam, jak mówiłam: "Nie wiem, o co chodzi, ale tu czuję się jak w Paryżu". To pierwsze mieszkanie, które obejrzała. Pamięta telefon z agencji: "Stan do remontu, ostatnie piętro". Otwiera drzwi - dziwny smród.
Poprzednia właścicielka, profesor medycyny, urządziła tu schronisko dla zwierząt. Przez okno w kuchni wlatywały kawki, gołębie, gawrony. Pani doktor leczyła ranne ptaki, koty, przygarniała psy. Zmarła, a spadkobiercy wystawili mieszkanie na sprzedaż. - Wiedziałam, że to strzał w dziesiątkę - mówi Magda. - Na klatce schodowej czekało czterech klientów, zaglądali sobie przez ramię. Kiedy Magda ogląda zrujnowaną toaletę, przyjaciel daje zadatek właścicielowi. Wychodzą z umową w kieszeni.
Jest pewna: dom stał się jej terapią, dał "kopa" do życia. - Po rozwodzie za długo byłam w marazmie. Obudził mnie remont - opowiada. Pan Andrzejek spod Kielc ma być specmajstrem od wszystkiego. Tanim i fachowym. "Nie pożałuje pani", mówi i od razu żąda zaliczki. Dostaje. Jeszcze nie zburzył ściany, a już chce następną. Magda nie dyskutuje. Roboty ślimaczą się, więc razem z przyjacielem szlifują ściany, zamalowują przygnębiający zielony salon na biało, zrywają klepki z podłogi. W kuchni właścicielka kładzie tapetę w szkocką kratę zamiast kafli. Wciąż nie ma łazienki - pan Andrzejek ociąga się: a to "żona chora", a to "chrześniak ma komunię". Nie pojawia się przez tydzień. Magda wydzwania: "Może dałam mu za małą zaliczkę i nie zapłacił za telefon?", zastanawia się.
Wraca do domu. W łazience natyka się na roztrzaskaną umywalkę, która czekała na montaż. Armatura w kawałkach, kranów brak. - Mój zaufany fachowiec okazał się złodziejem. Nie wytrzymałam, z płaczem zadzwoniłam do przyjaciela: "Andrzejek zabrał natrysk i klucze, w spadku zostały mi trzy wiertarki, drabina, sprzęt do przycinania płytek! - Teraz ja będę twoim specmajstrem" - pocieszył kumpel.
Remont trwa rok. "Nie będę oszczędzać na podłodze", myśli Magda, wybiera więc najdroższy dębowy parkiet. Resztę mieszkania "urządza" pomysłami. Kanapy są z Ikei - tanie, więc nie będzie żal kiedyś ich wymienić. Kominek własnoręcznie obudowuje drogim kamieniem. - Prezent od znajomych, po remoncie zostało im trochę trawertynu - opowiada. - W sypialni mam prowokacyjną tapetę w srebrne esy-floresy. Wystarczyła jedna rolka za 200 złotych, żeby zrobić "pałacowy" klimat. Ale z przymrużeniem oka, bo pod ścianą położyłam na ziemi materac. Kilka pomysłów "ukradłam" z innych domów. W pensjonacie w Prowansji zobaczyłam bibliotekę w kuchni. Sama często siedzę przy lodówce i czytam. "Dlaczego nie postawić półki z książkami obok kubków?", pomyślałam. Książki są piękne, ocieplają wnętrze, a w kuchni często toczy się życie.
Mój dom
Połamane paznokcie, pot, kurz, wyszukiwanie skarbów na targu staroci, to wszystko oddzieliło Magdę od przeszłości. - Pierwszy raz w życiu mam SWÓJ dom - mówi. - Stał się moją pierwszą potrzebą. Mogę nie kupić nowych butów, mogę jeździć gruchotem, ale na nowy wazon, zasłony albo choć kwiatek muszę mieć pieniądze. Jestem chora, jeśli raz w tygodniu czegoś nie zmienię.
W zeszłym tygodniu przytargałam na górę piętnastolitrowe wiadro farby. "Franek, odświeżamy mieszkanie!", zarządziłam. Ja malowałam ściany na górze, syn na dole. Wczoraj w kwiaciarni zobaczyłam piękną agawę. "Boże, jak z dworskich ogrodów", pomyślałam. Musiałam poprosić przechodnia, żeby pomógł mi zapakować do samochodu 50-kilową donicę z rośliną. Gdy nie kupuję, przestawiam. To moje martwe natury - Magda pokazuje misternie ustawione przedmioty: kieliszki pełne biżuterii, obok zegar kwadransowy i ramka ze zdjęciem.
- Wczoraj o trzeciej w nocy podchodziłam i przestawiałam: fotografia bardziej w prawo, nie, jednak prosto. To taka obsesyjka, potrafię wstać z łóżka i jeszcze coś udoskonalić. Magda nawet w pracy robi "dom". Kupuje kwiaty. Kiedy nie mieszczą się na jej biurku, rozdaje koleżankom. Przy monitorze stoi porcelanowa filiżanka zamiast przypadkowego kubka reklamowego, zdjęcia i "martwe natury". - Pod domem kupuję gorące rogaliki dla całej redakcji, potem parzę "hurtowo" kawę. I jeszcze zmywam. Szlag mnie trafia, jak widzę zlew pełen naczyń. W domu nie zasnę, jeśli podłoga jest brudna albo z komody wystaje fragment ubrania.
Metamorfoza
Mieszkanie uporządkowało Magdę. Kiedyś była rozedrganą bałaganiarą, teraz czuje się bezpieczna, ma kontrolę nad domem i swoimi potrzebami. O tak, dokładnie wie, czego chce. Samodzielności! Na razie stworzyła przystanek tylko dla siebie i dla Franka. Nie jest pewna, czy jest tu miejsce dla mężczyzny.
- Ale niedawno kupiłam piękny przedmiot z napisem ORGANISER. Wiklinowe kieszonki i niewielka czarna tablica. Pomyślałam: Tu fajny facet będzie pisał kredą: "Kochanie, już za tobą tęsknię". Albo: "Co zrobić ci na kolację?". Na razie są tylko zapiski niani Franka - śmieje się Magda: "Trzeba kupić zeszyt i blok". Albo: "Zapłacić za angielski".
Wieczna próba generalna
W mieszkaniu wartym ponad milion złotych siedzę na fotelu ze śmietnika. Małgorzata Łukasiewicz- -Tyczyńska, pani domu, nalewa herbatę. Na rękach ma ślady białej farby, malowała dziś regał w pokoju syna. - Mąż drażni się ze mną - opowiada. - "W tym domu nie ma niczego ze sklepu. Wszystko jest na zamówienie albo hand made. Czekam, kiedy wymyślisz własny wzór papieru toaletowego".
Kiedyś była tu kawalerka, ale poprzednia właścicielka zaadaptowała strych, zyskując dwie kondygnacje. Dziś to 130 metrów na trzech poziomach: kuchnia na parterze, salon i sypialnie na piętrze, pracownia pod dachem. Musiało kosztować fortunę. - Coś ty! - Małgosia zaprzecza. - Mieszkanie kupiliśmy przed skokiem cen za 470 tysięcy złotych.
Wykończenie? Podstawa to ekipa. Sporo jest naciągaczy, dlatego warto poszukać, najłatwiej poza Warszawą, różnice na tzw. robociźnie to czasem kilkanaście tysięcy. Ja mam sprawdzonych fachowców, polecałam ich tylu znajomym, że nasze mieszkanie przerabiali "po kosztach". Remont zamknął się w 50 tysiącach złotych - zapewnia Małgorzata - razem z kafelkami (najtańsze białe z marketu), podłogą i meblami. Nie wierzę.
- Tę kanapę widziałam w galerii z meblami za dziesięć tysięcy - mówię. - To Ikea z obiciem mojego pomysłu. - A modne krzesła w stylu lat 60.? - ściągnęłam je ze wsi pod Londynem. Osiem sztuk za niecałe dwa tysiące złotych. Już wierzę. Gośka wie, jak zrobić coś z niczego. Z wykształcenia graficzka, pracuje jako architekt wnętrz, urządziła mieszkania sobie i przyjaciołom.
- Największy wydatek? Kuchnia za osiem tysięcy. Reszta to okazje, unikaty. Małgosia wylicza: kryształowa lampa? Pięćset złotych, wygląda na dziesięć razy droższą. Fotele? Te, na których siedzimy, obiłam tkaniną w ludowe hafty. Znaleźliśmy je na śmietniku podczas spaceru w Sopocie. Wracaliśmy do Warszawy z niedomkniętym bagażnikiem, bo nie dało się ich upchnąć do środka. Czasem wystarczy detal, malinowy dzbanek z bazaru ze starociami za 15 złotych. Porcelanowe gałki zamiast klamek.
Na piętrze jest błękitny pokój Mikołaja. Sześciolatek właśnie zakopuje się w pościeli w marynarskie paski. To, co kiedyś było zwykłym piętrowym łóżkiem, wygląda jak mebel na zamówienie. Małgosia: - Ja tylko piłą obcięłam nogi w połowie i teraz są lepsze proporcje. W sypialni Gosi i Karola wściekła czerwień... - Większość ludzi uważa, że to kolor agresji - mówię. - Nieprawda! - obrusza się Małgosia. - Lekarz medycyny chińskiej powiedział kiedyś: "Proszę otoczyć się czerwienią, to panią uspokoi". A ja właśnie pomalowałam na czerwono ramy okienne i drzwi w sypialni. Czerwone są też pantofle na gigantycznym płótnie. Obrazy to mebel istotny jak stół i krzesła.
Dom Gosi i Karola pełen jest ludzi - na zdjęciach, plakatach. Z biało-czarnych fotografii spogląda ojciec. Jest też zdjęcie mamy. - Pogniecioną, "połamaną" odbitkę skopiowałam i powiększyłam. Prosty zabieg, a w dobrej oprawie wygląda niesamowicie - tłumaczy Gosia. - Lubię też tę grafikę Franciszka Starowieyskiego i litografię Lebensteina, prezent od taty.
Pokoje niewielkim kosztem przechodzą metamorfozy. Pralnia stała się sypialnią dla przyjaciółki. - Odmalowałam ściany, zwykły materac powlekłam w aksamit, dodałam poduszki w pasy - Gosia prowadzi mnie po schodach do pracowni. - A tu wiosną zaproszę cię na kawę. Zerwiemy część dachu, wstawimy szklane drzwi, pracownia zamieni się w taras pełen lawendy.
Zaczaruję ten dom
"Tato, błagam cię, zlikwiduj lokatę. Pożycz nam pieniądze na umowę przedwstępną". Grudniowy piątek trzy lata temu. - O 10.30 weszliśmy do tego mieszkania - wspomina. - O 11.15 wiedziałam, że muszę je mieć. Pamiętam, jak odkrywałam to miejsce - opowiada. - Odrapana brama, klatka schodowa, lamperie wielekroć malowane zieloną farbą. Ale była piękna drewniana poręcz i czarny od brudu zabytkowy świetlik na dachu. "Sama wejdę i go umyję", pomyślałam. Spotkanie z osobliwymi sąsiadami. Dwumetrowy mężczyzna z yorkiem na smyczy wyglądał jak wielkolud z chomikiem na nitce. Obok była najprawdziwsza melina, gdzie nieżyjący już pan Jan podawał jako popitkę herbatę z cukrem. Wreszcie "nasze" drzwi z numerem 22. Małgosia i Karol są porażeni. Zaadaptowany strych to wzór kiczu. Kakofonia. Łososiowe ściany, złote klamki, siny marmur na podłodze, schody pomalowane na zielono, trójkątna wanna wśród kafelków udających granit. Sypialnia lilaróż i piec gazowy obudowany szafkami wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Ale są też piękne belki konstrukcyjne podtrzymujące dach, stare okna z dwiema szybami (Gosia: "Nigdy nie pozwolę ich wymienić na PCW, wolę marznąć i włożyć drugi sweter"), francuskie parapety (czytaj: duże szafki pod oknem) i kominek z płaskorzeźbą głowy lwa.
- A potem zobaczyłam drzewa oblepione śniegiem jak w bajkach Andersena. I mokotowskie dachy. "Ja się stąd nie ruszam", powiedziałam mężowi.
Właścicielka, pani Bożena, szuka takich klientów. Jej ogłoszenie: "Niepowtarzalne, na górnym Mokotowie", ma trafić do ludzi, którzy zakochają się w jej mieszkaniu. "Inny klient proponuje mi znacznie więcej - mówi Gosi - ale ja widzę, że pani zaczaruje ten dom".
- Dobiliśmy targu, zaciągając kredyt i wystawiając na sprzedaż nasze mieszkanie na Woli - opowiada Karol. - Potem zaczęła się praca na dwa etaty. W biurze przed komputerem i w domu z wiertarką, szpachlą, młotkiem.
Małgosia: - W życiu nie nawdychałam się tyle pyłu. Burzyliśmy zbutwiałe ściany z karton-gipsu, żeby postawić je w innym miejscu. - O Boże, tu jest grzyb! - załamywałam się. Pomagałam ekipie opalać okna - stara farba tylko tak dawała się usunąć. Wbijałam kołki rozporowe, szlifowałam kominek. Na kolanach kilka dni malowałam na biało schody, z których ścieraliśmy wcześniej mdłą zieloną farbę.
"Co robimy z marmurem? - zapytał Karol. - Prościej będzie przykryć go deskami niż zrywać", zdecydowałam. Większość rzeczy Małgosia wymyśla sama. Czasem wraca do domu ze stosem pism wnętrzarskich: "Elle Deco", "Côté Sud", "Interiors". Szuka inspiracji.
Znajomi się dziwią: "Jakie lampy! Kupione za granicą? - Nie, na targu, abażury uszyłam z pościeli w kratkę vichy. Mikołaj już z niej wyrósł. - A te piękne poduszki? - Znudziły mi się zasłony i zrobiłam z nich pokrowce". - Spójrz na to lustro - pokazuje Małgorzata. - Podobne widziałam za 1,5 tys. zł. Patent jest prosty. Dzwonię do znajomego stolarza: "Panie Marku, zrobi mi pan drewnianą ramę? Tu jest szkic. Da się? - Co ma się nie dać. - A za ile? - 60 złotych nie będzie za drogo?". Wcześniej w markecie budowlanym kupuję taflę lustra za 50 zł i puszkę farby za 25 zł. Razem 135 zł. Ludzie myślą, że przedmioty na zamówienie kosztują. Bzdura!
Przyjaciółka kanapa
"Nie lubię cię", myśli Małgosia, patrząc na aksamitną sofę. - Ile razy miałam ją wyrzucić, nie mogę. To Kanapa Powierniczka. Świadek kilku lat życia. Na niej wylegiwałam się w ciąży, kłóciłam z mężem, przyjaciółki żaliły się, tu przeżywałam śmierć taty. To tak jakby wyrzucić przyjaciela.
Innych rzeczy Gosia pozbywa się bez dylematów. "Ma atak - Karol dzwoni do znajomych. - Będą łupy, wpadajcie!". - Robię miejsce na nowe pomysły - tłumaczy Małgorzata. - Oddałam stół art déco, fotele, grafiki. "U ciebie jest wiecznie próba generalna - mówią znajomi. - Ten obraz wisiał ostatnio w sypialni!".
Małgosia: - Są dni, kiedy rozglądam się i wiem: lampa nie pasuje. Dywan się nie nadaje! Karol mnie zna. Zabiera z domu. Po trzech dniach wracam z wizją. Był już atak na angielskość, secesję, art déco i cepelię. Teraz są lata 60. i 70. Wizje dopadają mnie co kilka miesięcy. Co dla mnie znaczy dom? - zastanawia się Gośka. - To takie miejsce, jakie pamiętam z dzieciństwa: czytam Anię z Zielonego Wzgórza tak jak mój syn dziś Doktora Dolittle´a. Tata smaży rydze, jak dziś mój mąż piecze lazanie. Mama rozwiązuje krzyżówki, tak jak my w soboty gramy we trójkę w detektywa. To moje poczucie bezpieczeństwa. O tym jest Czas, piosenka Piwnicy pod Baranami: "Nasz szczęściem nakryty stół i kwiaty pachną na nim... Przed nami czasu zdrój". Nieważne gdzie. Dotychczas kiedy kończyłam urządzać mieszkanie, wyprowadzaliśmy się. Mamy już nowy pomysł: południe Francji. Stuletni dom do remontu można kupić za 40-50 tysięcy euro. Sprzedamy mieszkanie i urządzimy pensjonat. Już nawet rozmawiałam z zaprzyjaźnioną ekipą, pojechaliby z nami na Lazurowe Wybrzeże. "Pani Małgosiu, z panią to i piramidy na pustyni możemy remontować", usłyszałam.
Marta Bednarska