Życie towarzyskie na dawnej wsi

Zbierając materiały do swojej trzeciej książki, natrafiłam na uroczą pozycję Edwarda Krawca pt. "Moje światy", opisującą życie polskiej wsi w dwudziestoleciu międzywojennym (wydaną nakładem rodziny).

article cover
123RF/PICSEL

Jest to jedna z najciekawszych książek, jakie przeczytałam w życiu i bez wątpienia zasługuje na to, by znaleźć się na półce każdej księgarni. Niestety p. Edward Krawiec nie był celebrytą, nie targał publicznie Biblii, nie pozował dziennikarzom do zdjęć na ściankach, a co najgorsze na spotkania towarzyskie chodził w kompletnym odzieniu. Nie odnotował go żaden opiniotwórczy tygodnik kulturalny typu "Życie na gorąco", wzmiankujący wszystkich ważniejszych polskich pisarzy. Nie zasiądzie zatem na Panteonie obok Katarzyny Cichopek, Kingi Rusin czy Krzysztofa Ibisza. No cóż, takie czasy.

Korzystając z życzliwości rodziny pana Edwarda Krawca, pozwalam sobie zacytować wybrane fragmenty.

***

W całym dziesięcioleciu lat trzydziestych i podczas okupacji dom Baranków w szerszym zakresie od naszego spełniał funkcję klubu rolnika, choć nie podawano tam nic do picia ani do jedzenia. Magnesem przyciągającym ludzi była możliwość wymiany poglądów i informacji oraz snucie wspomnień z bliższej i dalszej przeszłości.

Pomińmy na razie opisywanie treści i formy prowadzonych dyskusji, a zajmijmy się przedstawieniem panującej tu atmosfery, która w miarę upływu wieczoru stawała się coraz bardziej gorąca i duszna w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pojęcie wietrzenia izby było wtedy nieznane i tylko nieszczelne drzwi i okna były źródłem wymiany powietrza. A było co wymieniać, bowiem wszyscy mężczyźni palili "swojaka" (z wyjątkiem Ignacego Wilka) i to palili tak intensywnie, że przerwa pomiędzy jednym "skrętem" a drugim była krótsza od czasu jego palenia.

Dym tytoniowy gęstniał z każdą chwilą i przysłaniał i tak już słabe światło lampy naftowej. Najwięcej gości siedziało na łóżkach, w tym wszystkie dzieci. Na ławie miejsca było niewiele, tradycyjnie zajmowali ją ludzie starsi, bardziej do wygodniejszego siedzenia predestynowani. Siedzenie na łóżkach było też względnie wygodne, ale najbardziej narażone na bezpośredni kontakt z tabunami pcheł, których w słomie znajdującej się w łóżku nigdy nie brakowało. Ich obecność i aktywność poznać można było po charakterystycznych ruchach obronnych atakowanych, zmierzających albo do przepędzenia intruzów z powierzchni ich ciał, albo też do przechwycenia i zniszczenia agresorów.

Przepędzenie dawało tylko chwilowy efekt; insekt eksmitowany z jednego miejsca przenosił się w sąsiednie i dalej swoje robił. Skuteczniejsza była jego likwidacja. Był to proces nieco okrutny, ale społecznie akceptowany. O ile polowanie na pchły było czynnością towarzysko obojętną, to o wiele rzadsze przypadki przechwycenia innego insekta, wszy, było takim sukcesem, którym nikt się nie chwalił. Uważano, że o ile pchły bywają wszędzie i w każdym domu i to niezależnie od poziomu higieny i zamożności gospodarza, o tyle pojawienie się wszy było objawem zarówno biedy, jak i brudu, a posądzenie kogoś o jedno i drugie było towarzyskim nietaktem. Słusznie również uważano, że wszy przemieszczają się dużo wolniej od pcheł i jeśli ktoś złapał takiego "grubszego zwierza", to go sobie sam wyhodował i ze sobą przyniósł, a tym nie było się co chwalić.

***

Usunięcie całotygodniowego zarostu na brodzie było celem głównym tych wizyt, ale niejedynym. Miały one również charakter towarzyski i dlatego trwały zwykle parę godzin. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo nasz dom - obok Barankowego - spełniał funkcję drugiego klubu i często był okupowany przez sąsiadów, szczególnie tych, którzy z różnych względów zamrozili swoje stosunki towarzyskie z Barankami.

Do licznych wizyt i do przedłużania się czasu ich trwania byliśmy więc przyzwyczajeni. Rytm życia domowego dostosowany był do wymogów gościnności. Wielogodzinna obecność gości, a szczególnie Akulenki, nie pozostawały jednak bez śladu. I to, niestety, w sensie dosłownym. Przyzwyczajenie, przewlekły nieżyt gardła, czy też jakaś choroba płuc (ale nie suchoty, bo Akulenko dożył jednak pięknej osiemdziesiątki i zmarł wcale nie na płuca) wywoływały u tego człowieka niezwykle intensywne odpluwanie flegmy.

Prawda, że częste przeziębienia, a przede wszystkim nadmierne palenie "swojaka" i u innych mężczyzn powodowało intensywne wydzielanie śliny, którą każdy starał się w miarę dyskretnie odpluć na klepisko izby, w pobliże miejsca na którym siedział, by następnie również w miarę dyskretnie ją dokładnie "zlikwidować" przez roztarcie butem. Zupełnie inaczej postępował Akulenko. Ten nie zachowywał żadnych pozorów przestrzegania zasad higieny i przyjętych norm życia towarzyskiego, nie pluł pod siebie i nie starał się zatrzeć śladów, lecz bez żadnych ograniczeń celował w przeciwległy kąt izby, gdzie był piec kuchenny. Upodobania Akulenki znaliśmy dobrze, nikt się na niego nie oburzał, a nawet nie zwracał uwagi na jego popisy strzeleckie. Przezornie tylko w niedzielę wiadro z wodą do picia i gotowania stawiano nie na stałym jego miejscu przy piecu, lecz przy drzwiach wejściowych.

Mnie zwyczaje Akulenki również nie raziły, a od czasu, gdy zaczął na golenie przyjeżdżać na rowerze, on sam przestał mnie interesować, a całą moją uwagę skupiłem na jego pojeździe.

***

Kąpiele na wsi:

Do czasu wybudowania własnej studni, my szczególnie byliśmy zależni od Iwana, bo z jego łąki pobieraliśmy wodę, czego w każdej chwili mógł nam odmówić, tym bardziej że bezpośrednio przy studni miał mały staw, w którym hodował ryby. Ryb było niewiele, ale rosły szybko, bo karmione były padłymi końmi, które w całości wrzucano do stawu. Ta część konia, która znalazła się pod wodą, tylko dla niektórych gatunków ryb była jadalna.

Najlepszym pokarmem były natomiast robaki, których tysiące żyły na padlinie wystającej nad wodą. One, spadając do wody, stanowiły właściwe pożywienie ryb. A że w tym czasie padnięcia koni zdarzały się w okolicy często i wszyscy wiedzieli, że Iwan tylko czeka na wrzucenie do swego stawu kolejnego siwka lub gniadej, pokarmu dla ryb nigdy nie brakowało. Ten intensywny sposób karmienia przez Akulenkę ryb dawał oczywiście i przykre uboczne skutki; w czasie letnich upałów trudno było z powodu zapachu i widoku nawet zbliżyć się do stawu.

Nieprzyjemne było również pobieranie wody ze studni znajdującej się w jego sąsiedztwie, ale z tym trzeba było się godzić, bo innego źródła wody bliżej nie było. W bezpośrednim sąsiedztwie stawu Iwana, oddzielony jedynie półmetrową groblą, znajdował się podobnej wielkości staw Błaszkiewiczów, równie mulisty i zarośnięty, ale słabiej zarybiony. Ten ostatni odgrywał w okresie największych letnich upałów rolę publicznego basenu, w którym uczyli się pływać i zażywali ochłody co odważniejsi młodzi mieszkańcy Wiktoryjki. "Co odważniejsi" powiedziałem nieprzypadkowo, bo zdecydowanie się na kąpiel w tym stawie wymagało dużo odwagi z dwu zupełnie różnych powodów.

Po pierwsze, przesączająca się z Iwanowego stawu woda wyglądem przypominała rosół, a jej zapach był tyle intensywny, co nieprzyjemny. Wiadomo - tam "dojrzewał" kolejny siwek. Zanurzenie się w takiej wodzie, zagęszczonej poruszonym mułem, wymagało samozaparcia. Kąpiących się jednak nie brakowało i ci źle na tym nie wychodzili, bo jeśli to był ich pierwszy kontakt z wodą od co najmniej kilku miesięcy, to mimo wszystko ciało więcej zanieczyszczeń oddawało, niż przejmowało. A o to przecież głównie chodziło, choć i przeżycia rekreacyjno-sportowe też się liczyły. Inny rodzaj odwagi wymagany był od amatorów kąpieli przy wyborze odzienia.

Dzieci obojga płci i to w wieku do lat ...nastu żadnych problemów tu nie miały; wchodziły do wody w stroju adamowym. Ale starsi? Strój kąpielowy był pojęciem nieznanym. Ostatecznie mężczyźni nosili kalesony, których krój przypadkowo zbliżony był do lansowanego przez ówczesną modę sportową stroju kąpielowego, ale zainteresowani o tym nie wiedzieli, bo i skąd? Poza tym rzadko który miał ten element garderoby w stanie nadającym się do publicznego pokazania, zarówno pod względem czystości, jak i całości, a przecież nikt nie chciał pokazywać się w brudnych lub podartych "kąpielówkach". Gdy jednak słońce mocno przygrzało i ktoś znalazł się przy stawie Błaszkiewiczów, znikały wszelkie opory wewnętrzne i wchodził do wody w takich "niewymownych", jakie na sobie miał. Przy okazji i one nieco wybielały, i można ich było przez kolejny tydzień nie prać. Najgorszy był jedynie ten moment rozebrania się, wejścia do wody i wyjścia z niej, w którym pływak przypominał skradającego się złodzieja, a nie człowieka zażywającego odpoczynku.

O wiele gorszy był los dziewcząt. O dorosłych kobietach nawet nie wspominam, bo te miały na tyle poczucia wstydu, że o kąpieli nigdy nie myślały. W lecie żadna z nich nie nosiła ani "niewymownych", ani biustonoszy. Pozostawało jedynie wejście do wody w koszuli, ale nic tak nie uwydatnia kształtów kobiecych, jak mokra koszula. I tak źle, i tak niedobrze. Najodważniejsze więc i najbardziej spragnione kąpieli dziewczyny czekały na taką okazję, kiedy przy stawie nie było nikogo. Najbezpieczniej było kąpać się o zmroku. Wtedy nawet niespodziewane najście niepożądanych widzów nie kompromitowało rusałki. Mimo tych niebezpieczeństw i nieprzyjemności stawy Akulenki i Błaszkiewiczów odgrywały pozytywną rolę. Dzięki nim poziom higieny mieszkańców Wiktoryjki, ogólnie biorąc, nieco się podnosił. Był to jednak postęp absolutnie za mały w stosunku do istniejących zaniedbań.

Agnieszka Lisak – blog historyczno-obyczajowy
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas