Kupię sobie szczęście
Nie mogą przestać. Muszę to mieć, tłumaczą sobie. Jeszcze tylko to, oszukują. Tak trzeba, mówią im reklamy. Stać was, wtórują banki. Wizyta w sklepie to szybka nagroda, pocieszenie, potwierdzenie własnego statusu. Dorota, Pola i Magda nie zauważyły, kiedy przekroczyły granicę uzależnienia. Takich jak one jest coraz więcej.
Dorota, pracuje w agencji reklamowej, mężatka, poznanianka, 32 lata. Już wie, że jest uzależniona. Chce z tym walczyć. Sama.
Dorota i Marcin w sklepie z bielizną. Ona wybrała już brązowy biustonosz, ogląda drugi.
- "Tamten jest ładny, odwieś ten - mówi cicho mąż. Dorota z ociąganiem rusza do kasy. Jeszcze tylko wieszak z koszulkami... - Zostaw. Płacisz, dziękujesz, mówisz do widzenia" - dyktuje Marcin. Dorota wypełnia polecenia. - Jak ubezwłasnowolniona dziewczynka - opowiada.
- Marcin pilnuje, żebym wyszła z tym, po co przyszłam. Jestem zdiagnozowaną zakupoholiczką. Rok 2005, jej 28. urodziny. Impreza dla przyjaciół z agencji w modnym klubie. Na szczycie góry prezentów pudełko zawinięte w czerwony papier. Dorota rozwija szeleszczące warstwy...
- Prezent od koleżanek. Z przejęcia nie mogłam powiedzieć słowa - wspomina. Zanim opowie, co dostała, wraca do rodzinnego domu. Drawsko, rok 1985. Dorota ma osiem lat, jej starszy brat 19 i studiuje w Poznaniu. Przyjeżdża na weekendy, zawsze przywozi coś siostrze.
- Komuna, puste sklepy, słodyczy nie było. Raz brat otworzył torbę, a tam... pokruszone na miazgę herbatniki, pewnie w pociągu ktoś przygniótł mu bagaż. Pamiętam, ciastka nazywały się Pszczółki, niby miodowe, chociaż miodu nie było czuć. Brat spojrzał na prezent z takim żalem, jakby myszy zjadły mu milion dolarów. Pomyślałam, że kiedyś będę bogata i kupię mu górę Pszczółek. A sobie... Mama dostawała od ciotki z Francji żurnal ze zdjęciami mody. Tam pierwszy raz zobaczyłam torebkę Chanel z łańcuszkiem i złotym logo. Pamiętam, co powiedziała mama: "Chciałabym raz w życiu przejść się po Drawsku z takim cackiem".
Ta torebka stała się dla mnie symbolem luksusu. Więc kiedy w klubie na urodzinach wyłoniła się spod czerwonego papieru, zaschło mi w gardle. Poczułam, że żyję w innym świecie niż rodzice - mówi Dorota. I że panuje tu zasada: "Jakie robisz zakupy, taka jesteś".
Jestem tego warta!
Po maturze wyjechała na anglistykę do Poznania. Akademik, pierwsze pieniądze z dorywczych prac. Wynajęła mieszkanie.
- Robiłam tłumaczenia dla firm, poznałam ludzi z agencji reklamowej. Ktoś od nich odszedł, szef zapytał, czy chciałabym spróbować. Czemu nie? Małe zadania, potem większe. Uczyłam się. Po dwóch latach zostałam szefem zespołu. Byłam dziewczyną z małego miasta, ale mówiłam po angielsku, ćwiczyłam jogę - opowiada.
Tuż przed urodzinami zlecono jej duży projekt. Nie spała z przerażenia, jednak nadrabiała miną. Podczas oceny pracy usłyszała od prezesa: "Świetnie, oby tak dalej". Dałam radę! Należy mi się nagroda! Dorota szalała ze szczęścia. Poszła do perfumerii w Starym Browarze. Dotąd nie miała pieniędzy na drogie kosmetyki. To miał być jej pierwszy flakonik Chanel.
- Byłam dumna, sama zarobiłam, sama kupuję - wspomina. - Zasłużyłam na szacunek, który miała w oczach sprzedawczyni. Od tego uczucia uzależniłam się chyba od pierwszego razu. Rok 2006. Ślub Doroty i Marcina. Po weselu oglądają prezenty.
- Pomyślałam, że większą przyjemność sprawiłoby mi, gdybym kupowała je sama - opowiada ona. Umówili się z mężem, że będą mieć trzy konta: każde z nich swoje i jedno wspólne na wydatki domowe. Do dwupokojowego mieszkania dołożyli się rodzice.
Raz butik, raz szmateks
Różowa maszynka do golenia. Ładna. Dorota kładzie ją w łazience na widocznym miejscu. Marcin ze zdziwieniem pyta:
- "Przestałaś używać depilatora? - Używam dalej - Dorota wzrusza ramiami. - Golarkę kupiłam, żeby wypróbować" - uśmiecha się.
Po kwadransie patrzy na swoje odbicie w lustrze: "Kupiłaś tę maszynkę bezmyślnie. Ty, człowiek reklamy, ulegasz reklamie z telewizji!".
- To było trzy lata temu. Już widziałam u siebie oznaki uzależnienia, wchodziłam do sklepu po jedną rzecz, wychodziłam z pięcioma. Ale nie dopuszczałam myśli, że chęć kupowania może być silniejsza ode mnie. A już przyznanie się, że chcę "doskoczyć" do ludzi ze środowiska, było poniżej honoru. Tłumaczyłam sobie, że robię to dla przyjemności. Naprawdę leczyłam kompleksy.
W dzieciństwie słyszałam: "Nie możesz mieć roweru, lewisów, magnetofonu, bo nas nie stać". Dzisiaj, gdy przyjeżdżam do Drawska terenówką, tata cmoka z podziwem - opowiada Dorota.
Kiedy poczuła, że przesadza? - Dwa lata temu brat poprosił o pożyczkę. Dziesięć tysięcy złotych. Boże, jak chciałam mu dać te pieniądze. I jak beznadziejnie się poczułam, kiedy mówiłam: "Nie mam". Nie miałam. Najgorsze, że on chyba nie uwierzył. Bo jak mogę być bez forsy? Noszę markowe ciuchy, jeżdżę takim autem, a nie mam wolnych dziesięciu tysięcy?!
Poczułam się jak świnia, bo przypomniały mi się Pszczółki. Popłakałam się - wspomina. - Nie nauczyłam się oszczędzać, wydawałam bez opamiętania. Kiedy około dwudziestego bankomat informował, że jestem blisko kreski, robiłam wyprawy do outletów. Miałam siedem kart stałego klienta i umowę z kilkoma sklepami na SMS. Informowały o dostawach i przecenach. To była pasjonująca gra.
Nie potrzebuję pomocy
- "Wiesz, że musimy mieć wkład własny, żeby wziąć kredyt na mieszkanie? - rzuca Marcin znad "Newsweeka". - Można by założyć subkonto i przelewać nadwyżki. Masz jakąś górkę? Ja z pięć tysięcy". Dorota spanikowana. Ona nie ma oszczędności. Sprawa pieniędzy wraca po miesiącu. Mąż: - "Co z wakacjami? Trzeba wpłacić zaliczkę. Masz coś?" - pyta.
- Chyba mnie podpuszczał. Wiedział, że nie mam. Nie robił awantur. Czasami był smutny. Na przykład kiedy wolałam iść na zakupy, niż zjeść z nim kolację. Kwiecień ubiegłego roku. Wielkanoc u rodziny Marcina. Jego brat jest lekarzem. On i Dorota sprzątają po śniadaniu.
- "Wiesz, co to jest dopamina? - pyta nagle Edward. - Dopamina?" - Dorota wzrusza ramionami. - Wreszcie zrozumiałam: Marcin go nasłał. Dopamina to substancja, którą wytwarza mózg człowieka uzależnionego po zażyciu narkotyku, alkoholu. Daje chwilowe poczucie satysfakcji. A potem jest głód. Ta rozmowa miała mi uświadomić, że jestem uzależniona? Byłam wściekła na męża. Nie mam problemów, Marcin przesadza - kręci głową Dorota.
I opowiada: - Udawałam, że zakupy to nieszkodliwy dopalacz. Czułam, że dzięki nim staję się lepsza. Bo mam fajną sukienkę, buty, okulary, pióro, kubek na biurku, breloczek... Osiem miesięcy temu. Dorota i Marcin idą do banku po kredyt.
"Niestety - urzędnik patrzy poważnie - na pani koncie były przekroczenia limitu. Siedem razy w ciągu ostatniego roku. Mogą być problemy". Marcin jest zdziwiony, ale udaje, że wiadomość go nie zaskoczyła, dopiero po wyjściu pyta: "Dlaczego? Dużo zarabiasz, masz dziesięć tysięcy kredytu odnawialnego i to za mało?". Dorota milczy. - Było mi głupio. Nie sądziłam, że to wyjdzie na jaw.
Tylko rajstopy
Odtąd weekendowe zakupy w Starym Browarze poprzedza rachunek sumienia.
- Mówiłam sobie: ludzie nie oceniają cię po wyglądzie. Przecież wierzę w siebie, robię świetne kampanie reklamowe. Nowe rzeczy będę kupować tylko w uzasadnionych okolicznościach. W nagrodę, wtedy nie ma grzechu. Wczorajszy telefon od zleceniodawcy z pochwałą mojego projektu to jest coś. Niedługo potem uznałam, że sukcesem jest zredagowanie maila do zarządu, umycie samochodu. Małe sukcesy, małe nagrody? Nie. Małe sukcesy, duże zakupy.
Pół roku temu. Telefon od właścicieli miejsca parkingowego, które wynajmują Dorota i Marcin: "Jest zaległość z opłatami. Pół roku, półtora tysiąca. Proszę uregulować".
- Pech chciał, że odebrał Marcin. Znowu poważna mina i wyrzut: "Mówiłaś, że płacisz regularnie. Trzeba było dać znać, że znów brakuje ci pieniędzy". Co miałam powiedzieć? Że mam jeszcze trzy tysiące długu u kolegów z pracy i nową kartę kredytową? Zrozumiałam, że mogę stracić zaufanie nie tylko banku, ale i męża. Musiałam działać. Pierwszy weekend na odwyku.
- Zostawiłam w domu karty, wzięłam 300 złotych. Obeszłam sklepy i chłodno podliczyłam, ile kosztowałoby mnie to, co chcę kupić. Wyszło 540 złotych. OK, robimy korektę. Z czego zrezygnować? Z rzeczy niepotrzebnych. I tu szok, zostały... rajstopy. Więc je kupiłam, posiedziałam pół godziny w kafejce. Wyraźnie czułam głód. Zakupowy. Zrozumiałam, że jest ze mną naprawdę źle. Zadzwoniłam do szwagra lekarza:
- "To się leczy? Nie chodzi o mnie, koleżanka ma problem. Edward roześmiał się: - Koleżanka?! To powiedz jej, że można stosować antydepresanty w połączeniu z naltreksonem, który osłabia upajające działanie alkoholu". Gdy usłyszałam nazwę leku, poczułam dreszcz. Jestem chora? O nie! Nie będę się leczyć jak alkoholik. Dam sobie z tym radę sama!
Dziś Dorota walczy na własną rękę. Zabrakło kawy? Albo pojedzie do delikatesów, albo pójdzie do sklepu na osiedlu. W pierwszym przypadku kupi górę niepotrzebnych rzeczy. W drugim poprosi sprzedawcę tylko o kawę.
- Mnóstwo wysiłku kosztuje mnie decyzja: jednak sklep osiedlowy. Kontroluję się od pięciu miesięcy. Do sklepu chodzę z listą zakupów, czytam ją przed wejściem. No i ten dozór Marcina - musiałam się mu poddać, bo uznałby moje postanowienia za niepoważne. Sam chciał, niech się teraz męczy w sklepach ze stanikami - mówi półżartem Dorota.
I kończy: - Przypomniałam sobie, że "galeria" to także miejsce, gdzie można oglądać obrazy. Ciągnie mnie do Browaru, ale staram się nad tym panować. Umawiam się z koleżankami na risotto w domu albo idę na lekcję włoskiego. W maju byłam na zajęciach trzy razy, w czerwcu już osiem. Będzie lepiej.
Pola, 40 lat, mąż, dwoje dzieci. Zakupoholiczka. Wkrótce będzie mogła mówić, że wygrała. Kończy terapię.
- Obiecaj, że zmienisz moje imię. I miasto - zastrzega przed rozmową. - Bo muszę zacząć od tego, że moje małżeństwo zaczęło być nudne. Który mąż chciałby to przeczytać? Pola opowiada:
- 15 lat temu wzięliśmy ślub. Z miłości. Jacek jest zawodowym żołnierzem. Ja kończyłam pedagogikę, chciałam otworzyć prywatne przedszkole w Białymstoku, gdzie mieszkamy. Kupiliśmy mieszkanie z ogródkiem, urodziły się córki, dziś mają 14 i 10 lat. Udało się z przedszkolem, zaczęłam przyzwoicie zarabiać, Jacek też miał niezłą pensję. Szło dobrze. Lato 2007. Kiermusy niedaleko jej miasta, impreza nad jeziorem. Pada deszcz, Pola po kilku drinkach wychodzi na pomost. Od tyłu podchodzi mężczyzna, okrywa ją marynarką, całują się długo.
- Mieliśmy zjazd klasy z liceum. Piotr był moim chłopakiem, potem wyjechał do Stanów. Nie, do niczego nie doszło, ale wróciłam do domu inna. Czegoś mi się chciało... Odmiany, "naciągnięcia sprężyny". Przyjrzałam się Jackowi, był inny niż Piotr. Tamten pocałunek uświadomił: mąż już mnie nie pociąga - opowiada Pola. No ale co w zamian?
Przed Wigilią 2007 postanawia, że zakupy zrobi wcześniej. - Bawiła mnie gra w wyszukiwanie okazji. Przychodziłam do domu z pięcioma zdobyczami "tylko" za 400 złotych i liczyłam, że mogłyby kosztować "aż" 700. Stawałam się łowcą. Mogłam z pamięci opisać topografię centrum handlowego. Po świętach było mi żal, że zabawa się skończyła. Na szczęście zaraz był sylwester. Potrzebowałam sukienki i butów. W styczniu prezentów na urodziny Jacka. W lutym dla siostry. Jest pretekst.
Trofea zaczęłam chować do walizek. Kłamałam mężowi: "Nie mów, że nie widziałeś wcześniej tej bluzki. Kupiłam trzy miesiące temu i dwa razy już w niej chodziłam". W walentynki Jacek zaprosił mnie do knajpy. Chciałam, żeby kolacja jak najszybciej się skończyła. Wieczorem finalizowała się aukcja na Allegro, licytowałam torbę z zielonej skóry.
Potrzebna mama
Wiosna 2008. Poli wystarcza minimalny pretekst, by wyrwać się na zakupy. Złudzenie, że T-shirt córki na WF zrobił się szary, brak zapałek albo zły humor. Kolacje robią teraz córki, bo Pola wraca późno i jest zmęczona. Zmęczona jest również wtedy, gdy Jacek próbuje przytulić się do niej w łóżku. Gdy dzwoni mama, Pola ma nadzieję, że nie spyta o wizytę z dziewczynkami u alergologa, bo zapomniała o terminie.
- Wolałam pójść tam, gdzie nic nie psuje mi nastroju, a ekspedientki na ogół są sympatyczne i usłużne. To miła iluzja, że świat kręci się wokół mnie. Po pół roku nie potrafiłam już nie iść na zakupy. Udawałam, że nie zauważam miny Jacka na widok wyciągu z konta. Pieniądze topniały, dochody z przedszkola utrzymywały się na średnim poziomie. Było coraz gorzej - opowiada Pola. Wraca z zakupów, mąż pyta zdenerwowany. - "Ile dziś wydałaś? - Bo? - Pola próbuje się uśmiechać. - Bo potrzebujemy trzech tysięcy na obóz dziewczynek, do końca maja trzeba zapłacić zaliczkę. I wydaliśmy półtora tysiąca na bojler".
- Uważałam, że mnie prześladuje. Chowałam paragony, zaniżałam ceny. Wkrótce musiałam się przenieść z zakupami do sieci. Tam jest bezpieczniej. Noc. Ona przed komputerem. Pukanie do drzwi. - "Co?! - Pola zła, że ktoś jej przeszkadza. W progu Anka, starsza córka, ze szklanką soku.
- Chcesz?" - pyta. Pola bierze sok, mechanicznie całuje córkę, rozumie, że Ania prosi o pieniądze na wycieczkę, ale nie kojarzy dokąd, kiedy i z kim ten wyjazd.
- Sprawy dzieci zeszły na drugi plan. Jasne, chodziłam na wywiadówki, wypytywałam o stopnie, ale o tym, że Anka była nieszczęśliwie zakochana, nie wiedziałam. Oddalałam się też od Jacka, przyjaciółek. Zaraz po zamknięciu przedszkola uciekałam do swoich spraw. Zamawiałam kolejne paczki, a kiedy przychodziły, chowałam je w garderobie.
Jesień. Do Białegostoku przyjeżdża mama Poli. Bez zapowiedzi. - Wypiła kawę i poprosiła o rozmowę w moim pokoju. Już wtedy spałam oddzielnie, pod pretekstem, że muszę więcej pracować. Mama otworzyła szufladę komody. Bez słowa przeliczyła majtki. - "84 pary. Powiedzmy, para za 20 złotych. Czyli prawie 1700. Wiesz, że Julka chodzi w za krótkich dżinsach? A w ogóle wiesz, że wczoraj dostała miesiączkę?". Boże, nie wiedziałam! Mama była wściekła. A ja beczałam.
Jestem zakupoholiczką
- Ja u psychologa? Nigdy! - Pola broniła się przed terapią. - Nalegał na nią Jacek, mama postawiła warunek: albo zacznę się leczyć, albo zabierze do siebie dziewczynki. Wykręcałam się. Gdybym poszła do białostockiego specjalisty, całe miasto wiedziałoby, że X jest uzależniona. I kto potem puści dziecko do przedszkola, którego właścicielka jest narkomanką, alkoholiczką czy kim tam jeszcze? Poradzę sobie sama. Przecież ludzie potrafią rzucić palenie, prawda?
Pola w centrum handlowym. Obiecała w domu, że będzie je omijać. Po pracy miała piec sękacze, ale przypomniała sobie, że nie ma baterii do aparatu, a w sobotę rodzinna impreza.
- Do Vero Mody weszłam, bo była po drodze. Ocknęłam się przed lustrem w przymierzalni: Nie kontroluję tego, co robię! To było chore, naprawdę. Postanowiłam walczyć. Krok pierwszy: Pola przenosi się do banku, który informuje SMS-em o stanie konta. Postanawia, że zakupy robi po opłaceniu rachunków, a pod koniec miesiąca musi jej zostać tysiąc złotych.
Krok drugi: planują z Jackiem malowanie, konieczność wydania sporej kwoty ma ją zdopingować do oszczędzania. - Starałam się pilnować każdego wydatku. Gdy koleżanki w przedszkolu rozmawiały o kłopotach z pieniędzmi, przysłuchiwałam się. Starałam się wzbudzić w sobie wstyd: jest kryzys, ludzie tracą pracę, nie mają na urlop, nawet na jedzenie, a ja trwonię na prawo i lewo? To niemoralne, głupie.
I co? Wydawałam dalej. Jacek mobilizował: "Dałaś radę stworzyć firmę, a nie dasz rady z zakupami?". Córki zajmowały swoimi sprawami: "Chodź na festyn, jedźmy do kina". Szłam z obowiązku albo wysyłałam je na seans, a sama wpadałam do sklepów. Zrozumiałam: jestem za słaba, by poradzić sobie bez pomocy.
Agnieszka Litorowicz-Siegert
Fragment artykułu pochodzi z sierpniowego numeru Twojego STYLU. Więcej przeczytasz na www.styl24.pl