Piękni dwudziestoletni?
Jacy jesteśmy - pokolenie dwudziestoparolatków początku XXI wieku? Jaka jestem ja i inni do mnie podobni? Przecież każdy z nas jest inny, każdy jest (wielką?) indywidualnością. Chyba nie jestem typową dwudziestoparolatką, o ile można mówić o typowości.
Nie buntuję się głupio przeciwko wszystkiemu i niczemu zarazem, chodzę do teatru, odwiedzam muzea i galerie, czytam książki, mam swoich ulubionych poetów. Nieobce są mi nazwiska Hłasko, Bursa czy Stachura. Czasem nie mogę się odnaleźć wśród ludzi, którzy mają zupełnie inne wartości niż ja. Może raczej - nie tyle inne, co nie przyznają się do tych prawdziwych. Bo nie wypada. Bo się boją. Bo nie chcą. Dlaczego? Zmienia się świat, sposób myślenia i patrzenia na wiele spraw. Dlatego stajemy się coraz bardziej zagubieni, miotamy się nie bardzo wiedząc, czego tak naprawdę chcemy. Historia (ta, której ponoć nie znamy...) lubi się powtarzać. Coraz częściej zauważam dekadenckie tendencje.
Sen mara, Bóg wiara
Podobno (tak twierdzą niektórzy socjolodzy) w nic nie wierzymy, nie mamy Boga, do którego moglibyśmy się zwrócić i którego byśmy czcili. Ale przecież nie można w nic nie wierzyć, życie bez wiary jest puste i niewiele warte. Ja wierzę. Wierzę w Boga, który czuwa nad nami, który jest wszędzie w każdym z nas, w każdym zwierzęciu i każdej roślince. Wszędzie. Można powiedzieć - co to za wiara, kiedy nie chodzi się do kościoła. Do kościoła tak - ale nie na mszę. Nie sądzę, żeby Boga interesował program polityczny jakiejś - tam partii w jakimś - tam kraju. A jeśli nawet, to czy kościół jest najlepszym miejscem, żeby o tym rozmawiać?
Autorytet Kościoła upadł, przestaliśmy mu ufać. Czy w ogóle mamy jakieś autorytety? Nie ma człowieka czy instytucji, który byłby godny naśladowania, służył za wzór cnót, zachowania, czy czegokolwiek. Widzę jedno. W tej chwili nie ma samoistnych gwiazd, są istoty najwyżej przeciętne, na siłę kreowane na wybitne jednostki. Media, reklama narzucają niejako co i kto ma mi się podobać. W gruncie rzeczy to bardzo wygodne, sama nie muszę się o nic martwić, inni zdecydują za mnie. Mimo to jednak szukam czegoś swojego, staram się być chociaż troszkę nie taka, jaką każą mi być. Szukam swoich lektur, swojej muzyki. Do szczęścia nie są mi potrzebne dyskoteki co tydzień, ciągłe wizyty w pubach, siedzenie i ględzenie o niczym, z ludźmi, z którymi wypada być, bo to się kiedyś opłaci. Jeśli idę na piwo to z tymi, z którymi mam o czym pogadać, albo i bez gadania czuję się dobrze, bezpiecznie. Nie muszę i nie chcę na siłę być kimś, kim nie jestem. Nie znoszę sztuczności, ludzi, którzy ciągle grają kogoś innego, chcą podobać się wszystkim, w każdym mieć przyjaciela. A z drugiej strony rozumiem to, bo wiem, że gdyby byli sobą, życie szybko by ich zniszczyło. Najgorsze jest jednak to, że w którymś momencie oni sami przestają wiedzieć, kiedy są sobą...
Duch czy materia?
Pewność i zaufanie... Nie przypadkiem coraz częściej używa się tego zwrotu jako hasła reklamowego. Coraz mocniej zaczynamy odczuwać ich brak, nigdzie nie czujemy się dość pewnie, rzadko trafi się ktoś, komu możemy zaufać...
Zaufanie. Piękna idea, jak jednak zaufać ludziom, skoro na każdym kroku nas oszukują? Jednakże bez zaufania ciężko jest żyć. Nie ufam ludziom. Obserwuję piękne przyjaźnie, ludzi, którzy konie razem kraść by mogli. Tak to wygląda z zewnątrz. A co mówią za swoimi placami? -Ta przyjaźń mi się opłaci, ja mu (jej) pomogę, on(a) mi też. - Tak naprawdę to za nim nie przepadam, ale może mi pomóc. - I tacy ludzie mianują siebie przyjaciółmi! Czasem mam wrażenie, że żyję w jakimś innym świecie.
Miałam wielu takich "przyjaciół". Miałam przyjaciółkę, która chciała zbudować swoje "ja", pozbyć się kompleksów moim kosztem. Miałam przyjaciółkę, która odwróciła się ode mnie, gdy najbardziej jej potrzebowałam. Miałam przyjaciółkę, która była zazdrosna o mojego chłopaka. Jak mogę wierzyć w innych ludzi, kiedy ciągle się na nich zawodzę? A jednak naiwność ludzka nie zna granic. Ciągle mam nadzieję, że są jednak ludzie, którzy nie zdradzają. Bardziej niż rozumowi wierzę intuicji, dlatego nigdy nie oceniam ludzi po wyglądzie i ubiorze. Nie ma nic bardziej mylnego. Mam przyjaciółkę. Kiedy mnie poznała powiedziała: jesteś dziwna. Taka naturalna, bez żadnej sztuczności, udawania. Jesteś sobą. Coś z tobą nie tak.
Smutne realia...
Jest jeszcze inna strona tego samego zaufania. Jest to, czego nauczyli mnie rodzice i rodzice moich rodziców. Że życie jest brutalne, jest dżunglą, pełną drapieżników. I że tak naprawdę nie możemy na nikogo liczyć. Tylko na siebie, a i to nie zawsze. Dlatego idziemy przez życie sami. I samotni. Tego nas nauczono - walka o wszystko, rodzice, którym nie było łatwo, bo okupacja albo komuna - w zasadzie wszystko jedno. Widzieli, że najlepiej jest ludziom, którzy potrafią domagać się o swoje, idą do celu "po trupach". Dlatego próbowali wpoić nam, że jeśli chcemy coś w życiu osiągnąć, musimy liczyć tylko na siebie. No i liczymy. Z jakim skutkiem? Raczej dość marnym. W gruncie rzeczy człowiek to istota społeczna, potrzebująca innych ludzi by móc istnieć. Dlatego zaczęto mówić o partnerstwie - w obawie przed wykorzystaniem. Czyli nie ufamy nawet tym, których kochamy i przy których powinniśmy czuć się bezpiecznie. Więc się boimy...
Miłość czy nienawiść?
Obserwuję związki dziewczyn z chłopakami. Często są to chore związki. To uzależnienie albo rywalizacja. Teoretycznie chodzi nam o przepiękne wartości - chcemy ciepła, zrozumienia, miłości. Tego co jeden człowiek może dać drugiemu, w zamian nic nie wymagając. Jak powiedział Lew Tołstoj "miłość daje, ale niczego nie żąda". A co mamy w praktyce? Parodię miłości. Jest zazdrość, brak zrozumienia, coraz bardziej nie umiemy się ze sobą porozumieć, nie ufamy sobie.
Małżeństwo? Może, za ileś - tam lat - o ile będziemy razem. Najpierw trzeba się ustawić w życiu. Nie ma nic stałego. Nie ma pewności. Niby poszukujemy jakiejś stałości, pewnego oparcia, ale tak na prawdę nie umiemy ich przyjąć. Młode kobiety często są niedowartościowane, chcą być lepsze od mężczyzn, pod pretekstem zapewnienia sobie niezależności - na wszelki wypadek. Gubi to same kobiety, które wpadając w wir pracy - zapominają o sobie. I o tym, że nie są mężczyznami. A mężczyźni? Tak samo liczy się dla nich w pierwszej kolejności praca - no bo na wszystko potrzebne są pieniądze. Zapewniają: ty jesteś najważniejsza, praca dopiero na dalszym planie etc. A w rzeczywistości mają coraz mniej wolnego czasu, coraz częściej ktoś - tam w pracy sobie bez nich nie poradzi. Zaczynasz się trochę niepokoić, wymagasz chociaż odrobiny zainteresowania i co? Najwyżej możesz się dowiedzieć, że jesteś egoistką, martwisz się tylko o siebie, gdy on się tak dla ciebie poświęca. Dziwi się, że robisz mu awanturę, kiedy mówi o nowym samochodzie, o komórce... Błędne koło. Tym sposobem powoli oddalacie się od siebie, aż w końcu stajecie przed wyborem - dalej być razem, bo przecież nie jest aż tak źle, no i można sobie żyć dostatnio, czy też rozstać się, iść swoją drogą, być może lepszą. Przychodzi mi na myśl przykład Małgorzaty ze słynnej powieści Bułhakowa, która również musiała wybrać pomiędzy wygodnym, acz nieszczęśliwym życiem u boku męża, a szczęśliwym i biednym życiem z kimś, kogo bardzo kochała. My przeważnie jeszcze nie stanęliśmy na ślubnym kobiercu, więc może by się zawczasu zastanowić?
Za moich czasów...
Coraz częściej mam poczucie, że zaczyna brakować nam czasu, dzień staje się za krótki, zbyt wiele rzeczy chcemy pogodzić ze sobą. Gonimy za złudnym szczęściem pieniądza, przestają liczyć się dla nas podstawowe wartości. Chociaż - czy rzeczywiście przestają? Chcemy po prostu żyć inaczej, zaczynamy zwracać uwagę na inne rzeczy, mamy inne marzenia, pragnienia... Niegdyś istnieli ludzie, którzy walczyli o wzniosłe ideały, zamierzali zbawić świat. Jacyś hippisi i im podobni. Nam się już zwyczajnie nie chce. A oni sami też w pewnym momencie zorientowali się, że to niewiele warte - walka Don Kichota z wiatrakami. Dlatego ja i wiele podobnych mi osób uciekamy wewnątrz siebie, izolujemy się pod względem duchowym i uczuciowym od innych, nikomu nie ufamy... No prawie nikomu. Ciągle jeszcze mamy nadzieję...
Dlatego nie wszyscy żyją tylko pracą, jest wiele osób, które chcą sobie zupełnie inaczej życie ułożyć. Są to ci, którzy zdążyli się już przekonać do czego prowadzi robienie z pracy zawodowej rzeczy najważniejszej w życiu. Oni właśnie dążą do spokoju, stabilizacji, chcą założyć rodzinę i to stawiają na pierwszym miejscu. Praca schodzi na dalszy plan. Tylko czy ten nasz kapitalizm ich nie załatwi... ?
Są ludzie, którzy bardzo dobrze się czują w sytuacji ciągłej konkurencji, rywalizacji - są wtedy w swoim żywiole. Inni natomiast kochają spokój, życie rodzinne, albo cenią jeszcze inne wartości. Wielu młodych jest coraz bardziej znerwicowanych. Dziwić się później, że nie umieją prowadzić normalnego życia rodzinnego, że ciągle rywalizują i nie liczą się z innymi. Wojciech Eichelberger twierdzi, że doprowadza to do braku wiary w siebie, że nie umiemy kochać, zarazem mając ogromną potrzebę bliskości i miłości. Duzi - mali chłopcy, szukając opieki i wsparcia spotykają duże - małe dziewczynki potrzebujące tego samego. Tym sposobem "dwoje małych dzieci przebranych za dorosłych, walczy zażarcie o to, kto komu siądzie na kolanach".
Wspólne cechy pokoleń
Tak naprawdę nie można wszystkich mierzyć jedną miarą. Każdy z nas jest inny i choć w niektórych sprawach się zgadzamy, dążymy do różnych rzeczy, każdy z nas co innego chce osiągnąć. Myślę, że wkraczamy w życie z podobnymi ideałami, z jakimi wkraczali nasi rodzice, dziadkowie i wiele innych pokoleń. Tylko czasy się troszkę zmieniły, my jesteśmy bogatsi o doświadczenia naszych przodków i chcemy (a także mamy możliwość) lepszego startu. Ale czy to jest złe? Przecież w życiu chodzi o to, by być szczęśliwym. A każdy ma swój sposób na szczęście. I tylko czasem zazdroszczę Hłasce. On umiał być pięknym dwudziestoletnim w komunizmie. My nie umiemy w kapitalizmie.
Karolina Kaczmarek
P.S. Powyższy tekst nie jest znakiem całego mojego pokolenia. Nie jestem upoważniona do tego, ani tym bardziej - nie chcę cierpieć za miliony. To jest zaledwie mój mały znaczek. Mój i tych, którzy myślą podobnie...