Kocham cię pomimo...

Perfekcjonistki, profesjonalistki, kobiety idealne? Tylko z pozoru! Jakie są naprawdę, wiedzą mężczyźni, którzy na co dzień żyją z nimi i ich wadami. Paweł Pitera, Michał Figurski, Yaro i Wojtek Wieteska kochają te niedoskonałości.

Odeta Moro i Michał Figurski/fot. Andrzej Szilagyi
Odeta Moro i Michał Figurski/fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

Nie lubię odbierać Julii z dworca ani z lotniska. Nim znajdę ją w tłumie, już gna do taksówki i jest w domu przede mną. A jaka zadowolona! Proszę bardzo! Sama przytargałam dwie torby i walizkę! Gdy chcę się czymś zająć, coś załatwić, Julia stara się mnie ubiec. Tak było niedawno z meblami. Dwudziestotrzyletnie zaczynały się sypać. Pozbywamy się ich? Kupujemy nowe? Przyklasnęła mi. Zaraz po tej rozmowie na jakiś czas wyjechałem. Wracam i nie wierzę oczom: puste pokoje! Gdzie meble? Julia zorganizowała ich wywóz, nie czekając na mnie. Trochę było mi głupio. Zosia Samosia. Klasyczna.

Taka jest również w pracy. Wprawdzie potrafi działać w zespole. Umie też dobrać współpracowników. Co z tego, skoro nie chce, by ją ktoś wyręczał? Proszę: - Nie siedź w biurze do północy. Masz świetną sekretarkę, dobrego prawnika. Groch o ścianę. Julia musi wszystko sama sprawdzić, przypilnować. Zosiosamosiostwo plus wewnętrzne przekonanie, że nie wypada wyręczać się innymi, bierze górę. Uparta. I to jak! Żeniąc się z nią, nie miałem pojęcia, że jest to kobieta, która musi postawić na swoim. Pamiętam kłótnie o naszego Kubę. Chciała wysłać syna do przedszkola i iść do pracy. Ja uważałem, że dziecko powinno być z matką. Naciskałem, prosiłem, ale nie dała zamknąć się w domu. No i Kuba wylądował w przedszkolu, a ona w PAN. Chyba już wtedy zrozumiałem: z moją żoną nie da się wygrać. Dziś już nie walczę. Chcę kupić krawat. Najmodniejszy. Ale Julia wypatrzyła dla mnie inny. Trudno. Wystąpię w krawacie przez nią wybranym... Imieniny mojej matki. Zamierzam zamówić okazały bukiet. Żona ma inny pomysł. Upiera się przy szlafroku. Choć mama ma ich już kilka, kupuję kolejny. Czasem łudzę się, że może jednak coś przeforsuję. Mam zaproszenie na premierę. Kręci głową. - Nie pójdziemy. Sejm! - Wyjdziesz godzinę wcześniej - nie rezygnuję. - Oszalałeś? Ma być głosowanie! No i z premiery nici.

Nie mam prawa jazdy, więc gdy jedziemy na urlop, Julia prowadzi, ja jestem pilotem. Choć lubię mapy, mam do nich smykałkę, błądzimy. Powód? Gdy mówię: "skręć w lewo", ona skręca w prawo. Sam już nie wiem, czy myli stronę, czy też musi przeciwstawiać się moim poleceniom. Walczę z nią tylko, gdy jest chora. Chce biec do sejmu z temperaturą. Wtedy staję w drzwiach sypialni i siłą zatrzymuję w łóżku. Ale przyzwyczaiłem się do jej wad. Nawet je polubiłem. Zwłaszcza że okazały się zaletami w polityce. Czy zostałaby sekretarzem stanu do spraw walki z korupcją, gdyby nie upór, chęć postawienia na swoim, a nawet pewna apodyktyczność?

Odeta i Michał

Moja żona, jak statystyczna kobieta, kompletnie nie ma szacunku do samochodu. Dla niej jest to po prostu śmietnik na kółkach, co mnie doprowadza do szału. A najpoważniejszy powód moich nerwów to codzienny rytuał Odety, czyli... kawka w samochodzie. Pita ze zwyczajnego kubka, który wynosi sobie rano z kuchni "na drogę". No i jadąc po warszawskich wertepach, żona oczywiście tę kawę rozlewa po całym aucie. Dodam, że kawka jest zawsze z mleczkiem i z cukrem.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem plamy z tłustego, lepkiego napoju na jasnobeżowej skórzanej tapicerce w pięknym zabytkowym samochodzie, myślałem, że zemdleję. Próbowałem to zmienić, tłumaczyć, grzecznie i niegrzecznie, nic nie daje. Kawka jest górą. A jeżdżenie do myjni? Pomaga na moment. Bo przecież jeszcze trzeba z niej wrócić. Z kawką na przykład... Po aucie Odety walają się też ciuchy i buty, między nimi leżą gazetki, opakowania po czekoladkach, zdarzają się też ogryzki. No i kosmetyki. Niby mogłyby leżeć w schowku, ale tam całe miejsce zajmuje gigantyczny flakon perfum. Do tego dochodzą rzeczy naszej córki, fragmenty zabawek, cukiereczki, które jej nie smakowały i wylądowały na podłodze. Niedawno sprzedawaliśmy samochód Odetki, jego wyczyszczenie zajęło mi całą dobę. Poważna sprawa to również rachunki, którymi z konieczności zajmuję się sam. Bo Odeta wszystko odkłada na jutro. I oczywiście potem zapomina. Wiem, że jeśli sceduję na nią część domowej biurokracji, wyłączą nam prąd, zakręcą wodę albo nie wywiozą śmieci. Chociaż jest roztrzepana, nie zapisuje tego, co ma do zrobienia, bo rzekomo o wszystkim pamięta. A dla mnie to jest spirala, która niepotrzebnie się nakręca.

Prosząc ją o coś, wiem, że tego nie zrobi, więc wściekam się z góry. Ona natomiast przyzwyczaiła się, że wszystko robię od razu, więc złości się, gdy zwlekam. Chce, żebym wyniósł śmieci, więc muszę biec do śmietnika. Natychmiast! I kiedy mówię: "Kochanie, obejrzę tylko do końca tę informację w TVN24", niestety jest za późno. Odeta się obraża. Mówię na nią księżniczka Fochna, bo nawet błaha sytuacja doprowadza do cichych dni lub awantury, która wybucha na przykład w sklepie albo kinie. Ludzie na nas patrzą, niektórzy rozpoznają i myślą: "Przed chwilą opowiadali w gazecie, jakim są cudownym małżeństwem, a tu proszę, szara rzeczywistość się kłania". A my naprawdę jesteśmy udaną parą...

Kasia i Jaro

Wchodzę rano do łazienki, na toaletce słoiczki, butelki, flakony - większość odkręcona lub niedokręcona. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby zgadnąć, czego używała moja narzeczona. To samo dzieje się w kuchni, tyle że konsekwencje są poważniejsze. Bo o ile do jej kosmetyków się nie dotykam, to czasem wyjmuję z lodówki na przykład słoik z ogórkami czy grzybkami. Rzadko udaje mi się zjeść jego zawartość, bo zazwyczaj ląduje na podłodze. Powód? Jak zwykle. Prozaiczny. Niedokręcona zakrętka, która zostaje w ręce, podczas gdy reszta rozbryzguje się w drobny mak. Nawyk Kasi jest nie do wyplenienia. Podobnie jak pretensje, że wszystko tłukę.

A ona nigdy nie stawia rzeczy centralnie na stole albo półce. Nie wiem, czy to kwestia zaburzonego pojmowania przestrzeni, czy robi to nieświadomie, ale kiedy moja narzeczona stawia szklankę lub talerz, zawsze część wystaje poza krawędź mebla. A ja... oczywiście strącam.

I najśmieszniejsze jest to, że ona nigdy nie uchodzi za sprawcę bałaganu, tylko zawsze ja! Bo Kaśka ciągle sprząta, ale powierzchownie. Wszystko upycha po szafach, kątach, schowkach. A ja wiem, gdzie co jest, dopóki to coś nie zniknie z pola mojego widzenia lub nie zmieni lokalizacji. Na przykład do końca marca mieliśmy zwrócić operatorowi modem do internetu, lecz Kasia po prostu nie pamięta, gdzie go schowała. Nic dziwnego, że wolę największy bałagan od pozornego porządku. Co zabawne, Kaśka też nic nie może znaleźć. A już nigdy nie wie, gdzie ma klucze i telefon komórkowy. Stawia cały dom na głowie w czasie swoich poszukiwań. W końcu złość skupia się na mnie, bo po pierwsze nie pomagam, a po drugie nie wiem, gdzie jest zguba! A zdarza się, że telefon leży w koszu z brudną bielizną, w kieszeni szlafroka w renifery. Dodam, że komórka ma przeważnie wyłączony dźwięk, żeby trudniej było ją namierzyć. Ostatnio uczę Kasię obsługiwać programy do profesjonalnej produkcji muzyki. Moja narzeczona potrafi, po kilkunastu latach obcowania z technologią, zadać z rozbrajającą nieświadomością pytanie:

"A który klawisz to jest shift?". Tłumaczy potem, że to dlatego, że nad nią stoję i ją stresuję, bo normalnie wie, tylko z tych nerwów nie widzi. No a "z tych nerwów"... zdarza jej się wchodzić w rejestry głosu, które ja nazywam gęganiem. Dla mnie taka częstotliwość jest nieznośna. Od razu jako producent muzyczny chciałbym podciąć lub skompresować trochę decybeli z tej górki. Jak każda para czasami się kłócimy. Dobrze znamy swoje granice, ale jeśli ktoś wtedy patrzy na nas z boku, może dojść do wniosku, że kolejnym argumentem w naszej dyskusji będzie siekiera. Bo obydwoje nie potrafimy spokojnie i w stonowany sposób przedstawiać swoich racji. Zdarza się nam też używać wtedy dosadnego słownictwa. Powiedzmy sobie szczerze, że pod tym względem jestem od Kaśki lepszy, ale w końcu miałem mówić o wadach mojej cudownej narzeczonej, a nie własnych...

Agata i Wojtek

Jestem za granicą. O drugiej w nocy telefon. To Agata: - Jak mam włączyć DVD? Wyjaśniam jej, ziewając. Niewiele to daje. Aparatura nie działa. I wreszcie moje pytanie, które rozwiązuje problem: - A na pewno włożyłaś wtyczkę do kontaktu? Inna sytuacja. Agata wpada do galerii, gdzie przygotowuję wystawę. - Ratuj! Od godziny nie mogę zdjąć kurtki! Suwak się zaciął... Narzeka, że jest antytalentem technicznym. Podejrzewam, że to raczej brak dobrej woli. Każde urządzenie trzeba zrozumieć, poczytać o nim w instrukcji. Agata tego nie lubi. Nie chce koncentrować się nad czymś, co ją nudzi. Poza tym trudno jej usiedzieć w miejscu. Żyje za szybko, pracuje na trzy etaty. Niecierpliwa. Każdą sprawę musi załatwić natychmiast. Łącznie z porodem, bo potrzebowała 45 minut, by na świat przyszedł nasz Kuba! Często spieszy się bez powodu. Jesteśmy w muzeum. Ja oglądam eksponaty w pierwszej sali, ona obleciała już cały budynek. I wszystko zauważyła, zapamiętała, przyswoiła. Ruch to jej sposób na życie. Pomaga nawet w koncentracji. Czego ona nie robi, zanim zabierze się do pisania! Krąży po domu, sprząta, wyskakuje do sklepu. Akcja przez kilka godzin. I nagle siada przed komputerem. Już wie, o czym i jak ma napisać. Jej felieton powstaje błyskawicznie. Podziwiam ją, ale trochę się z nią męczę. Chcę, by zatrzymała się na chwilę. Nic z tego. Uważa, że to ja powinienem przyspieszyć. Gdy ćwiczymy razem na siłowni (ona regularnie, ja od święta), nie spuszcza ze mnie oka. Zauważa, gdy zwalniam na bieżni. - Tempo! Podkręcamy tempo! - krzyczy.

Umie wybaczać, ale nie, gdy się spóźniam. To dla niej niemal przestępstwo. W Nowym Jorku pokłóciliśmy się nie na żarty. Czekała godzinę na Union Square, a ja straciłem poczucie czasu w księgarni. Choć trudno w to uwierzyć, bywa zbyt drobiazgowa i brakuje jej spontaniczności. Nie lubi niespodzianek, improwizacji, zmian. Chyba boi się przyszłości i dlatego każdy dzień, tydzień, miesiąc planuje co do minuty. Gdy zapraszamy gości, ustala na tydzień wcześniej, kto koło kogo będzie siedział przy stole. Z dużym wyprzedzeniem rezerwuje stolik w restauracji, pokój w hotelu. Dokładnie ustala trasę każdej wycieczki. O tej godzinie przejażdżka wodnym tramwajem po Amsterdamie, o tej oglądamy dzielnicę czerwonych latarni, o tej wracamy do hotelu.

W żartach zarzucam jej skąpstwo, choć jest to raczej rodzaj gospodarności. Zaoszczędzone pieniądze przekazuje na fundację im. Agnieszki Osieckiej. Nie lubi, gdy ja za dużo wydaję. Wyciąga mnie z księgarni: - Nie kupuj! Masz w domu tyle albumów fotograficznych. Ulegam jej, później żałuję. Bo często się okazuje, że nakład książki, której nie pozwoliła mi kupić, został już wyczerpany. To przez Agatę nie mamy obrazu pewnego współczesnego malarza. Mieliśmy zainwestować w mniejszy. Ale wpadło mi w oko trzy razy większe i trzy razy droższe płótno. Zakochałem się w nim. Jego cena zmroziła jednak Agatę.

Pełna sprzeczności. Niekonsekwentna. Tę jej wadę nawet lubię. Gdy posądzam ją o sknerstwo (zanosi rajstopy do cerowania!), raptem wydaje bajońską sumę na płaszcz lub sukienkę. Wymądrza się na temat zdrowej żywności, a przed północą objada się masłem orzechowym. Jest łasuchem, ale kaprysi przy jedzeniu, więc sama gotuje. O 23! W terminarzu, owszem, porządek, ale jej szafa wygląda, jakby przed chwilą buszował w niej złodziej. Do końca jej nie rozgryzłem. Chyba siedzi w niej kilka kobiet. Przypomina mi hinduską boginię o ośmiu ramionach i ośmiu dłoniach. Wprowadziła zamęt do mojego życia. Dzięki temu stało się intensywniejsze, pełniejsze, ciekawsze. Jej wady? To zaledwie kilka wysepek na oceanie zalet.

Anna Jabłońska, Agnieszka Jastrzębska

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas