Czy to prawda, że szpinak zawiera dużo żelaza, a od czytania po ciemku psuje się wzrok?
Naukowcy i lekarze są tylko ludźmi i nie mogą wiedzieć wszystkiego. Historia medycyny pełna jest fundamentalnych błędów, propagowanych przez dziesięciolecia – czasem mimo dowodów z testów klinicznych i badań obserwacyjnych przeczących popularnym mądrościom. Poniższy fragment pochodzi z książki "Nie daj się wkręcać szarlatanom" autorstwa dr n. med. Ewy Krawczyk, dr hab. Januarego Weinera 3. oraz dr n. med. Jacka Belowskiego.
Jednym z najbardziej znanych przykładów mitu medycznego propagowanego przez samych lekarzy i naukowców jest wiara w szpinak. Jak wszyscy dorastający w komunistycznej Polsce, musiałem zjeść niejeden posiłek ze szpinakiem. Uchodził bowiem za wyjątkowo zdrowe warzywo. Zawiera - mówiono - dużo żelaza potrzebnego do wytwarzania czerwonych krwinek.
Dużo później dowiedziałem się, że informacja o wysokiej zawartości żelaza w szpinaku pochodzi z XIX-wiecznej publikacji obarczonej błędem - w podanej zawartości żelaza w szpinaku niechcący przesunięto przecinek oddzielający ułamek dziesiętny od liczby całkowitej o jedno miejsce w prawo. I dlatego marynarz Popeye (bohater amerykańskich komiksów i animowanych krótkometrażówek o tym samym tytule) mylił się, polecając dzieciom szpinak.
Jednak przewrotność tego przykładu polega na tym, że wszystkie powyższe informacje są nieprawdziwe, a sposób, w jaki rozprzestrzeniały się i utrwaliły w świadomości ogółu, jest niezwykle pouczający. Rzeczywiście w 1880 r. niemiecki uczony Emil Wolff obliczył zawartość tlenku żelaza w spopielonym szpinaku (Fe2O3) na ponad 3%, co przekładało się na mniej więcej 3,9 g żelaza/1 kg suchej masy. Nie jest to bardzo oddalone od naszych współczesnych ustaleń, według których zawartość żelaza w wysuszonym szpinaku wynosi 2-3 g/1 kg. Świeży szpinak tymczasem zawiera ok. 20-30 mg żelaza/1 kg.
Łatwo się w tym wszystkim pomylić: przede wszystkim odróżnić, czy chodzi o 1 mg w suchej masie, popiele czy świeżym szpinaku. Do takiej pomyłki najwyraźniej doszło w latach trzydziestych XX w. na uniwersytecie w Wisconsin. Pojawiła się taka informacja, i w rzeczywistości nie była bezmyślnie powielana, ale niemal natychmiast wychwycona. Ale o błędzie napisano w prasie, odkrywczym tonem ogłaszając, że uczeni mylili się, ustalając zawartość żelaza w szpinaku, przez nich więc i przez Popeye’a tysiące dzieci niepotrzebnie były zmuszane do jedzenia szpinaku!
Ten jeden artykuł prasowy doprowadził do rozprzestrzenienia się trzech mitów jednocześnie. Po pierwsze, nagłośnił mit o tym, że szpinak ma dużo żelaza. To zapewne odpowiadało za karmienie mnie szpinakiem (oczywiście z wysoką zawartością żelaza). Po drugie, oczernił marynarza ze słynnych kreskówek. Tymczasem Popeye jadł szpinak nie dlatego, że zawierał dużo żelaza: w jednym z filmów tłumaczy, że chodzi o dużą zawartość witaminy A, a właściwie beta-karotenu. A to akurat jest prawda - szpinak zawiera go nawet więcej niż marchew! Po trzecie, w artykule opowiedziano chwytliwą historię o pomyłce uczonych. Historię tę sami uczeni (w tym i ja) propagowali, wykorzystując w swoich wykładach na temat działania nauki. Dlaczego? Bo świetnie wpisuje się w krytykę skądinąd istniejącego zjawiska bezmyślnego kopiowania informacji bez uprzedniej przyzwoitej weryfikacji.
To jak w końcu jest z tym szpinakiem? Otóż szpinak nie zawiera o wiele więcej żelaza niż inne warzywa, jednak ze względu na zawartość w nim kwasu szczawiowego, który utrudnia wchłanianie żelaza w ludzkim organizmie, nie jest jego dobrym źródłem, wbrew temu, co do tej pory twierdzą blogi poświęcone zdrowej żywności. Natomiast ma wysoką zawartość witamin, zwłaszcza witaminy A, i jest, co odkryłem dopiero jako dorosły człowiek, bardzo smaczny - o ile lekko tylko sparzymy świeże liście gorącą wodą i przyrządzimy go z czosnkiem, zamiast mielić i rozgotowywać na zieloną breję.
Mitów dotyczących ludzkiego mózgu, opartych na mniej lub bardziej przetworzonych przez popularnonaukowe teksty badaniach naukowych, jest sporo: półkule mózgowe nie są tak wyspecjalizowane, jak można by sądzić z niektórych opisów, słuchanie muzyki klasycznej w ciąży nie ma wpływu na rozwój mózgu płodu, większość technik poprawiających działanie ludzkiego mózgu nie działa i nie da się nauczyć czegoś we śnie. Jednym z najpowszechniejszych mitów był przez wiele lat mit o tym, że wykorzystujemy tylko niewielką część naszego mózgu - 10 lub 15%. Parę lat temu mit pojawił się nawet na plakatach reklamujących film Luca Bessona Lucy ze Scarlett Johansson w roli tytułowej. Bohaterka filmu przypadkiem zostaje potraktowana specyfikiem, który uaktywnia pozostałe 90% jej mózgu i obdarza ją nadludzkimi zdolnościami.
Mit liczy sobie przynajmniej 100 lat. Istnieją wypowiedzi psychologów z przełomu XIX i XX w. twierdzących, że ludzie wykorzystują zaledwie niewielką część swojego potencjału. To oczywiście może być prawda, ale to nie jest to samo, co powiedzieć, że wykorzystujemy tylko jedną dziesiątą naszych mózgów - teza, która pojawiła się w obiegu w latach dwudziestych i trzydziestych XX w.
Częściowo mit zdawały się potwierdzać przeprowadzane na szczurach doświadczenia Karla Spencera Lashleya, amerykańskiego neurobiologa żyjącego w pierwszej połowie XX w. Lashley dowodził, że kora mózgowa nie ma wyspecjalizowanych regionów służących do zapamiętywania konkretnych rzeczy; w jego doświadczeniach szczury z usuniętą znaczną częścią kory mózgowej nadal zdolne były do nauki. Dzisiaj wiemy, że wyniki i wnioski Lashleya były rezultatem niedoskonałości ówcześnie dostępnych metod.
Mit ten oczywiście nie jest prawdziwy. Po pierwsze, sama część mózgu odpowiadająca za podstawowe czynności organizmu (móżdżek i rdzeń przedłużony) to więcej niż 10% objętości. Ponadto wiemy, że niezależnie od niezwykłej plastyczności, prawie każde uszkodzenie mózgu ma konkretne skutki (co przeczy teoriom Lashleya), a aktywność różnych części kory mózgowej możemy obserwować dzięki obrazowaniu metodą rezonansu magnetycznego (MRI). Z punktu widzenia biologa ewolucjonisty byłby to dowód na to, że teoria ewolucji jest błędna. Nasze mózgi są niezwykle kosztowne, zużywają niebagatelną część konsumowanego przez nas tlenu i pożywienia. Gdyby rzeczywiście 90% mózgu nie było nam do niczego potrzebne, to mutacja pozbawiająca nas tych 90% dałaby nam jednocześnie olbrzymią korzyść ewolucyjną - kilka do kilkunastu procent więcej energii. Mit jednak najwyraźniej odzwierciedla nasze pragnienie supermocy i wpisuje się w przeróżne metody samoulepszenia, od kursów szybkiego czytania po zdolności telepatyczne.
Kolejny mit o mózgu to coś, co wynosimy ze szkoły: ludzie mają największe (w stosunku do wagi ciała) mózgi o największej liczbie neuronów, a w dodatku u ludzi, inaczej niż u innych zwierząt, bardzo silnie jest rozwinięta kora mózgowa. To właśnie sprawia, że jesteśmy wśród zwierząt tak wyjątkowi. Pogląd ten jest wciąż rozpowszechniony również wśród wielu naukowców, ale żadna z tych rzeczy nie jest prawdą. Najmocniejszych dowodów dostarczyły tu prace brazylijskiej badaczki Suzany Herculano-Houzel (Wydział Neuroanatomii Porównawczej, Vanderbilt University, Nashville), która kilkanaście lat temu opracowała nową technikę liczenia komórek w mózgu (w 2010 r. jej badania pozwoliły na poznanie rzeczywistej liczby komórek nerwowych w mózgu człowieka i wielu innych zwierząt).
Ludzie rzeczywiście mają duże mózgi w stosunku do masy ciała, jednak są zwierzęta, u których ten stosunek jest podobny albo jeszcze wyższy. Podobny jak u ludzi stosunek wagi mózgu do masy ciała jest zarówno u myszy, jak i delfinów, a wyższy u wielu ptaków, które ze względu na przystosowanie do lotu mają wyjątkowo niską masę ciała. Również liczbą neuronów człowiek nie może zaimponować słoniowi, który ma ich ponad trzy razy więcej: 257 mld w porównaniu do naszych 86 mld. A chociaż to prawda, że większość swoich neuronów słonie mają w móżdżku, to z kolei delfiny przewyższają nas liczbą neuronów w korze mózgowej: grindwal długopłetwy ma ich tam ponad 37 mld, a my zaledwie 21 mld. Również jeśli chodzi o proporcję neuronów w korze mózgowej przegrywamy z innymi zwierzętami. U sajmiri (małpkę z tego gatunku miała w filmie Pippi Langstrumpf) proporcja neuronów w korze mózgowej sięga 41%, a u ludzi tylko 24% - dość przeciętna wartość dla małp naczelnych.
Okazuje się, że nasze mózgi to bardzo typowe mózgi małp naczelnych, tyle że wyjątkowo duże. Nie różnią się od nich proporcją neuronów w korze mózgowej czy liczbą neuronów na kilogram masy ciała. Nasza wyjątkowość jest więc najprawdopodobniej konsekwencją wyjątkowości mózgów wszystkich małp naczelnych - i kilkukrotnego ich powiększenia.
Uczciwe sformułowanie tego mitu brzmiałoby: "dzieci nie powinny czytać przy tak słabym świetle, za słabym do czytania dla mnie, bo popsuje im się wzrok, tak jak mnie się popsuł na starość". Rzeczywiście czytanie w słabym świetle może wywoływać zmęczenie, trudności z ostrością wzroku oraz zmniejsza częstość mrugania, co powoduje wysychanie powierzchni oka. Źródłem tego mitu jest prawdopodobnie efekt potwierdzenia: wzrok większości ludzi słabnie z wiekiem, a jednocześnie mało kto zawsze i przez całe życie pilnował się, by mieć dostatecznie dużo światła przy lekturze. Łatwo jest więc pogorszenie się wzroku na starość wyjaśnić czytaniem książek przy słabej latarce pod kołdrą za młodu, niż znaleźć wystarczająco dużą grupę ludzi po 40. roku życia cierpiących na krótkowzroczność, którzy czytali książki, siedząc wyłącznie przy jasno oświetlonym biurku.
Jednak sprawa nie jest całkiem prosta. Są pewne dowody na to, że proporcja osób z krótkowzrocznością rośnie w skali globu. Nie ma na to dobrego wyjaśnienia, co skłoniło niektórych naukowców do szukania przyczyn w męczeniu wzroku w dzieciństwie. Są to jednak, jak dotąd, niepotwierdzone hipotezy, a nie wyniki badań naukowych. Znakomita większość specjalistów uważa, że nie możemy sobie zniszczyć wzroku, po prostu męcząc go.
Niektórzy lekarze do dzisiaj zalecają wypijanie znacznych ilości wody dziennie. Rzeczywiście odwodnienie ma opłakane skutki dla naszego organizmu: wywołuje szereg dolegliwości i ma szybsze oraz bardziej bezpośrednie konsekwencje niż brak jedzenia. Człowiek naprawdę potrzebuje ok. 2-3 l wody dziennie do normalnego funkcjonowania. Ale też zapotrzebowanie na wodę zależy od wielu czynników. Należy zatem więcej pić, jeśli pracujemy fizycznie lub uprawiamy sport, jeśli tracimy dużo wody w wyniku pocenia się, gdy jesteśmy chorzy (zwłaszcza gdy mamy gorączkę lub biegunkę), a także podczas ciąży.
W sumie na dobę organizm ludzki wydziela ok. 2,5 l wody. Przeciętnie wydalamy na dobę 1,5 l moczu, ok. 100 ml tracimy z kałem, a prawie 1 l przez dyfuzję: parowanie (zwłaszcza przy oddychaniu) i pocenie się. Chociaż więc nasze organizmy potrzebują wystarczającej ilości płynów, to taka zalecana ryczałtowo i dla wszystkich ilość wody nie ma podstaw naukowych, w każdym razie, jeśli mówimy o zdrowych ludziach niepracujących intensywnie fizycznie. Po pierwsze, średnio niemal 1 l wody przyjmujemy z pożywieniem, a ok. 300 ml organizm sam wytwarza w wyniku działania metabolizmu. Po drugie, wodę przyjmujemy też z innymi płynami: kawą, herbatą czy sokami (a czasem, niestety, słodzonymi napojami). Nie ma bowiem naukowych podstaw do spotykanego czasem twierdzenia, że te napoje nie są źródłem wody dla naszego organizmu. Rachunek wskazuje więc, że do uzupełnienia naszego dziennego bilansu wystarczy ilość wody znacznie mniejsza niż 2-3 l. Rzeczywiście, prawie wszystkie badania populacyjne pokazują, że ludzie przeciętnie wypijają 1,5-2 l płynów.Oczywiście, trzeba dbać o wystarczającą ilość płynu. Na szczęście, nasze organizmy błyskawicznie dają nam znać, że chce nam się pić (nie jest prawdą, że jeśli chce nam się pić, to nasz organizm już uległ dehydratacji). A zwiększone spożycie płynów może zmniejszać ryzyko wielu chorób, np. kamicy nerkowej, infekcji dróg moczowych czy raka pęcherza (a nie mówimy tu nawet o całych 3 l). Picie czystej wody też ma swoje zalety. Co prawda nie ma dobrych badań potwierdzających tezę, że picie dodatkowych ilości wody pomaga w odchudzaniu, ale z pewnością zastąpienie słodzonych, wysokokalorycznych napojów czystą wodą pomoże zarówno naszej sylwetce, jak i naszym zębom.
Nadmiar wody również może być szkodliwy. Szczególne niebezpieczeństwo występuje w przypadku niektórych chorób nerek. Również picie ekstremalnych ilości wody może być niebezpieczne, gdyż może wywołać obrzęk mózgu i hiponatremię - zbyt niskie stężenie jonów sodu, niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Początkowe objawy zatrucia wodnego są podobne do objawów udaru słonecznego: wymioty, zawroty głowy i biegunka. Obrzęk mózgu jest bardzo niebezpiecznym objawem, który może prowadzić do zaburzeń świadomości, drgawek, śpiączki i śmierci. Ryzyko hiponatremii zależy od tempa, w jakim nasze nerki są w stanie usuwać wodę z organizmu, i tempa, w jakim pijemy wodę: nawet 3-4 l wypite w ciągu godziny mogą ją wywołać. W literaturze medycznej istnieją opisy przypadków śmiertelnych wywołanych wypiciem kilku do kilkunastu litrów wody w ciągu paru godzin.
- Nie stój w przeciągu, bo się przeziębisz! - och, jak dobrze pamiętam te słowa babci. Babcia nie miała racji, a w każdym razie: w dużym stopniu nie miała racji. Zimno i brzydka pogoda, a nawet wyziębienie organizmu nie są bezpośrednią przyczyną przeziębienia. Zwykłe przeziębienie wywoływane jest przez rinowirusy rozprzestrzeniające się drogą kropelkową, więc żeby się przeziębić, trzeba przede wszystkim się zarazić.
Epidemie rinowirusowe najczęściej występują jesienią, zimą i wiosną. Część badań istotnie wskazuje, że do infekcji przyczyniają się na równi chłodne powietrze, jak i jego niska wilgotność. Nie są to jednak wyniki jednoznaczne, bo istnieją też badania pokazujące odwrotne tendencje, a według niektórych znaczenie mają nie tyle średnia temperatura powietrza i jego wilgotność w dniach poprzedzających zachorowanie, ile ich gwałtowny spadek.
Związek między cukrem a hiperaktywnością dzieci ciągle jest spotykany w popkulturze i bierze się najprawdopodobniej z uproszczonej wizji zasady działania naszych organizmów. Cukier to paliwo, paliwo to energia, więcej energii to bardziej energiczne zachowanie. Teorię potwierdzają obserwacje kinderbali i przyjęć urodzinowych: po konsumpcji urodzinowego tortu dzieci szaleją. Istniały przynajmniej dwie serio traktowane hipotezy naukowe dotyczące tego związku. Po pierwsze, podejrzewano, że cukier (sacharoza) może wywoływać jakąś formę reakcji alergicznych. Po drugie, istniały badania wskazujące na to, że konsumpcja dużej ilości słodyczy może wywołać gwałtowny wzrost poziomu insuliny, który wywołuje hipoglikemię (obniżony poziom cukru we krwi) i związany z nią skok adrenaliny powodujące agresywne lub hiperaktywne zachowania. Zgodnie z tą hipotezą to nie wyższy poziom cukru w organizmie wywołuje hiperaktywność. W końcu po dobrym posiłku (kiedy poziom cukru we krwi jest wysoki) wcale nie chce nam się biegać i skakać, prawda? Wręcz przeciwnie - hiperaktywność jest objawem zbyt niskiego poziomu cukru.
Mamy tutaj do czynienia tak naprawdę z dwoma mitami. Pierwszy to istnienie prostego związku między zjadaniem słodyczy a zachowaniem dzieci: dziecko po zjedzeniu czegoś słodkiego robi się hiperaktywne. Szereg badań i metaanaliz z lat 80. i 90. XX w. nie potwierdził żadnej z hipotez dotyczących wpływu konsumpcji cukru na hiperaktywność czy ADHD. Jeśli nasze osobiste doświadczenia przeczą temu, to może chodzić o efekt oczekiwań obserwatora: ponieważ sądzimy, że dziecko jedzące cukier będzie hiperaktywne, to tak interpretujemy jego zachowanie. Rzeczywiście, w słynnej pracy amerykańskich psychologów, Daniela Hoovera i Richarda Millicha z 1995 r. pokazano, że matki, które sądziły, że ich syn dostał cukier, opisywały jego zachowanie jako hiperaktywne. Odwrotny efekt występował, jeśli myślały, że dzieci otrzymały placebo. W rzeczywistości wszystkie dzieci w badaniu otrzymały placebo - słodzik.
Mitem jest jednak również sądzić, że zjadanie słodyczy nie ma wpływu na psychikę i zachowanie. Nie jesteśmy przystosowani do jedzenia dużych ilości słodyczy - 200 tys. lat temu, kiedy nasze organizmy ewoluowały, tylko owoce mogły zawierać sporo cukru - a i one zawierały go o wiele mniej niż współczesne odmiany hodowlane. Słodkie jedzenie było rzadkie i bardzo dla naszych organizmów cenne, dlatego nasze mózgi otrzymują hojną nagrodę za zjadanie słodkich przysmaków: uwolnienie dopaminy w układzie nagrody w mózgu. Podobnie działają używki (alkohol czy nikotyna) i narkotyki.
Rzeczywiście, jest sporo dowodów na to, że cukier i pokarmy o wysokiej zawartości cukru mają podobny wpływ na nas co narkotyki: wywołują objawy uzależnienia, zmieniają nastrój, mogą wywoływać specyficzne uczucie głodu czy objawy odstawiennne (podobnie jak nikotyna, kofeina czy kokaina). Według niektórych badaczy, przez oddziaływanie na układ dopaminowy, spożywanie słodyczy może jednak na dłuższą metę mieć udział w powstawaniu ADHD. Na razie nie ma jednak na to wiarygodnych dowodów wynikających z badań klinicznych.
Przytoczone mity mają wspólny motyw: w przeciwieństwie do wielu mitów omawianych w innych rozdziałach tej książki, większość z nich ma wiele wspólnego z prawdziwą nauką. Niektóre - jak mit o jedzeniu cukru albo wyjątkowości naszego mózgu - są oparte na naukowych hipotezach, które w mniejszym lub większym stopniu okazały się błędne, lecz które przynajmniej część specjalistów traktowała serio, albo które - jak historia o używaniu 10% mózgu - były przeinaczeniem wypowiedzi badaczy. Inne były (lub ciągle są) propagowane przez naukowców i lekarzy, np. mity o piciu wody, przeziębieniach czy zgubnym wpływie czytania w słabym świetle.
Najciekawszy jest jednak przypadek szpinaku, bo dowodzi trwałości mitu. Nieprawdziwa informacja o błędnie postawionym przecinku, mająca ilustrować trwałość błędów popełnianych przez naukowców i ich wpływie na ludzkie życie, okazała się nośna również dla samych naukowców. Błędy popełniane przez naukowców są według niej bezmyślnie powielane i propagowane, zatruwając na dekady naukę i życie korzystających z niej ludzi.
Jednak obraz nauki, który wyłania się z prawdziwej wersji tej historii, jest zupełnie inny. Pomyłka naukowców, która prawdopodobnie była źródłem całej tej historii, została bardzo szybko skorygowana i nie weszła do obiegu w świecie naukowym. Przykładów na funkcjonowanie błędnego poglądu w świecie nauki przez dziesięciolecia jest w ciągu ostatnich 150 lat bardzo mało. Oczywiście, poszczególnym naukowcom trudno często porzucić swoje hipotezy, nawet gdy jednoznacznie zostały obalone. Są więc liczne przykłady na to, że nobliwy profesor (czy nawet noblista) opowiada androny pochodzące z innej epoki. Ale nauka jako ogół ukazujących się prac naukowych i przeprowadzanych doświadczeń wykazuje zadziwiającą zdolność do autokorekty, a przynajmniej prowadzenia intensywnego dyskursu wskazującego na to, że jakaś kwestia jest znacznie mniej oczywista, niż by się wydawało. Tym ważniejsze jest więc, by nie opierać się na jednej pracy naukowej czy zdaniu jednej osoby i większym zaufaniem obdarzać konsensus naukowy, prace przeglądowe i metaanalizy.
Więcej o książce przeczytasz TUTAJ