Amerykański sen. Gwałtowne przebudzenie, Paweł Zyzak
Książka przedstawia wnikliwe oceny polityków amerykańskich. Odsłania, lekceważone przez polskich publicystów, korzenie radykalizmów kulturowo-religijnych doprowadzających Amerykę do stanu społecznego wrzenia.
Amerykański sen. Gwałtowne przebudzenie. Ameryka 2014-2021. Era wojen hybrydowych, pandemii i Trumpa.
Paweł Zyzak brawurowo oprowadza nas po politycznym zapleczu kolejnych prezydentów USA, tłumaczy globalne gry administracji amerykańskiej, ukazuje powstanie systemu putinowskiego oraz mistyczne podstawy ideologii państwowej w Federacji Rosyjskiej zestawiając je z priorytetami i interesami elit nad Potomakiem.
BARACK H. OBAMA
- Polityka odprężenia z Koreą Północną
D. J. TRUMP
- Republikanie Bidena
JOSPEH R. BIDEN, JR.
- Impeachment II
Fragment książki "Amerykański sen. Gwałtowne przebudzenie":
Dyktat "mediów społecznościowych"?
W 2020 r. Facebook, Twitter i należący do właścicieli Google’a holdingu Alphabet Inc., YouTube otwarły swoje siedziby w Turcji. W ostatnią sobotę, 11 grudnia 2021 r. Recep Tayyip Erdogan, posiadacz prywatnych kont na owych platformach, stwierdził: "Media społecznościowe, które gdy pojawiły się nazywane były symbolem wolności, stały się jednym z głównych źródeł zagrożenia dla dzisiejszej demokracji". W styczniu 2021 r. po tym, jak konta ustępującego amerykańskiego prezydenta zostały tymczasowo zablokowane, przez świat zachodni przetoczyła się fala oburzenia. Niemal każdy amerykański komentator publicznie zabrał głos w sprawie, potępiając potentatów branży High Tech, bądź to za opieszałość w ich likwidacji, bądź to za zamach na podstawowe prawa obywatelskie. Obydwaj politycy tu i ówdzie oskarżani są tymczasem właśnie o zamach na demokrację. O co tutaj chodzi?
"Staramy się chronić naszych ludzi, zwłaszcza wrażliwe części naszego społeczeństwa, przed kłamstwami i dezinformacją bez naruszania prawa naszych obywateli do otrzymywania dokładnych i bezstronnych informacji" - stwierdził turecki prezydent.
Owe starania przypieczętowano w Turcji implementacją prawa, które wymusza na platformach medialnych posiadających więcej niż milion użytkowników, w tym wyżej wymienionych, otwarcie przedstawicielstwa w Turcji, ale również magazynowanie danych na jej terytorium. Nadto prawo uznaje proceder "dezinformacji" oraz rozprzestrzeniania "fake newsów" za przestępstwa kryminalne, zagrożone wyrokiem nawet 5 lat więzienia. Obok regulatora mediów tradycyjnych, czyli Najwyższej Rady Radia i Telewizji (RTÜK), powstać ma bliźniaczy regulator zajmujący się "mediami społecznościowymi" (MS).
Bać się czy cieszyć z takiej proaktywności władzy, jaką by ona nie była? Zacznijmy od początku.
Wpływowi użytkownicy
"Media społecznościowe" zrodziły się z potrzeby chwili (potrzeba jest przecież matką wynalazku). Współczesne giganty świata Internetu powstawały i dorastały w niszy. Mają podobnych ojców. Ich wynalazcą jest biały mężczyzna z wyższej klasy średniej, przedstawiciel szeroko pojętej grupy geek-ów adresujący swój produkt do wąskiej grupy ludzi za pomocą prostych rozwiązań. MS stały się ogniwem w łańcuchu ewolucji informacyjno-komunikacyjnej ponieważ wpisały się w generalną potrzebę globalnej i nieskrępowanej wymiany informacji.
Youtube dla przykładu był odpowiedzią na tzw. "aferę sutkową", z udziałem Janet Jackson i Justina Timberlake’a. W trakcie występu telewizyjnego live w trakcie amerykańskiego Super Bowl w 2004 r. Timberlake przypadkiem odsłonił ową zakrytą część ciała swojej scenicznej partnerki. Wybuchła wielotygodniowa medialna afera. Wszem i wobec rozprawiano o zgorszeniu i skradzionej niewinności dzieci. Niemal wszyscy dyskutowali o sutku Jackson, lecz tym, którzy chcieliby dokonać oględzin, by empirycznie zbadać sprawę trudno było znaleźć w Internecie "materiał dowodowy". Youtube 1.0 wyszedł naprzeciw tym oczekiwaniom.
Czym są zatem w rzeczywistości platformy takie jak Youtube czy Twitter? Czy są mediami, jak sugeruje zbiorcza nazwa "media społecznościowe" czy, jak chce tego ustawodawca amerykański, swoistymi tablicami ogłoszeń? Dylemat ten iskrzy za każdym razem, gdy dochodzi do tragedii z MS w tle lub choćby do wyłączenia konta znanej czy lubianej postaci. Z perspektywy koncernów stojących za platformami, każdy taki incydent wprawia w drgania wiszący nad nimi miecz Damoklesa. Otóż pudłem rezonansowym społecznego oburzenia stają się politycy z lewa, jak i z prawa, a więc kierowane przez nich parlamenty, urzędy i instytucje - wpływowi użytkownicy social mediów. Owym mieczem Damoklesa, poza odpowiedzialnością prawną i finansową, jest przede wszystkim groźba demonopolizacji wielkich koncernów, jakkolwiek rozumiana, coraz bardziej popularna w amerykańskim społeczeństwie.
Przestrzeń mediów społecznościowych, administrowanych przez prywatne podmioty, zlała się w ostatniej dekadzie z przestrzenią publiczną. Idea wolnego rynku oraz będącej jego fundamentem własności prywatnej znalazła się na kursie kolizyjnym z ideą wolności słowa. Weszła podobnież na kurs kolizyjny z immanentną funkcją każdego państwa polegającą na gwarantowaniu jednostce bezpieczeństwa. Komercyjne media społecznościowe stały się w przedziwny sposób dobrem społecznym czy publicznym, a ich użytkownicy, użytkujący je przecie dobrowolnie, bo nie z przymusu, uznają często swój status de facto usługobiorcy za prawo nabyte.
Ewoluujący paradygmat
Wielkie koncerny sektora social mediów od swego zarania mierzyły się z problemem praw autorskich oraz jeszcze większym - dziecięcej pornografii. Obydwa problemy/zjawiska pośrednio świadczą o pierwotnej naturze branżowych pionierów. Jak trafnie zauważył Erdogan, u zarania media społecznościowe cechowały zasady wypływające wprost z doktryny leseferyzmu. Społeczność geek-owska posiadała swe buntownicze oblicze. Poszukiwała przestrzeni swobodnej wymiany myśli i tworzyła takowe. Uciekała przed karzącą ręką państwowego regulatora i uczyła się, jak nie dać się złapać. Silicon Valley lat 90. i jeszcze 2000. z dumą rozpościerała nad sobą transparent "wolności słowa".
Firmy rodzącego się sektora bardzo szybko stawały się firmami o zasięgu globalnym. Ich sytuacja prawna stawała się więc coraz bardziej skomplikowana. Do początku lat 2010 Facebook bronił się jeszcze przed wezwaniami do cenzury publikowanych na nim treści stanowiskiem, że jest firmą podlegającą amerykańskiemu prawu. Wkrótce argumentacja taka straciła sens. Facebook i Twitter stały się międzynarodowymi gigantami mierzącymi się na co dzień z regulacjami w dziesiątkach państw o różnych systemach prawnych. Zaczął się odwrót od pryncypiów "wolności słowa". W 2012 r. Blogger, platforma blogerska będąca dziś własnością Google’a, oraz uchodzący za najbardziej "wolnościowy" w branży Twitter dyskretnie wprowadziły funkcję pozwalającą rządom na składanie wniosków cenzorskich.
Rok 2013 r. był przełomowym dla zmiany oblicza "mediów społecznościowych". Proces zdetonowała sprawa Edwarda Snowdena, który zbiegł do Hong Kongu, a następnie do Rosji, z dziesiątkami tysięcy zdigitalizowanych dokumentów ściśle tajnych, będących własnością rządu amerykańskiego. "Akta Snowdena" ujawniły m. in. operację szpiegowską służb amerykańskich polegającą na ściąganiu metadanych ze wszystkich platform socjal mediów, za wyjątkiem Twittera. Google, Facebook i Twitter poczęły publikować "raporty transparentności" ujawniające liczbę ingerencji cenzorskich i wniosków o zgodę na inwigilację z różnych państw, w tym USA. Symboliczna ekspiacja wielkiej trójki za grzech kolaboracji z władzą ponad głowami klientów-użytkowników, władzą, która sama podlega, a przynajmniej podlegać powinna medialnemu nadzorowi, był elementem zarządzania kryzysowego gigantów, czyli skoordynowanej akcji wizerunkowej. W praktyce proces przeobrażania się platform w globalne korporacje nastawione w pierwszej kolejności na zysk przyspieszył.
"Po Snowdenie [Google] nie uważa się już za amerykańskie przedsiębiorstwo, ale przedsiębiorstwo światowe" - stwierdził wprost Scott Carpenter, dyrektor wewnętrznego think tanku Google.
Innymi słowy, w USA korporacja stawała się amerykańskim przedsiębiorstwem, w Turcji tureckim, we Francji francuskim, itd. Za tym szło przedefiniowanie polityki "redakcyjnej". Mianowicie tech-giganty podjęły próbę skodyfikowania zasad użytkowania platform. Inżynierowie z Silicon Valley próbowali przygotować, a potem egzekwować, indywidualny dla każdego państwa standard. Wszystko po to, by uniknąć przyszłych skandali. Strategia ta była oczywiście bardzo ryzykowna, bo wymagała pewnej symbiozy z miejscowymi władzami oraz a priori zakładała homogeniczność danego społeczeństwa. Nie uwzględniała ponadto dynamiki zmian postrzegania tech-gigantów wraz ze wzrastającą wszechobecnością i znaczeniem platform, a tym samym wzrastającym prawdopodobieństwem występowania kolejnych kontrowersji. Rozrastał się wszak sam Internet docierając do nowych grup społecznych i pod nowe szerokości geograficzne.
W społeczeństwach narastał krytycyzm wobec wpływu rzeczywistego i domniemanego, jaki korporacje mają na sytuację wewnętrzną państw. Naprzeciw oczekiwaniom społecznym wychodzili politycy, właściwie nowa generacja polityków dobrze poruszających się w "mediach społecznościowych". W latach 2012-2017 ok. 50 państw uchwaliło przepisy ograniczające swobodę wypowiedzi swoich obywateli w MS. Za tymi i podobnymi przepisami nie stali tylko dyktatorzy czy aspirujący dyktatorzy, ale rządy państw uważanych za najbardziej liberalne na świecie. Pretekstem do zmian legislacyjnych był żerujący na zasięgach MS terroryzm, ekstremizm, ale również tzw. fake news. W mateczniku tech-gigantów, w USA wśród parlamentarzystów zaczęła pączkować ponadpartyjna grupa zwolenników okiełznania państwowych wizytówek gospodarczych.
Ingerując z kolei w treści użytkowników tech-giganaci przypominali coraz bardziej tradycyjne korporacje medialne. Potwierdzali w praktyce, że nie są już zwykłymi "tablicami ogłoszeniowymi". W opinii części współtwórców tego sektora była to zdrada ideałów, na fundamencie których budowano platformy, m. in. swobody wypowiedzi. No i, w sprzężeniu zwrotnym, narastał społeczny gniew przeciwko cenzurze, stymulowanej przez władze, ale realizowanej przez ludzi o określonych poglądach, zmuszonych np. zdefiniować ów ekstremizm czy "mowę nienawiści".