Branża, o której się nie mówi: sprzątanie po zgonach
W Polsce umiera rocznie około 400 000 ludzi, a mimo to o branży pogrzebowej wiemy niewiele. Z zapartym tchem wysłuchujemy opowieści o duchach, historii o białym świetle na końcu tunelu, a jednocześnie unikamy rozmów z osobami, które realnie są najbliżej śmierci. Przeczytaj fragment książki "Wszystko, co powinieneś wiedzieć, zanim umrzesz. Tajemnice branży pogrzebowej" i poznaj trudności, jakie towarzyszą pracownikom działalności, o której u nas prawie się nie mówi, czyli sprzątania po zgonach.
Małgorzata Węglarz: - Trafiłam na państwa firmę, ponieważ publikujecie zdjęcia, efekt przed i po. W sieci zawrzało.
Mateusz Węgorowski: Jedna osoba zrobiła szum i od tego się zaczęło. Nie mamy nic do ukrycia, to jest nasza praca i chcieliśmy pokazać jej efekty. Na amerykańskich stronach to typowa rzecz, zdjęcia są o wiele bardziej drastyczne. Z kolei niemieckie firmy idą o krok dalej, czasami na zdjęciu widać nawet ciało. Nikt nie robi z tego problemu, no ale Polacy reagują inaczej. Inne polskie firmy również pokazują efekt przed i po, ale to nam się oberwało, ponieważ jesteśmy najbardziej medialni.
Iwona Węgorowska: To jest samo życie. Ludzi to brzydzi, ale tak to właśnie wygląda.
M.W.: Nikt nie musi wchodzić na naszą stronę. My jednak uważamy, że nasi klienci powinni wiedzieć, z kim i z czym mają do czynienia. Sytuacje bywają różne, wiadomo, to nie są przyjemne widoki, ale klienci widzą, jaki jest efekt przed i po, jakie prace trzeba wykonać. Oczywiście to konfrontuje ze śmiercią, a tego nikt nie lubi.
Grzegorz Węgorowski: Myślę, że nasze społeczeństwo jest bardzo obłudne. Wiele osób gra w gry, w których ciała dosłownie wybuchają. Gry stają się coraz bardziej realistyczne. Ale jak taki człowiek zobaczy rzeczywistość, która bywa naprawdę brutalna, mówi: "Fe! Jakie to brzydkie!". Społeczności bywają bardzo zaściankowe. Duże miasto - ludzie świadomi. Ściana wschodnia - dużo gorzej. Tam nie mamy klientów, uważam, że to właśnie przez tę nieświadomość. Ludzie nie potrafią pojąć, że to, co dzieje się po śmierci z ciałem człowieka, może być szkodliwe.
I.W.: Na wsiach do dzisiaj bywa tak, że trup w trumnie leży nawet kilka dni. Pamiętam pogrzeb swojego dziadka i babci, trumny na stole, wszyscy podchodzą, całują nieboszczyka po trzech czy czterech dniach po śmierci, a przecież rozkład zaczyna się od razu. Oczywiście można obłożyć ciało lodem, ale w środku lata to i tak niewiele daje. Potem zabierają trumnę, jedziemy na cmentarz, a kiedy wracamy, na tych stołach już przygotowana stypa... Ludzie myślą: "Co mi nieboszczyk może zrobić?". Nieboszczyk nic, ale jego ciało - już sporo.
- Skąd się bierze takie podejście?
G.W.: Moim zdaniem z braku edukacji, niedoinformowania, z tego, że Polacy dopiero niedawno otworzyli się na świat. Większość Polaków to taki typowy Jan Kowalski - nigdzie nie był, nic nie widział, ale wszystko wie. Patrzą nas świat stereotypowo.
M.W.: Codziennie się z tym spotykamy: ludzie sprzątają po zgonach na własną rękę. I nie mówię tu o sytuacji, kiedy ktoś umarł i od razu został zabrany do zakładu pogrzebowego. Mówimy o zgonie przeleżanym miesiąc, dwa, pełno krwi, płynów ustrojowych. Przecież domestos wystarczy, bo szkoda wydać pieniądze na zrobienie tego porządnie i bezpiecznie.
- Zwykłe środki czystości nie wystarczą, żeby posprzątać po zgonie?
G.W.: Absolutnie nie. To bardzo powierzchowne sprzątanie. Od razu wiemy, że ktoś wynajął sobie ekipę od tradycyjnego sprzątania. Odbieram telefon: "Co mamy zrobić, bo ludzie byli, sprzątali, a wciąż śmierdzi". Śmierdzi, bo szanowny denat wciąż jest pod podłogą, to znaczy jego krew, rozłożone fragmenty ciała wniknęły o wiele głębiej w posadzkę. Zawsze słyszę totalne zdziwienie. Dlatego trzeba wynająć firmę profesjonalną, która zerwie parkiet, beton. Porządnie odkazi. I tutaj się zaczyna: "Ależ to są koszty!". Są. No ale coś za coś.
M.W.: Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, że to jest po prostu niebezpieczne. Zawsze uczulamy klienta, żeby nie wchodził do mieszkania, w którym nastąpił zgon, bez maseczek, kombinezonu, bez zabezpieczenia. To jest bardzo ważne. Te wszystkie mikroorganizmy, bakterie, to wszystko żyje i ma negatywny wpływ na zdrowie człowieka. Najczęściej jednak dzwonią do nas osoby w średnim wieku i starsze, świadome tego, co trzeba zrobić. Dlatego podkreślamy na naszej stronie, w mediach i w każdym wywiadzie, że do tego trzeba podejść profesjonalnie.
I.W.: Najgorsze są muchy. Wystarczy jedna, żeby zaraz zleciało się całe stado. A one potrafią przylecieć z wielu kilometrów, gdy wyczują ciało. Taka mucha [mucha plujka - M.W.] składa jaja we wszystkich otworach w ciele. Larwy, kiedy się wylegną po około dwóch tygodniach, żywią się tym ciałem. A potem po mieszkaniu roznoszą krew. Kiedy jest ich naprawdę dużo, wygląda to tak, jakby całe mieszkanie było nią wysmarowane. Do tego przelatują kratkami wentylacyjnymi do innych mieszkań, więc to jest ogólne zagrożenie, bardzo niebezpieczne dla człowieka.
- Jak długo istnieje firma?
M.W.: Bio-Clean jest na rynku od 10 lat.
- Jak nazywają państwo swoją profesję?
M.W.: Specjalistyczne sprzątanie po zgonach, pożarach. Dekontaminacja.
- Jak ludzie najczęściej reagują?
M.W.: Teraz już w zasadzie nie ma żadnych reakcji, bo działamy od dziesięciu lat. Kiedy jednak otworzyłem firmę, potraciłem wielu znajomych, praktycznie takich z czasów dzieciństwa już nie mam, pokruszyło się. Myślę, że wyszli z założenia, że skoro sprzątam, robię rzeczy, o których inni nawet nie chcą myśleć, to lepiej się trzymać z daleka. Mam znajomych, którzy pokończyli studia, a ja się imam pracy fizycznej. To chyba mało popularne.
- Często musicie szukać pracowników?
G.W.: Tak, chociaż z tym bywa ciężko. Nie wszystkim odpowiada to, że czas pracy jest nienormowany. Bardzo dużo działamy w terenie, wyjeżdżamy. Ludzie raczej wolą siedzieć w jednym miejscu. A my nie możemy obiecać pracy w tym samym mieście. Młodzi ludzie mają z tym problem.
M.W.: Jest wielki ból, bo czasami trzeba wstać o trzeciej w nocy. Wymagamy elastyczności. Postępujemy według kodeksu pracy, ale bywa ekstremalnie.
- Kiedy ktoś przychodzi na rozmowę o pracę, to chyba wie, że to nie będzie etat dziewiąta-siedemnasta?
G.W.: Wyobrażenie o pracy i zderzenie się z rzeczywistością to są dwie różne sprawy. Często słyszę: "Nie, ja się do tego nie nadaję. Myślałem, że będzie inaczej". Ja się pytam: jak inaczej? Będą pozostałości po zgonie i trzeba będzie po nich posprzątać!
M.W.: Zanim ktokolwiek pojedzie z nami na miejsce, musi odbyć szkolenie. Mamy bardzo fajnego specjalistę BHP, szkolenie trwa osiem godzin, pokazywana jest prezentacja, metody dekontaminacji, urządzenia, zdjęcia przed i po. Staramy się przekazać wiedzę w bardzo brutalny sposób. Im gorsze widoki, tym lepiej. Trzeba być przygotowanym na wszystko. Każdy pracownik musi wiedzieć, jakie są metody zabezpieczania, zagrożenia, czym możemy się zarazić: żółtaczką, wirusem HIV, koronawirusem, pasożytami. Oczekujemy, że jak wejdziemy na dane mieszkanie, każdy będzie wiedzieć, jak się zabezpieczyć.
G.W.: Im więcej posprzątanych mieszkań, tym większa odporność na widoki.
- Dlaczego akurat taka branża?
M.W.: To był mój pomysł. Wcześniej pracowałem z tatą w Niemczech na budowie. Wytrzymałem tam pół roku, ale musiałem wrócić, bo nic się tam nie działo, brakowało mi domu, komfortu. Na pomysł wpadłem po obejrzeniu w telewizji krótkiego dokumentu o firmie ze Stanów sprzątającej po zgonach. Pomyślałem, że to ciekawe, zobaczę, jak to wygląda na rodzimym podwórku. Bio-Clean to na początku miała być firma zajmująca się czyszczeniem wysokociśnieniowym, ale coraz więcej czytałem o tych amerykańskich firmach. Nasz polski sprzęt dostosowałem do standardów zza oceanu. Na pierwsze zlecenie nie czekaliśmy długo. To był wypadek w Bydgoszczy. Drugie jednak wyraźniej zapadło mi w pamięci. Starsza pani podcięła sobie żyły, było mnóstwo krwi. Naokoło pełno gapiów, obserwowali, jak wychodzę z samochodu z walizką, zakładam kombinezon. Gorąco mi się zrobiło. Trochę to odchorowałem, ale takie były początki. Od tamtego momentu praktycznie nic mnie już nie rusza.
- Czy są takie sprawy, kiedy wiedzą państwo, że będzie naprawdę ciężko?
I.W.: Wystarczy czas. Kiedy nam powiedzą, ile ktoś przeleżał, to już wiemy, że trzeba się przygotować na trudny widok.
M.W.: Dla mnie to informacja, gdzie leżało ciało. Co innego, kiedy leżało na łóżku, a co innego, kiedy na podłodze. Podłoga jest trudniejsza, bo wiemy, że trzeba ją zerwać, skuć wylewkę. Musimy wykonać więcej pracy niż normalnie. Ostatnio musieliśmy cały dół ściany wykuwać, bo tak przesiąkła krwią i płynami. Jeżeli ciało leżało na materacu, to po jego wyniesieniu już jest efekt. A tak zrywamy podłogę - czuć, skuwamy wylewkę - czuć. No to wtedy zaczynają się nerwy. Zawsze dajemy sobie z tym radę, po prostu wymaga to więcej pracy.
G.W.: I wiedzy fachowej. Trzeba umieć zlokalizować źródło skażenia. Bo to może być mały fragment, który nie został zauważony, i to właśnie on powoduje bardzo dużą emisję nieprzyjemnego zapachu. Z czasem przeleżenia bywa różnie. Mieliśmy pana, który rok przesiedział martwy w fotelu. Zapachu w ogóle nie było czuć. Szczelne mieszkanie, małe, słaby dostęp powietrza. Pan się zmumifikował.
M.W.: Albo sprawa z Kalisza. Ciała nikt nie odkrył przez dwa lata. Zmarły miał dużo materiałów, był krawcem. Szmaty wszystko wchłonęły. Weszliśmy zdziwieni, czemu nic nie czuć? Poza stęchlizną od spleśniałych ubrań nie było czuć rozkładu.
G.W.: Inna rzecz to choroby. Zdrowy człowiek rozkłada się dłużej, chory - bardzo szybko. To, co w nim siedzi, przyspiesza rozkład. Nie ma więc reguły. Zawsze wiemy, że nie będzie kolorowo.
- Zdarzyło się państwu nie podjąć się zlecenia?
M.W.: Nie, bierzemy wszystko.
G.W.: Jeżeli już umawiamy się na zlecenie, to zawsze przyjeżdżamy. Są firmy, które odmawiają podjęcia się zlecenia już na miejscu albo w ogóle się nie pojawiają. My zachowujemy profesjonalizm. Poza tym chcemy ludziom pomóc. Przecież sytuacja, w jakiej się znaleźli, jest ekstremalna. Trudna.
- Zbieram książki. Lubię myśleć, że po mojej śmierci ktoś będzie je mógł odziedziczyć. Ale jeżeli umrę i moje ciało przy nich poleży, to będą do wyrzucenia i nikt z nich nie skorzysta?
G.W.: Pójdą do utylizacji. Możemy takie rzeczy dezynfekować, ale nie jesteśmy w stanie zagwarantować, że to będzie bezpieczne. Mało kto o tym wie, ale ciało podczas rozkładu paruje, para osadza się na meblach, jest to tak zwana kontaminacja pośrednia i nie ma możliwości; żeby to odzyskać. Chyba że na przykład ceramikę, bo ona nie chłonie. Ale drewno, materiały, tapicerka, książki, skóra - do utylizacji.
* Więcej o książce "Wszystko, co powinieneś wiedzieć, zanim umrzesz. Tajemnice branży pogrzebowej" przeczytasz TUTAJ.
- Jak wygląda przeciętny dzień pracy w państwa firmie?
M.W.: Nie ma u nas czegoś takiego jak przeciętny dzień. Sytuacje bywają bardzo nietypowe. Od dziesięciu lat mam telefon zawsze przy sobie, nawet śpię z nim pod poduszką.
G.W.: Czasami ktoś się z nami umawia na konkretny termin, ale i tak nie możemy wejść do mieszkania. Dzieje się tak, kiedy nie było jeszcze sekcji zwłok, a przyczyna śmierci nie została wyjaśniona. Wtedy termin wykonania usługi się przesuwa. Nie mamy stałych godzin pracy, często nie wiemy, co się będzie działo. Kalendarz możemy rozpisać na maksymalnie dwa tygodnie do przodu.
- Czy były takie sytuacje, w których zwątpili państwo w swoją decyzję o prowadzeniu tak specyficznej działalności?
M.W.: Takie myśli przychodzą mi do głowy przynajmniej kilka razy w roku.
I.W.: Człowiek nie jest przecież ze stali, czasami się odsłoni, coś do niego dotrze. (...)
- Czy to jest intratna branża?
M.W.: Obecnie na rynku jest przesyt, więc nie za bardzo. Jak zaczynaliśmy, były tylko trzy podobne firmy, teraz jest ich dużo więcej.
G.W.: W pewnym momencie wszyscy uznali, że jest to złoty interes.
M.W.: I to chyba my jesteśmy temu winni. Mamy najwięcej wywiadów w mediach.
I.W.: Mieliśmy nawet pracownika, który pomagał nam przez jakiś czas, a potem założył taką samą firmę. Skopiował praktycznie całą naszą stronę, ale długo nie pociągnął.
G.W.: Ludzie uważają, że wystarczą dobre chęci. Chcą robić biznes bez doświadczenia, kapitału. Teoretycznie każdy może otworzyć taką firmę. Ale trzeba jeszcze mieć wiedzę, potrzebne są pieniądze. Duże pieniądze. Jeden ozonator i opryskiwacz to za mało. Trzeba postawić stronę, dotrzeć do ludzi, zainwestować w sprzęt, samochód, utrzymanie firmy. Nieznajomość branży skutkuje tym, że pseudofirmy zaniżają ceny. Bo jeżeli do nas dzwoni klientka i mówi, że pan Janek Kowalski powiedział, że zrobi to za mniej, to możemy jej tylko życzyć szczęścia. My wiemy, ile to kosztuje. W tym roku mocno skoczyły w górę ceny kontenerów. Wzrosła również cena za wywóz śmieci. Nie możemy więc wziąć takiej samej opłaty za usługę, jaką braliśmy dwa lata temu.
- Czy zdarza się czasami państwu poprawiać po nieprofesjonalnych firmach?
I.W.: Znamy taką firmę, po której zawsze wiemy, że będzie trzeba poprawiać. Nie powiem, jaka to firma, bo o konkurencji nie mówi się źle. Ale jeżeli odbieramy trzydziesty telefon od klienta, że miała być firma X i nie przyjechała, no to wniosek nasuwa się sam.
G.W.: Niektóre firmy nie zrywają podłogi. Albo zamalowują ściany. W ten sposób jednak maskują problem, który tak czy inaczej, wydostanie się na powierzchnię.
M.W.: Gdybyśmy przez dziesięć lat robili wszystko na odczep, to fama by poszła. Poza tym jako jedyna firma w Polsce pracujemy z Państwowym Zakładem Higieny, opracowaliśmy procedury, jedyne w kraju, odnośnie do sprzątania po zwłokach w przypadku zabójstwa, samobójstwa i tak dalej. Opisane jest krok po kroku, co trzeba zrobić.
I.W.: Wciąż się dziwię, dlaczego nie wprowadzono takich wytycznych obligatoryjnie. To nie jest uregulowane prawnie. A powinno być. Jeżeli ciało leżało dwa-trzy dni, to powinien być nakaz wydezynfekowania mieszkania.
M.W.: Proszę sobie wyobrazić: zgon w bloku, na parterze. To jest zagrożenie biologiczne dla wszystkich mieszkań powyżej.
G.W.: Przykład: mężczyzna leżał martwy w swoim mieszkaniu przez pół roku. Wynieśliśmy z tego mieszkania cztery pełne dziesięciolitrowe wiadra much. Nie byłoby w tym nic aż tak strasznego, gdyby nie to, że muchy zaczęły wlatywać kratkami wentylacyjnymi do innych mieszkań. Obok był zakład fryzjerski i mała gastronomia. Fryzjerki zaalarmowały, że pojawiła się cała chmara much. Mieszkanie tego mężczyzny było na tyle szczelne, że ludzie coś tam czuli, ale nie wiedzieli co. Ponieważ nie były płacone rachunki, mieszkanie kupili windykatorzy. Lokator nie stawiał się na wezwania do zapłaty, ale nikt nie wpadł na pomysł, żeby do niego pójść i sprawdzić, co się dzieje. Przyjechała policja, komornik, nowy właściciel. Otworzyli drzwi, a tam rozkłada się ciało. Całe mieszkanie było czerwone, jakby pomalowane farbą, bo muchy przenoszą krew i płyny. Uważam, że zanim zaczniemy wytykać palcami ludzi, którzy sprzątają po zwłokach, warto najpierw spojrzeć na siebie i zadać sobie pytanie, dlaczego tak rzadko odzywamy się do naszych bliskich. Myślę, że gdyby niektórzy bardziej dbali o swoich rodziców, dziadków, interesowali się, dlaczego sąsiada dawno nie widzieli, naszej pracy po prostu by nie było. Jak Polacy mają rozmawiać o zgonach, skoro nie szanują żywych?
W chwili pisania niniejszego reportażu w Polsce działa około jedenastu firm zajmujących się sprzątaniem po zgonach. Próbowałam skontaktować się z pozostałymi, niestety żadna inna nie odpowiedziała na moje wiadomości albo nie wyraziła zgody na rozmowę.
* Więcej o książce "Wszystko, co powinieneś wiedzieć, zanim umrzesz. Tajemnice branży pogrzebowej" przeczytasz TUTAJ.
Zobacz również: