Co się stało z rodziną Bogdańskich?

Zdaniem policji to jedyna taka sprawa w powojennej Polsce. Rzeczywiście, od lat nie słyszano, by cała rodzina właściwie z dnia na dzień zaginęła bez wieści. Krzysztof, jego żona Bożena, matka Danuta oraz dzieci - Małgorzata i Jakub od szesnastu lat nie dają znaku życia. Jakby rozpłynęli się w powietrzu.

Minęło już 16 lat od zaginięcia całej rodziny. Czy to możliwe, że nikt nic nie wie o ich losie?
Minęło już 16 lat od zaginięcia całej rodziny. Czy to możliwe, że nikt nic nie wie o ich losie?YouTube

Mówi się, że zaginięcie jest gorsze niż śmierć - w tym drugim przypadku przynajmniej coś wiadomo na pewno. A z zaginięciami bywa i tak, że już nigdy nie będzie wiadomo nic. Często ci, którzy zostają, latami nie są w stanie normalnie funkcjonować - proces żałoby pozwala w końcu pogodzić się ze stratą, ale oni go nie przechodzą. Z bijącym sercem otwierają skrzynki pocztowe i odbierają połączenia telefoniczne, raz po raz doznając gorzkich rozczarowań. Jak to znieść? Mówi się też, że ludzie tak naprawdę giną wtedy, gdy przestaje się ich szukać. W poszukiwania rodziny Bogdańskich ze Starowej Góry pod Łodzią zaangażowana była nieprawdopodobna energia. Ogromny był też odzew emocjonalny ze strony społeczeństwa, a oprócz krajowej policji szuka ich FBI i Interpol. Sprawdzono przejścia graniczne, przewoźników, nagrania z monitoringów. Akcję poszukiwawczą prowadzono na kilku kontynentach. Niestety, bez efektu.

Na zaginionych ciągle czekają bliscy. Mieliby więc do kogo i dokąd wrócić, czeka na nich też dom oraz wypielęgnowany ogród. Zadbała o to pani Maria, matka Bożeny. Zresztą, w ten sposób starsza pani mogła zajmować ręce i głowę, by oderwać się od dręczących myśli. Letnią porą nawet przenosiła się do opuszczonej willi. Jej mąż rozwiązania zagadki już nie doczeka, pan Tadeusz zmarł bowiem niespełna dwa lata po zaginięciu córki z rodziną.

Nawiasem mówiąc, miejsce pobytu Krzysztofa Bogdańskiego chciałaby ustalić nie tylko policja, ale i kilka banków oraz prokuratura.

Wynalazca-wizjoner

Krzysztof i dwa lata starsza od niego Bożena zakochali się w sobie jeszcze w czasach szkoły średniej. Ślub wzięli w połowie lat 80., później na świat przyszły dzieci, Małgosia i Jakub. Łódzkie mieszkanie w bloku rodzina zamieniła na nowo wybudowany dom w Starowej Górze, który stanął na działce sprezentowanej im przez rodziców Bożeny.

Państwo Bogdańscy, z zawodu elektronicy, produkowali i sprowadzali podzespoły komputerowe. Początkowo wszystko wskazywało na to, że trafili na żyłę złota. Krzysztof z powodzeniem handlował sprzętem na giełdzie elektronicznej mieszczącej się wówczas na stadionie ŁKS. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem, a biznesowa fantazja głowy rodziny wydawała się nie mieć granic. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, w co warto inwestować, twardo stąpał po ziemi, niefrasobliwość była mu obca. W tamtym czasie każdy rodowity łodzianin z branży wiedział, kim był "Wynalazca". Jak wspomina dziennikarz śledczy, Michał Fajbusiewicz, taki właśnie pseudonim przylgnął do Krzysztofa. I nie bez racji. Opracował on m.in. autorskie sposoby odblokowywania telefonów komórkowych czy zabezpieczania nagrań wideo. Pomysły urynkowił, zarobił na tym. Radził sobie też z tą bardzo praktyczną stroną życia. Sąsiedzi podkreślali, że budowlańcy postawili tylko fundamenty i ściany starowogórskiego lokum, całą resztę pan domu zrobił sam. Wylewki, dach, podłączenie prądu i wody, prace wykończeniowe - nic dziwnego, że uchodził za człowieka, któremu robota pali się w rękach. Za zaradność chwalili go też Maria i Tadeusz, choć stosunki na linii zięć-teściowie podobno były raczej chłodne, zdystansowane.

Status materialny rodziny robił wrażenie. Jednak po latach dobra passa się skończyła. Powód? Prozaiczny. Rynek zalała tania elektronika produkowana na masową skalę. Krzysztof nie był w stanie konkurować z gigantami. Dokładał do interesu, tracił zamiast zarabiać. Jeśli wierzyć źródłom - rodzina zdążyła się przyzwyczaić do pewnego poziomu życia: w przydomowym garażu stały dwa luksusowe volvo, dzieci uczęszczały do prywatnych szkół, za które trzeba było słono płacić, pobierały prywatne lekcje języków, 16-letnia Gosia grała w tenisa, trzeba też było utrzymać okazały dom. Trudno zaciskać pasa, gdy przywykło się już do dobrobytu. W odpowiedzi na piętrzące się problemy Bogdański grywał na giełdzie - ze zmiennym szczęściem. Pożyczał pieniądze, a nawet, jak podaje Dziennik Łódzki, sporo zaryzykował handlując pirackim oprogramowaniem. Wszystko w nadziei, że się odkuje.

Nie jest dobrze

9 kwietnia 2003 roku tuż przed Wielkanocą Bożena Bogdańska w rozmowie telefonicznej z siostrą łamiącym się głosem wyznaje, że mają jakieś problemy. 44-latka nie mówi, o co chodzi, twierdząc, że to sprawa nie na telefon, ale obiecuje wyjaśnić wszystko podczas osobistego spotkania. Nigdy do niego nie dochodzi.

Dwa dni później siostra przyjeżdża do Starowej Góry. Jeszcze nie ma powodów do obaw, treść niedawnej rozmowy jej nie przeraziła, bo, jak wkrótce opowie dziennikarzom Dziennika Łódzkiego, Bożenka była osobą wrażliwą, ulegającą emocjom. Na miejscu zastaje oświetlony dom i zaparkowane auto. Rzecz dziwna, nikt nie odpowiada na dzwonek. Gdy kobieta kieruje kroki ku drzwiom, na spotkanie wychodzi jej Krzysztof. Tłumaczy, że żona bawi aktualnie we Wrocławiu. Nowym pomysłem na rodzinny biznes miało być wszak biuro turystyczne, a Bożena uczestniczy w szkoleniu dotyczącym rozkręcania tego typu działalności. No dobrze, a co z dziećmi? Na tak postawione pytanie Krzysztof ma odpowiedź - pojechały razem z mamą, przy okazji zwiedzą piękne miasto. Czy rok szkolny to aby na pewno odpowiedni moment na takie wypady? Cóż, wszyscy wiedzieli, że Małgosia i Kuba byli prymusami, więc kilkudniową nieobecność nadrobią szybko.

Po weekendzie Krzysztof przez telefon wyjaśnia szwagierce, że i on wybiera się do stolicy Dolnego Śląska, bo kurs nieoczekiwanie się przedłużył. Wspomina, że całą czwórką wyjadą na święta do Niemiec, do przyjaciółki. Taka osoba rzeczywiście istnieje, więc siostra Bożeny przyjmuje te wyjaśnienia. Pytania zadają też teściowie oraz sąsiadka. W odpowiedzi słyszą od Bogdańskiego, że żona z dziećmi jest we Wrocławiu, a on sam do nich dołączy, gdy tylko uwinie się z pilnym remontem. I Krzysztof rzeczywiście remontował i malował. Tyle tylko, że strych.

Bliscy dopytują o Danutę, matkę Krzysztofa, która również zamieszkiwała dom w Starowej Górze. 66-latka przeszła wylew i wymagała opieki. Syn miał zawieźć ją do znajomej w Chojnach. W przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny nie miała paszportu, więc wyjazd do Niemiec w jej przypadku nawet nie wchodził w grę. Zresztą stan zdrowia starszej osoby nie sprzyjał zagranicznym podróżom.

Mijają święta i długi weekend majowy. Bogdańscy nie wracają, uporczywie nie odbierają żadnych połączeń telefonicznych, toteż zmartwiona już szwagierka (której także na imię Danuta), ponownie wybiera się do Starowej Góry. Pod domem zamiast Krzysztofa zastaje tym razem przedstawicielkę szkoły Jakuba. Dyrekcja zaniepokoiła się nieobecnością chłopca, na miejsce przybywa też pracownik szkoły Małgosi. Okazuje się, że zamiast kilkudniowej absencji są już nieobecności liczone w tygodniach. Nieusprawiedliwione. Danuta zdjęta niepokojem telefonuje do znajomej z Niemiec. Dowiaduje się wtedy, że Bogdańskich w ogóle tam nie było. To nie koniec upiornych niespodzianek. Okazuje się, że Bożena nie dotarła na wrocławskie szkolenie, a koleżanka mieszkająca w Chojnach od kilkunastu lat nie widziała starszej pani Bogdańskiej.

Pusty dom, puste konta

Danuta powiadomiła policję, machina ruszyła. Śledczych i opinię publiczną zdumiało to, co zastano w domu w Starowej Górze. W jednym z pokojów wciąż była podłączona do prądu ładowarka od telefonu komórkowego, na korytarzu stały spakowane szkolne plecaki dzieci, lodówka wypełniona była jedzeniem, biżuteria i cenne sprzęty znajdowały się na swoich miejscach, ubrania - w szafach, a szczoteczki do zębów oraz kosmetyki - w łazience. W schowku leżały nietknięte torby podróżne. Jedno znalezisko naprawdę przyprawiało o dreszcze; w domu zostały lekarstwa, bez których nie mogli się obyć częściowo sparaliżowana Danuta i Jakub - alergik. Oprócz medykamentów natrafiono na niewykupione recepty obojga.

Policjanci natknęli się nawet na pamiętnik Małgosi. Nie znaleźli tam typowych infantylnych wpisów nastolatki. Dziewczyna pisała, że tata ma jakieś kłopoty. To samo miała powiedzieć koleżankom, które dopytywały, dlaczego ostatnio tak często płacze. W dzienniku wspomniała też o wspólniku taty. Nieznany z nazwiska mężczyzna miał "przejść już przez granicę". Co chciała przez to powiedzieć? Nie wiadomo.

Niedługo po zaginięciu całej piątki policja otrzymała anonim. Nadawca sugerował śledczym, by przekopali teren posesji i przeszukali dom metr za metrem, ze szczególnym uwzględnieniem piwnic. Autor donosu twierdził, że Krzysztof żyje, a rozwiązanie tajemnicy miało kryć się w "dziurze, którą zalepił tynkiem". Tezy z donosu sprawdzono i odrzucono w całości. Czyżby więc list okazał się okrutną drwiną?

Biorąc pod uwagę stan domostwa i obejścia można by uwierzyć, że Bogdańscy wrócą lada chwila. Zostawili przecież cały dobytek. Dokładniejsze oględziny wykazały, że coś jednak zniknęło. Cztery paszporty, nowe Volvo S70 (okazało się, że Krzysztof sprzedał jedno auto tuż przed zniknięciem) i... twarde dyski komputerów. Są tacy, którzy twierdzą, że to właśnie tam znajdował się klucz do rozwiązania sprawy. Wyczyszczono konta bankowe - jedyne, co się na nich znajdowało, to debety. Wyszło na jaw, że problemem Krzysztofa nie była tylko plajtująca firma, ale i kilkumilionowe długi. Zdaniem Michała Fajbusiewicza rodzina wzięła kredyty o wartości dwóch milionów złotych. W różnych źródłach można wyczytać, że kredyty brane były na nazwiska Krzysztofa, jego żony i matki. Wszystkie pod hipotekę jednej nieruchomości. Oczywiście nie było to legalne, a dziś, w dobie KRD jest już w zasadzie niewykonalne. Ile Krzysztof winien był prywatnym wierzycielom? Trudno tu cokolwiek stwierdzić na pewno. Ludzie dawali mu pieniądze, bo był wiarygodny. Obiecywał, że korzystnie je zainwestuje.

Ludzie nie znikają ot tak

Jak to możliwe, że w XXI wieku w środku Europy pięć osób po prostu znika? Człowiek zawsze przecież zostawia za sobą ślady. Zwykły Kowalski chcąc uciec przed zobowiązaniami nie zniknie jak kamfora na własne życzenie bez pomocy profesjonalistów, wiadomo, że prędzej czy później popełni jakiś błąd, albo zostanie rozpoznany. Tu sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, wszak chodzi o całą rodzinę, w tym dwoje dzieci i osobę niepełnosprawną. Dziś dzieci Bogdańskich są już dorosłe. Dlaczego milczą? Danuta, jeśli żyje, przekroczyła osiemdziesiątkę. Jak się teraz miewa?

Policja brała pod uwagę różne hipotezy - rozszerzone samobójstwo, rzekome kontakty z ludźmi z półświatka, zemstę pożyczkodawców, ucieczkę do sekty (jeden z wierzycieli oświadczył, że Krzysztof miał przyznać się mu, że wraz z rodziną wstępuje do zagranicznej sekty religijnej), zbrodnię popełnioną przez głowę rodziny, a także, uznawane za najbardziej prawdopodobne, zaplanowane zniknięcie. Swoje teorie mają też internauci - niektórzy wierzą, że Krzysztof otrzymał status świadka koronnego, na ten trop interpretacyjny nie godzą się inni, wskazując, że organy ścigania wiedziałyby coś na ten temat i nie słały za nim listów gończych.

Nieżyjący już detektyw, Waldemar Czerwiński, który przed laty zajmował się przypadkiem Bogdańskich był przekonany, że natrafił na ich ślad już po feralnym kwietniu 2003. Według jego relacji, cała rodzina miała być widziana w radomskim centrum handlowym. Rozpoznała ich miejscowa sprzedawczyni. Kobieta szczególnie dobrze zapamiętała mężczyznę łudząco podobnego do Krzysztofa i utykającą na nogę starszą kobietę. Informacji, których dostarczył Czerwiński nie udało się jednak potwierdzić. Głos w sprawie zabierał też najsłynniejszy łódzki były detektyw, Krzysztof Rutkowski. Wizję na temat zaginięcia Bogdańskich miał podobno jasnowidz, Krzysztof Jackowski. Póki co wszystkie tropy prowadzą donikąd.

Najbardziej zastanawiające są jednak słowa Tadeusza, ojca Bożeny. Mężczyzna przyznał w rozmowie z dziennikarzem Faktu, że swego czasu bardzo się zdziwił, gdy wiosną 2003 roku Krzysztof zaczął go instruować, jak obsługiwać piec gazowy, którym ogrzewana była willa. Pan domu cały schemat postępowania wypisał teściowi na karteczkach. Tak jakby wiedział, że w sezonie grzewczym już go w domu nie będzie.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas