Darek Stolarz dołącza do ekipy "Nasz Nowy Dom". "To nie tylko praca – to nasza pasja".
Darek Wardziak, znany telewidzom jako Darek Stolarz, dołącza do ekipy programu “Nasz Nowy Dom”, by swoimi umiejętnościami i doświadczeniem pomagać w metamorfozach domów potrzebujących rodzin. Choć od lat działa w branży stolarskiej, a widzowie pokochali go za jego pasję i podejście do rzemiosła, teraz staje przed nowym wyzwaniem – pracą na planie kultowego programu. Jak odnajduje się w tej roli?

Katarzyna Drelich, Interia.pl: Dołączyłeś w tym sezonie do ekipy programu “Nasz nowy Dom". Podobno to była twoja inicjatywa?
Darek Wardziak: - Moja kariera telewizyjna zaczęła się mniej więcej w tym samym czasie, co premiera programu “Nasz Nowy Dom". Rozpoczynając pracę w telewizji, przyglądałem się, jak wszystko wygląda na różnych planach zdjęciowych. Wtedy wszyscy uczyliśmy się programów remontowych - to była nauka dla całej ekipy, żeby dojść do perfekcji. Gdy pojawiła się możliwość dołączenia do zespołu, który oglądałem od lat, i zobaczenia tego świata z drugiej strony, bez wahania zgłosiłem się na ochotnika. To był jeden z powodów. Poza tym, ciężko mnie oderwać od remontów. Ten poziom stresu, presja czasu, która - nieubłaganie pędzi, by wszystko było gotowe na czas - to dla mnie ogromnie ważne. Naprawdę lubię tak pracować.
- Po 11 latach tak bardzo się do tego przyzwyczaiłem, że gdy nie mam akurat odcinka do nagrania, kręcę się po warsztacie i nie wiem, co ze sobą zrobić.
- Oczywiście są też zlecenia prywatne, ale to zupełnie inna dynamika. Tam można zadzwonić do pani Krysi i powiedzieć: "Dzisiaj nie przyjedziemy, będziemy jutro, bo coś się wydarzyło". Na planie takiej możliwości nie ma - jest termin, trzeba działać. I to mi naprawdę dobrze wychodzi.
Zakładam, że zdarzają się sytuacje, gdy coś musi być gotowe na jutro, choć wydaje się to niemożliwe. A jednak się udaje. To presja, obecność kamer czy świadomość misji? Co sprawia, że niemożliwe staje się możliwe?
- Wszyscy, którzy ze mną pracowali - czy to w telewizji, czy przy prywatnych projektach - wiedzą, że u mnie nie ma słowa "nie da się". Oczywiście, czasem trzeba pójść na kompromis, bo nie wszystko zależy ode mnie. Ale przez lata nauczyłem się, że da się zrobić wszystko - wystarczy chcieć.
- Mieliśmy nawet taki przypadek w tym sezonie. Miałem dwa dni na załatwienie nieregularnego lustra, czego teoretycznie nikt nie był w stanie zrobić. Ale dzięki temu, że od 30 lat jestem na rynku i współpracuję z jednym szklarzem, lustro było gotowe w jeden dzień.
Zobacz również: Moda na Polsat. Edward Miszczak o sukcesie nowej ramówki Polsatu

A nawet od 31, podobno zostałeś stolarzem przez przypadek, podczas wakacji po maturze?
- Dokładnie tak. Skończyłem szkołę niezwiązaną ze stolarką - powinienem stać przy tokarce, nosić uniform i toczyć metal. Ale los chciał inaczej. W czwartej klasie z kolegą planowaliśmy wyjazd nad morze. Powiedział: "Mam robotę w stolarni, pójdziemy na miesiąc, a potem jedziemy". Jak powiedział, tak zrobiliśmy. Po maturze miałem iść na studia, ale postanowiłem jeszcze popracować. Wróciłem do warsztatu i zapytałem mojego szefa, śp. pana Janka, czy jest dla mnie miejsce. "Dawaj, zaczynaj od teraz" - powiedział. No i zacząłem. Po dziesięciu latach otworzyłem własną firmę i na studia nie było już czasu.
- Spodobało mi się to, że mogę coś sobie wyobrazić, zrobić własnymi rękami i później cieszyć się efektem. Poza tym zawsze lubiłem kontakt z ludźmi. Pewnie już zauważyłaś, że dużo mówię - gdybym został przy tokarce, pewnie nauczyłbym ją mówić. Mimo 31 lat w zawodzie wciąż sprawia mi to satysfakcję. Lubię przyjść do warsztatu, jechać na montaż, nawet jeśli trzeba wnieść meble na czwarte piętro. Po kilku godzinach wysiłku ta satysfakcja jest nieziemska. Muszę to robić. Moja żona śmieje się, że po dwóch dniach wolnego zaczynam zaglądać do szuflad i kombinować, co poprawić. Chyba faktycznie jestem pracoholikiem. Ale jak to mówią, jak to człowiek kocha to, co robi, to nie przepracował ani jednego dnia.
Czy to właśnie to oddanie dla twojej prazy sprawia, że nawet w kryzysowych sytuacjach znajdujesz rozwiązania i nie przyjmujesz do wiadomości, że czegoś nie da się załatwić?
- Miewałem oczywiście problemy - nie ukrywam, że czasem coś pójdzie nie tak, jak powinno. Zdarzają się nerwy, pracownicy w firmie nie przychodzą do pracy, różne rzeczy się dzieją. Ale po 31 latach jestem już w stanie sam sobie ze wszystkim poradzić. Przez 11 lat tworzenia mojej firmy, przewinęło się w niej 14 osób. Połowa z nich nie byłaby w stanie otworzyć własnej działalności, bo brakowało im inicjatywy. Potrafili wykonać projekt, ale nic ponad to. Zawsze śmiali się ze mnie, że jestem "bajerant" - nawet jeśli coś poszło nie tak, potrafiłem na pstryknięcie palcami wymyślić, jak to naprawić. To chyba umiejętność, której u siebie wcześniej nie dostrzegałem - zawsze szukam rozwiązania. Właśnie dlatego w moim słowniku nie ma określenia "nie da się". A to kluczowe, zwłaszcza przy takich projektach. W pięć dni trzeba zrobić rzeczy, które dla wielu wydają się niemożliwe.
Zobacz również: Ela Romanowska: Dla mnie dom to przede wszystkim rodzina
Co zatem sprawia, że na planie filmowym w "Nasz Nowy Dom" jest to jednak wykonalne
- Na początku, gdy uczyłem się pracy przy programach telewizyjnych, robiłem wszystko zgodnie z zasadami, krok po kroku. Ale w telewizji nie mamy na to czasu, więc trzeba trochę oszukać technologię. Każdy stolarz, który dostaje zlecenie, zaczyna od cięcia formatek z płyty, skręcenia pudeł, a potem docina fronty z MDF-u. Natomiast przy programie telewizyjnym robi się to odwrotnie. Najpierw docinam elementy, które muszą wyschnąć, bo wymagają malowania, a dopiero potem tniemy proste elementy i skręcamy pudła.
- Trochę od tyłu, ale przez lata nauczyłem się, jak rozplanować dzień, żeby ze wszystkim zdążyć. Oczywiście czasami muszę pracować 16-17 godzin, żeby to wszystko skończyć, ale jestem w stanie to zrobić. To trochę sprytu, trochę wiedzy, którą zdobyłem przez lata, a na pewno także chęci - bo można było powiedzieć, że się nie da, ale ja wolę znaleźć sposób, żeby to zrobić.
Zobacz również: Zygmunt Chajzer: Mam włosy przyprószone siwizną, jednak nie wiem, czy jestem typowym emerytem

A co cię najbardziej zaskoczyło, jak dołączyłeś do programu "Nasz Nowy Dom", w zupełnie nowej ekipie?
- Przyznam też, że ujęło mnie, jak ludzie, którzy pracują przy tym programie, traktują swoją pracę. Oni naprawdę przeżywają każdą historię. Gdyby podchodzili do tego jak do zwykłego dnia pracy - od 8 do 17 - nie dalibyśmy rady. Oni są zaangażowani, bo to, co robimy, ma naprawdę wielkie znaczenie. Pomagamy ludziom, którzy na to czekają. W zasadzie zaskoczyła mnie też jedna rzecz- Przemek z naszej ekipy jest wyższy ode mnie o 3 centymetry. W telewizji nie wydaje się taki wysoki, ale jednak mnie przewyższa. Zawsze byłem najwyższy w ekipie.
Czy to znaczy, że już zadomowiłeś się w ekipie?
- Bez dwóch zdań, bo "Nasz Nowy Dom" to coś więcej niż program, to misja. Za tydzień ci ludzie będą mieć zupełnie inne życie. Wszyscy, którzy pracują na planie, mają tego pełną świadomość. Widzimy, jak ci ludzie żyją. Widzimy ich warunki, i nie mieści nam się to w głowach. W XXI wieku to niemożliwe, żeby ktoś miał prysznic składający się z czterech kołków wbitych w ziemię, owijanych streczem. To przecież materiał do czegoś innego. To nie mieści się w głowie. Ale ta złość, to niezrozumienie, przekształcamy w chęć zmiany. Mówimy: "Zmienimy to, będzie inaczej". I za tydzień ci ludzie będą mieć zupełnie inne życie, bo wkładamy w to całe serce i energię. Myślę, że to właśnie tak działa na każdą ekipę, która pracuje długo, bo ja też widziałem kilka ekip w swoim życiu, które niby powiedziały dobra, idziemy, będziemy pracowali, będziemy pomagali, natomiast nie wytrzymali tej presji czasu, nie potrafili przełożyć tego w głowie, że nie robimy tego dla zysku, tylko dlatego, że pomagamy ludziom. I tam okazało się, że cała ekipa właśnie nauczyła się tego i potrafią sobie to w głowie przestawić, że robimy to dla ludzi.
- Weźmy prosty przykład. Mieliśmy odcinek w Lublinie, w szpitalu. Miałem do wykonania jedną rzecz - drewnianego wieloryba, który miał wisieć na ścianie w sali. Ale sam z siebie zaproponowałem, żebyśmy zaangażowali dzieci leżące na oddziale. Wiem, jak to jest być w szpitalu i nudzić się, więc pomyślałem, że dzieci powinny coś zrobić. Powiedziałem: "Zróbmy coś, co dzieciaki mogą zrobić ze mną. Zamiast tylko dostać wieloryba, dostaną coś ode mnie, będą miały satysfakcję." I tak w warsztacie powstało 26 drewnianych statków, które pojechały do szpitala. Dwa oddziały zostały obdarowane. Widziałem szczęście tych dzieci. Dla nich to była niesamowita sprawa, że człowiek z telewizji, zwykły stolarz, poświęcił swój czas, żeby zrobić coś dla nich. Zamiast siedzieć z telefonem czy pić kawę, zrobiłem 26 statków, żeby dzieci miały pamiątkę.
- To właśnie to najpiękniejsze - zapomnienie o zysku, o rzeczach przyziemnych, gdy stajemy się kimś, kto myśli o drugim człowieku. To były naprawdę wyjątkowe chwile. Przez te lata nauczyłem się, że jeśli podchodzi się do ludzi z sercem, to to serce zawsze wraca.
Czy po wyjściu z planu te historie długo pozostają w twojej pamięci? Zastanawiasz się, jak potoczyły się losy bohaterów programu, masz z nimi później kontakt?
- Tak, to zawsze jest ciekawe. Z niektórymi osobami mam kontakt - wymienialiśmy numery telefonów, bo musiałem się czegoś dopytać. Niedawno, po narodzinach mojej wnuczki, bohaterka mojego programu wysłała paczkę dla malutkiej - kołderkę, kocyk, a minęło już 5-6 lat od naszego spotkania. Taki kontakt jest bardzo miły i cieszę się, że się utrzymuje.
- Po zakończeniu odcinka, choć cieszę się, że wszystko się udało, często zastanawiam się, jak ci ludzie potrafili żyć przez tyle lat w takich warunkach. Ten program ma ogromne znaczenie, bo czasem ludzie nie zdają sobie sprawy, jak zły stan ich domów wpływa na ich życie. Możemy im pomóc, a to może odmienić ich codzienność. Mimo że oferujemy "zwykłe cztery ściany", nasza pomoc to coś więcej niż tylko remont. Ci ludzie potem widząc, jakie wsparcie otrzymali, sami mogą zacząć pomagać innym.
Czasem przy tak poważnych tematach otuchy może dodać humor i nieco rozładować atmosferę. W takim razie, czy w nowym sezonie programu pojawią się twoje - jak sam to określasz - "drewniane żarty"?
- Mam pewną zaletę - kilka lat temu odkryłem, że potrafię jednym zdaniem lub drobnym, pozornie bezsensownym gestem rozbawić ludzi. To pomaga rozładować atmosferę. Na planach telewizyjnych bywa stresująco - wszyscy chcą zrobić coś lepiej, terminy gonią, a coś nie wychodzi. Jeśli człowiek ciągle miałby w głowie tylko problemy, nie byłoby to efektywne. Dlatego warto czasem rozluźnić atmosferę, powiedzieć żart, pomóc, a to wszystko sprawia, że praca staje się łatwiejsza, a stres mniejszy.
- Zwykły żart czy pomoc mogą dodać energii, a ludzie zyskują nową motywację. Moi pracownicy często śmieją się, że w moim warsztacie nie ma "normalnych" zasad. Nawet gdy popełnią błąd, potrafię obrócić to w żart. Jasne, czasem mnie to zdenerwuje, ale wiem, że jeśli będę się z tego śmiał, oni zapamiętają lekcję na dłużej. Nawet jeśli dostaną ochrzan, to moje podejście w końcu zmotywuje ich do unikania tego błędu w przyszłości. Może to właśnie jest sposób na motywowanie ludzi - humor na pewno łagodzi obyczaje.

Podobnie jak muzyka. W swoich mediach społecznościowych dywagowałeś nad tym, czego lepiej słuchać przy tworzeniu mebli: Mozarta czy rocka. Co wybierasz?
- Nie, jednak tu jestem wierny - mam duszę rock'n'rollowca. Wychowałem się na zespole Kult i do tej pory jestem mu wierny, więc zdecydowanie rock. Choć czasami, dla odstresowania, jak znajdę w samochodzie stację z operą, to też fajnie posłuchać. Jednak przy pracy - tylko rock. Śmieję się, że teraz, mając 50 lat, przy minus 14 na dworze, mam najcieplejszą bluzę, czapkę, kurtkę puchową, a kiedyś latałem w martensach, letni flex, włosy na zapałkę. Mówię, to starość.
Sądząc po formie, to nie masz się czym martwić. Niedawno zostałeś dziadkiem. Jakie są twoje plany, skoro te zmiany idą w tak zawrotnym tempie?
- Zawodowo mogę śmiało powiedzieć, że zadomowiłem się w telewizji. Jednak nie wszyscy wiedzą, że nadal prowadzę zwykłą działalność i jestem stolarzem. Wykonuję meble dla zwykłych, szarych ludzi. Co prawda, jest to bardziej ograniczone, bo działam głównie po znajomości, a kiedyś przez Facebooka wystawiłem ogłoszenie, myśląc, że jako osoba z telewizji mogę pomóc innym. Niestety, szybko zauważyłem, że ludzie bardziej interesują się robieniem zdjęć, niż faktyczną pracą. Teraz więc głównie robię to dla tych, którzy wiedzą, że to ja będę zajmował się ich zleceniem. Czasami trudno mi dotrzymać terminu przez zobowiązania związane z telewizją, ale nadal uwielbiam robić te meble. Myślę, że to się nie zmieni. Stolarstwo to moje życie, robię to od 30 lat. Telewizja to moja przygoda, nie wiem, co będzie jutro, ale fach w ręku mam zawsze, a stolarzy zawsze będą potrzebować.
- Na szczęście jestem młodym dziadkiem, i to nie tylko z racji wieku, ale też dlatego, że dołączyłem do programu “Nasz Nowy Dom", gdzie mam ksywkę "młody". Widać, że "Nasz Nowy Dom" spełnia wiele marzeń, w tym także te związane z odmładzaniem.
Co sprawia, że mimo tak zawrotnego tempa pracy, łączysz swoją obecność w telewizji z zawodem stolarza? Jak udaje ci się pogodzić te dwa różne światy, zwłaszcza czasowo?
- Mogę teraz zaskoczyć czytelników. Nie wiem, jak to się dzieje, ale ludzie mnie lubią, niezależnie od tego, że pracuję w telewizji. Wystarczy chwila rozmowy, by dowiedzieli się, że jestem zwykłym, fajnym facetem, z którym można porozmawiać. Pewnie anegdotą będzie historia, jak pojechałem na event ze stolarzami - 50 stolarzy ze Śląska. Myślałem, że mnie rozszarpią, bo "stolarz z telewizji"? Żart, nie? A dzień wcześniej zahaczyłem palcem o warsztat, miałem poobdzierane palce i stolarze od razu wiedzieli, że naprawdę robię to, o czym mówię. Jestem zwykłym facetem, który nie zmienia się po pracy. I tutaj wielki ukłon w stronę Doroty Szelągowskiej, która nauczyła mnie, że pracując w telewizji, poza planem też muszę być sobą i pokazywać, że jestem zwykłym, fajnym człowiekiem. Zawsze idę z uśmiechem, nawet jeśli mam zły dzień, bo wiem, że ludzie, którzy piszą komentarze w mediach społecznościowych, potrafią poprawić mój dzień. To oni są moim paliwem. Tak samo jak cała ekipa programu, która czerpie energię z tych historii, które widzą w telewizji i codziennym życiu.
Do ekipy “Nasz Nowy Dom" półtora roku temu dołączyła również Ela Romanowska. Jak układa się wasza współpraca?
- Poznałem Elę i muszę powiedzieć, że jest niesamowicie energetyczną kobietą, pełną empatii i zaangażowania. Mamy podobne poczucie humoru. Ela daje z siebie 100 proc., a jej ciepło i energia są odczuwalne na planie. Chociaż to nie jest łatwa praca i wymaga ogromnego zaangażowania, Ela zawsze stara się zrobić wszystko jak najlepiej.
- Spotkaliśmy się na ramówce Polsatu i od razu zaczęliśmy rozmawiać o bohaterach programu oraz historiach osób, które w nim wystąpiły. To pokazuje, że to, co robimy w pracy, jest częścią naszego życia. Elka to kobieta, która w pełni angażuje się w swoje działania i daje innym ogromną motywację. Bo to nie tylko praca - to nasza pasja, której nie da się oddzielić od życia codziennego.