Dziennika panny służącej
Moja pani zachowała w całej swej postaci coś z dziewicy, ze starej panny, jakąś gorycz i skwaszenie, jakieś wyschnięcie, miała w sobie coś z mumii, a u blondynek to rzadkie.
Och, z pewnością nie należała do tych kobiet, które pod wpływem pięknej muzyki, choćby arii z Fausta - ach, ten Faust! - słabną z miłości i omdlewają z rozkoszy w ramionach jakiegoś pięknego samca. Ona? O nie, nigdy! Tego jestem pewna na sto procent. Nie należy też do gatunku bardzo brzydkich kobiet, przeobrażonych jednak przez żar zmysłów przydających im niekiedy blasku, powabu i piękna. Chociaż... nawet taki wygląd, jak mojej pani, nie daje żadnej pewności. Znałam bardziej surowe i odpychające, ich widok nie przywodził na myśl ani miłości, ani pożądania, a przecież niezłe z nich były puszczalskie i przesypiały się Bóg wie ile razy z byle lokajem czy stangretem.
No tak, pani zmusza się, żeby być miła, ale z pewnością nie jest biegła w tych rzeczach, jak inne, które znałam. Mam ją za bardzo złośliwą, bardzo podejrzliwą, bardzo uszczypliwą; to wstrętny charakter i złe serce. Bez przerwy siedzi ludziom na karku i dokucza na wszelkie sposoby: "Czy umiesz robić to? Czy umiesz robić tamto?". Albo znowu: "Czy nie leci ci wszystko z rąk? Czy jesteś staranna? Czy o niczym nie zapominasz? Czy umiesz utrzymać porządek?". I tak bez końca. I jeszcze: "Czy jesteś bardzo czysta? Bo jeśli chodzi o czystość, to ja mam duże wymagania... Darowuję wiele rzeczy, ale na punkcie czystości jestem nieugięta". Za kogo ona mnie bierze? Za prostą dziewuchę od krów, za zwykłą chłopkę, za kuchtę z prowincji? Czystość! Och, znam już na pamięć tę śpiewkę! Każda mówi to samo... a nierzadko, gdy im się przyjrzeć z bliska... zajrzeć pod spódnicę, pogrzebać w bieliźnie... Cóż to za brudasy! Czasem aż mdło się robi z obrzydzenia.
Także czystość mojej pani nie budzi we mnie zaufania. Kiedy pokazywała mi swój pokój kąpielowy, nie zauważyłam ani bidetu, ani wanny, w ogóle ani jednej z tych rzeczy, co są potrzebne prawdziwie schludnej kobiecie, dbałej o czystość nie tylko na pokaz. Bo najbardziej świadczą o kobiecie przede wszystkim drobiazgi, różne flakony, przybory, pachnące przedmioty, w których tak lubią się grzebać. Chciałabym jak najprędzej zobaczyć panią nago - nieźle się przy tym ubawię. To dopiero musi być piękny widok...
Wieczorem, kiedy nakrywałam do stołu, pan wszedł do jadalni. Wracał z polowania. Pan jest bardzo wysoki, szeroki w barach, ma czarny, gęsty wąs, matową skórę. Jego maniery są ciężkawe i trochę nieporadne, ale sprawia wrażenie dobrodusznego człowieka. Oczywiście nie jest geniuszem, jak pan Jules Lemaître, któremu tyle razy usługiwałam na ulicy Krzysztofa Kolumba, ani elegant, jak pan de Janze... ech, z niego to był mężczyzna! Lecz jest miły. A jego gęste, kręcone włosy, byczy kark, łydki zapaśnika, mięsiste wargi, czerwone i uśmiechnięte, świadczą o sile i dobrym samopoczuciu. Coś mi się zdaje, że on jest łasy na te rzeczy. Domyśliłam się tego od razu z jego rozedrganych, węszących, zmysłowych nozdrzy i błyszczących oczu, łagodnych, ale i filuternych. Chyba nigdy jeszcze nie widziałam u żadnego mężczyzny tak gęstych brwi i tak owłosionych rąk, to aż nieprzyzwoite. Niezły samiec musi siedzieć w tym ojczulku! Jak większość mężczyzn o słabej inteligencji i mocnych mięśniach, jest bardzo nieśmiały.
Wpatrywał się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy, miał minę zaskoczoną, ale zadowoloną i życzliwą. Lekko łobuzerską, lecz bez śladu brutalności! Choć widać było, że rozbiera mnie wzrokiem. Pewnie nie jest przyzwyczajony do takich jak ja pokojówek, był wyraźnie zaskoczony, od pierwszej chwili zrobiłam na nim duże wrażenie. Odezwał się, trochę zakłopotany:
- A więc to ty jesteś tą nową panną służącą?
Wypięłam piersi, spuściłam wzrok, a potem, skromna i przekorna zarazem, odpowiedziałam słodziutkim głosem:
- Tak, proszę pana, to właśnie ja. Wtedy wystękał:
- A zatem przyjechałaś? Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Chciał, by rozmowa jeszcze trwała, namyślał się, co by tu powiedzieć, ale nie będąc ani rozmownym, ani rozgarniętym, nie umiał znaleźć dalszych słów. Bardzo mnie bawiło to jego zmieszanie. Po krótkim milczeniu wybąkał:
- A więc, przyjechałaś z Paryża?
- Tak, proszę pana. - To bardzo dobrze... to bardzo dobrze... Nabrał odwagi: - Jak ci na imię?
- Celestyna, proszę pana. Zatarł ręce, jakby chciał zyskać na czasie, i podjął:
- Celestyna! O, ho, ho! Bardzo dobrze. Dalibóg, rzadkie imię... piękne imię... Oby tylko pani nie chciała ci go zmienić... Ma taką manię...
Odpowiedziałam godnie i potulnie:
- Będzie tak, jak pani zażąda.
- Oczywiście, oczywiście, ale to ładne imię... Mało brakowało, a wybuchnęłabym śmiechem. Pan zaczął chodzić po jadalni, a potem nagle usiadł na krześle, wyciągnął nogi i rzucając mi przepraszające spojrzenie, spytał niemal błagalnym głosem:
- Celestyno... ja zawsze będę cię nazywał Celestyną... Pomożesz mi ściągnąć buty? Ale nie sprawi ci to kłopotu?
- Oczywiście, że nie. Żadnego, proszę pana.
- Bo widzisz, te przeklęte buty... bardzo trudno je... Źle schodzą.
Uklękłam przed nim, dbając przy tym, aby wypadło to zręcznie, swobodnie, a nawet zalotnie. Gdy tak pomagałam mu ściągać przemoczone, zabłocone buty, poczułam, że wdycha nozdrzami zapach moich perfum, a jednocześnie dostrzegłam jego wzrok, który z rosnącym zaciekawieniem przesuwał się po rąbku mojego stanika i rysującym się pod suknią ciele. Nagle szepnął:
- O, do licha!... Tęgo... pięknie pachniesz, Celestyno!
Fragment książki "Dziennik panny służącej"wydanej przez Wydawnictwo Marginesy
Ekranizacja książki
Ekranizacja powieści Octave'a Mirbeau to odważny zapis doświadczeń młodej pokojówki. Zarówno w książce, jak i na ekranie seksualne perwersje splatają się z wyuzdaniem ocierającym się o patologię i sadyzm.
Początek XX wieku. Célestine, śliczna młoda służąca oczekuje od życia więcej, niż los może jej zaoferować. Świadoma swojej seksualności dziewczyna zauważa, że jest obiektem fascynacji kolejnych panów domu. Odruchowo broni się przed tym, ale szybko uczy się czerpać przyjemność z coraz bardziej odważnych erotycznych przygód.
W poprzednich kultowych ekranizacjach Jean Renoira i Luisa Buñuela w roli zmysłowej pokojówki oglądaliśmy niekwestionowane gwiazdy europejskiego kina Paulette Goddard i Jeanne Moreau; tym razem w tytułową bohaterkę wcieliła się hipnotyzująca Léa Seydoux - laureatka Złotej Palmy w Cannes za "Życie Adeli rozdział 1 i 2".
Słowo od reżysera: Moja przyjaciółka, kobieta, z którą wspólnie napisałem scenariusz, któregoś dnia oświadczyła, że muszę stworzyć film na podstawie "Dzienników panny służącej" Octave’a Mirbeau. Nie czytałem tej powieści wcześniej, ale znałem jej ekranizacje - filmy Renoira i Buñuela. To diametralnie odmienne od siebie pozycje. Pomyślałem, że skoro tak się różnią, trzeci film oparty na książce mógłby pokazywać jeszcze inny punkt widzenia. Obaj mistrzowie reprezentują tak wysoki poziom, że nawet nie bałem się ewentualnych do nich porównań. Poza tym koncepcja remake'u, szczególnie filmowych adaptacji dzieł literackich, jest mi bliska. Przeczytałem książkę i szybko zrozumiałem, o co chodziło mojej przyjaciółce: początek zeszłego wieku był niemym świadkiem największych okrucieństw. W takim czasie żyła młoda bohaterka tej książki. Jej codzienność była męką, a mimo to, pozostając pod niewyobrażalną presją, starała się podejmować najlepsze z możliwych decyzji. "Dziennik..." zaczyna się pod koniec XIX wieku i kusiło mnie, by jak zwykle, kiedy biorę na warsztat film historyczny, podważyć założenie, że "kiedyś było lepiej". Nie, nie było. Nie było też gorzej. Było po prostu inaczej. Dzisiejsza perspektywa jest siłą współczesnych filmów. Nawet jeśli osadzone są w przeszłości, ona do nich przesiąka i dodaje pewnej świeżości. W książce Mirbeau jest dramaturgiczna i komiczna żywiołowość, która aż prosi się o adaptację. Célestine spotyka i konfrontuje się z całą paradą straszliwych, niedorzecznych, żałosnych bohaterów, to oni tworzą otaczający ją świat. Widzowie mogą go porównać ze swoją codziennością w dowolnym momencie i miejscu. Mój film rożni się od poprzednich wersji - operuje bardziej skondensowaną narracją. Mocniej skupia się na, rozpiętym między przyciąganiem a obrzydzeniem, stosunku Célestine do Josepha. Szukaliśmy właściwej równowagi między dialogiem nacechowanym charakterem epoki a językiem dzisiejszej widowni. Nade wszystko zależało nam, by widz widział świat przedstawiony tylko oczami Célestine, postrzegał to, co ona, omijał to, co jej umyka. To bohaterka, której uczynki, gesty i słowa wydają się nam znajome pod względem emocjonalnym i zmysłowym, dzięki czemu otwiera się okno do świata przedstawionego, świata kobiety, której jedyną ucieczką od służalczego losu, jaki zgotowało jej społeczeństwo, jest jej własne ciało.