Grzechy śmiertelne

Stawanie pod pręgierzem i wysłuchiwanie wyzwisk w rodzaju: "ty pedofilu!" jest dla duchownych z powołania koszmarem i efektem pomówień rzucanych w imię jakiejś absurdalnej zbiorowej odpowiedzialności. Ich pretensje powinny spływać pod jeden adres - hierarchów, bo to oni odpowiadają za taki stan rzeczy - mówi Radosław Gruca, dziennikarz śledczy, autor książki "Hipokryzja".

"Chcemy być w Kościele, ale jednocześnie nie możemy odwracać wzroku od piętrzących się problemów"
"Chcemy być w Kościele, ale jednocześnie nie możemy odwracać wzroku od piętrzących się problemów"archiwum prywatne

Środowiska, które żądają rozliczenia z pedofilii w większości nie są przyjazne Kościołowi, ale Radosław Gruca, katolik, syn watykanisty, wymyka się nieco schematom. "Nie jest tak łatwo wrzucić mnie do worka wrogów Kościoła" - przyznaje.

Aleksandra Bujas, Interia.pl: Lektura "Hipokryzji" chwyta za gardło. Jej antybohaterowie, czyli niektórzy hierarchowie kościelni, twoim zdaniem w tej chwili siedzą już na beczce prochu. Ona w końcu wybuchnie?

Radosław Gruca: - Wybuchnie na pewno. Hierarchowie to ludzie niemłodzi. Nie myślą o tym, co będzie za dziesięć lat, ich horyzont sięga emerytury, kiedy to zostaną biskupami seniorami, a wtedy nie będą już odpowiadać za nic. Ostatnio po śmierci abp. Juliusza Paetza, metropolita poznański abp Stanisław Gądecki dopiero po naciskach od wielu wpływowych katolików zatrzymał pogrzeb w Katedrze. Zamiast tego pochowano go na parafialnym cmentarzu. Abp Gądecki mówił wtedy, że ma nadzieję, iż "ta sytuacja uzdrowi Kościół". To fatalne, bo sprawa Paetza była pierwszą ujawnioną historią przestępstw seksualnych w Kościele z tak ważnym duchownym. Minęło 20 lat i nigdy nawet nie przeproszono jego ofiar, nie nazwano po imieniu, że dopuszczał się molestowania i nadużyć władzy. Zamiast tego mamy abp. Gądeckiego, który jest wyraźnie zadowolony, bo Paetz umarł, nie miał wielkich honorów przy pochówku i jest jakby po problemie. To kolejny gest podgrzewający bunt wśród wiernych.

- Wcale nie lepiej zachowują się inni. Przykładem jest chociażby zachowanie arcybiskupa Sławoja Leszka Głodzia, metropolity z Gdańska. Człowiek rażący swoim bogactwem i traktowaniem podległych mu księży, który film Sekielskich skwitował aroganckim stwierdzeniem, że nie ogląda byle czego. Co z tego, że musiał przepraszać, skoro jego decyzje w pełni potwierdzają to, że tragedie ofiar księży pedofilów ma za nic. To właśnie on odmówił zbadania oskarżeń o pedofilię kierowanych przez ofiary prałata Henryka Jankowskiego. Nic go nie nauczyło obalenie pomnika prałata przez wściekłych Gdańszczan, choć już przed obaleniem monumentu malowano na nim na czerwono słowo "pedofil". Samym wiernym kończy się cierpliwość.

- Decyzje takie jak jego cofają procesy oczyszczania Kościoła z pedofilii i zajęcia się ofiarami, ale jednocześnie sprawiają, że ta nieunikniona eksplozja będzie jeszcze większa.

Skąd u części duchownych, nawet tych szeregowych, uczciwych i sumiennych, reakcje odwracania wzroku, skoro w ostatecznym rozrachunku dzięki rozliczaniu z pedofilii Kościół może tylko zyskać?

- Staram się zrozumieć takie zachowania, co nie oznacza, że usprawiedliwiam niepodejmowanie działań. Dla duchownych z powołania, których programem na życie jest Ewangelia, stawanie pod pręgierzem i wysłuchiwanie wyzwisk w rodzaju "ty pedofilu!" jest koszmarem i efektem niesłusznych pomówień, w imię jakiejś absurdalnej zbiorowej odpowiedzialności. Pretensje tych księży powinny spływać pod jeden adres - hierarchów, bo to oni odpowiadają za taki stan rzeczy.

- W szczególnie trudnej sytuacji są klerycy oraz młodzi księża, którzy niedawno przyjęli święcenia i są częścią hierarchii, a właściwie znajdują się na jej samym dole. Oni muszą się podporządkować. To wielki dylemat, bo powinni widzieć krzywdę i na nią reagować, a z drugiej strony - pokładać ufność w Bogu, wierząc, że Bóg jest bliższy sercu władz kościelnych niż jakieś merkantylne interesy.

Duchowni (i nie tylko) niezadowoleni z faktu, że Tomasz Sekielski zrobił film o pedofilii w Kościele, proponują mu, by raczej zajął się środowiskiem dziennikarskim i to o nim kręcił dokumenty.

- Takie osoby chciałbym poinformować, że pierwszy duży film Tomasza Sekielskiego "Władcy marionetek" był też o dziennikarzach. Szkoda, że ludzka pamięć jest taka krótka. A obraz ten, obok mechanizmów polityki, pokazał działanie mediów - jak się ich używa i kiedy dziennikarze zawodzą. Ta produkcja to właściwie samooskarżenie środowiska dziennikarskiego. Uważam, że dziennikarze jako grupa zawodowa również są współodpowiedzialni za nierozliczenie pewnych spraw.

Bo najcięższy dziennikarski grzech to...?

-  Porzucanie niektórych tematów w pogoni za kolejnym newsem. Jedenaście lat temu napisałem tekst od którego powinno się zacząć finalizowanie wydalania księdza Andrzeja Dymera ze stanu kapłańskiego. Chcę doprowadzić tę sprawę do końca, choć to uciążliwe, mozolne i niewdzięczne - ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo. Pewne procesy uruchomiły się dopiero teraz, po publikacji książki, ale jeszcze to nie jest ten efekt, na który czekam.

Po publikacji twojego tekstu "Szkoła uwodzenia według księdza Dymera" ziemia trzęsła się przez chwilę. Mocniej zatrzęsła się po premierze "Nie mów nikomu", ale można odnieść wrażenie, że to chwilowe zrywy.

- Największą winą za to obarczam polityków. Sojusz tronu z ołtarzem jeszcze nigdy nie był tak silny. Najwyższą cenę zapłaci za to Kościół, niestety. Każda władza próbuje się jakoś z Kościołem układać, ale też każda władza przeminie. A to trzęsienie ma w tej chwili zupełnie inne epicentrum. Dziś koncentruje się wokół rzekomej wojny ideologii LGBT z wartościami konserwatywnymi, w domyśle - z Kościołem. To jakaś kompletna bzdura.

Zasłona dymna?

- I tworzenie sztucznego wroga. W konsekwencji nie dość, że nie rozwiązujemy jednego problemu, to generujemy kolejny. Do walki z jakąś rzekomą "tęczową zarazą" wzywa arcybiskup Jędraszewski, wykazujący się największą hipokryzją spośród wszystkich antybohaterów mojej książki, jako naoczny świadek skandalu z Juliuszem Paetzem w roli głównej. Marek Jędraszewski, wówczas biskup pomocniczy, miał zniechęcać kleryków do mówienia o molestowaniu, a nawet namawiać do obrony czci i godności arcybiskupa Paetza.

- Tak chętny do wystąpień w mediach i z ambony abp Jędraszewski nawet po śmierci abp Paetza milczy, a to dla mnie najlepszy dowód, że nie ma nic na swoje usprawiedliwienie. Jego milczenie każe mi postawić sobie pytanie, czy wielka kariera jaką zrobił w polskim Kościele, nie nabrała tempa z powodu jego haniebnej roli w pierwszej aferze seksualnej w naszym kraju.

Przypomnijmy tę sprawę.

- Arcybiskup Paetz, były metropolita poznański, został oskarżony o wykorzystywanie seksualnie kleryków i księży. Ci, którzy się na to nie godzili, mogli spodziewać się represji. Skala zjawiska była taka, że nie dało się tego ukryć. Środowiska kościelne biły na alarm, pisały do kurii - to nic nie dawało. Nie pomogły listy do nuncjusza apostolskiego. Lawina ruszyła dopiero, gdy Wanda Półtawska, przyjaciółka Jana Pawła II, pojechała do niego i osobiście odczytała mu list autorstwa księdza rektora Tadeusza Karkosza. Dzięki temu powołano komisję, która zbadała przypadki molestowania i je potwierdziła.

- Dziś arcybiskup Jędraszewski walczy z "tęczową zarazą", wcześniej, nadużywając władzy, chronił homoseksualnego arcybiskupa Juliusza Paetza, krzywdzącego podległych mu ludzi. Nasuwa się pytanie, jakie wpływy w Kościele ma opisywana przez mnie "lawendowa mafia"? Są homoseksualni hierarchowie, którzy chcąc ukryć swoją rozwiązłość, łamią podstawowe reguły kapłaństwa - gotowi ukrywać pedofilów, gdyż wszyscy są złączeni tajemnicą. Nie wiem, kim trzeba być, żeby rozumować w ten sposób: "Milczymy i poświęcamy cierpienie dzieci i innych ofiar w imię dobra wyższego" - bo tu nie ma żadnego dobra wyższego! Milczą, by nie wyszło na jaw, że są hipokrytami, a niektórzy z nich - mężczyznami niepotrafiącymi sobie poradzić z celibatem.

Inne tajemnice niechcące ujrzeć światła dziennego też można tak ukrywać?

- Chociażby nieprawidłowości finansowe i inne poważne przestępstwa, w których zakładnikami są niczemu niewinni szeregowi księża. Patologia jednej tajemnicy nakłada się na kolejne. Sam papież Franciszek z tym walczy, walczy też z myśleniem o Kościele jako o korporacji. Jednak takie rozsądne głosy, jak jego czy prymasa Polski są ledwie słyszalne.

- To, co pokazuję w książce, cały ten brud, stanowi zaledwie promil całości. Kolejne publikacje na ten temat posuwają do przodu dyskusję, ale niestety mogą też spowodować, że oddanych ludzi Kościoła będzie ubywać.

Wszystko to boli też wiernych.

- Kolejne skandale obyczajowe z udziałem duchownych są bolesne i trudne dla wszystkich deklarujących się jako wierzący. Chcemy być w Kościele, ale jednocześnie nie możemy odwracać wzroku od piętrzących się problemów. Mój ojciec, wieloletni korespondent z Watykanu, mówił o "świętym Kościele grzesznych ludzi". Jan Paweł II, w którego świętość szczerze wierzę, był wyjątkowy. Jednak stało się tak, że jego świętość w Polsce popłynęła w dół, na innych kapłanów. Zaczęli być traktowani jak jego przedstawiciele i ulegli pokusie korzystania ze statusu półbogów. Gdzie tu skromność, pokora? Raczej buta i pycha.

W niektórych regionach kraju duchowni zawsze mieli status bogów z Olimpu.

- Zbierając materiały do książki zjeździłem Podkarpacie wzdłuż i wszerz, tam wręcz mówi się: "U nas rządzą kaptury". Nawiasem, wielu spośród księży-pedofilów to osoby bardzo przedsiębiorcze, które budując swoją pozycję w lokalnym środowisku korzystają też ze swoich talentów biznesowych. Taki był ks. Henryk Jankowski, taki jest ks. Andrzej Dymer i były proboszcz z Tylawy. Ten ostatni to podręcznikowy przykład pedofila-drapieżcy. On akurat molestował w dziewczynki, a nie chłopców. Władał niepodzielnie całą parafią przez 30 lat.

Słowem, miał rząd dusz.

- I znał wszystkie wstydliwe tajemnice mieszkańców jako jedyny spowiednik. Chrzcił, udzielał ślubów i ostatnich namaszczeń. Był więc obecny podczas wszystkich przełomowych momentów w życiu parafian, a jednocześnie przez 30 lat obmacywał dziewczynki na lekcjach religii. Wkładał im ręce w majtki, a na powitanie język do gardeł. Mało tego, wyczytałem w dokumentacji ze sprawy sądowej, że wspierał finansowo rodziny, które na noc wysyłały mu dzieci na plebanię. Przez lata kolejne roczniki uczennic doświadczały tego samego.

Dwa pokolenia dziewcząt przeszły przez piekło.

- Jedynym realnym osiągnięciem wymiaru sprawiedliwości, mediów i opinii publicznej jest fakt, że trzecie pokolenie udało się uchronić.

Podkreśliła to Lucyna Krawiecka, pozytywna bohaterka twojej książki, osoba której zdecydowana postawa, determinacja i odwaga spowodowały, że sprawa proboszcza ujrzała światło dzienne.

- Dziękuję, że przywołałaś tę postać. Moimi prawdziwymi bohaterami są ci, którzy mimo brutalnej, nieprzebierającej w środkach kontrofensywy robią wszystko, by nagłaśniać przypadki pedofilii i stają murem za ofiarami. Doznają niewyobrażalnych podłości, tylko dlatego, że działają w słusznej sprawie i opowiadają się po stronie najsłabszych. To heroizm nie na ludzką miarę, rzadko kiedy pojmowany, nie mówiąc już o docenianiu.

- Arcybiskup Michalik już po wyroku w sprawie tylawskiego proboszcza udzielił wywiadu, w którym nazwał działania pani Lucyny "spiskiem", a wcześniej insynuował publicznie, że ma ona romans z zakonnikiem pomagającym jej zbierać informacje. To nieprawdopodobnie obrzydliwe pomówienia, zwłaszcza, gdy formułują je biskupi. Dlatego, w mojej ocenie, ludzie którzy nagłaśniają i piętnują pedofilię, sami przechodząc przez piekło, powinni mieć swoje pomniki.

Tymczasem swój pomnik przez kilka lat miał ks. prałat Henryk Jankowski.

- Jestem przekonany, że ktoś kiedyś przyjdzie do kościoła św. Brygidy i jego szczątki stamtąd wyrzuci, tak jak swego czasu obalono jego pomnik. Tak to się skończy. Rozmawiam z grupą katolików o tym, by zgłosić pomysł ekshumacji prałata i przeniesienia jego prochów z murów kościoła. Otrzymuję w odpowiedzi wiele pozytywnych sygnałów, a grupa katolików domagających się zmian w archidiecezji gdańskiej, a nawet ustąpienia skompromitowanego abp. Głodzia, coraz lepiej się organizuje. Ma swoją grupę na Facebooku i widzę, że coraz częściej udaje im się przebić z żądaniami oczyszczenia Kościoła z pedofilii, bizantyjskich przyzwyczajeń hierarchów i innych chorób.

- Skoro abp Gądecki, nie byle kto, bo przewodniczący Komisji Episkopatu Polski, stwierdził, że pochowanie abp. Paetza poza murami "posłuży oczyszczeniu Kościoła poznańskiego", to abp Głódź w imię oczyszczenia Kościoła gdańskiego powinien już szykować procedurę ekshumacji i usunięcia szczątek pedofila Jankowskiego. Wierzę, że do mojego apelu przyłączy się wielu myślących podobnie katolików i niekatolików, co wywrze presję na hierarchów. Nie może być tak, że oprawca i dewiant Jankowski spoczywa w murach Kościoła niczym święty. To kolejny policzek dla pokrzywdzonych. Musimy doprowadzić do ekshumacji. Jesteśmy to winni jego ofiarom.

Mimo wszystko trudno będzie mówić o triumfie sprawiedliwości, w Tylawie też nie do końca się udało.

- Finał tej sprawy to w moim odczuciu wręcz karykatura sprawiedliwości. Proboszcz, który powinien gnić w więzieniu albo być leczony, dostaje wyrok w zawieszeniu za molestowanie sześciu dziewczynek, a w rzeczywistości było ich kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset. Co by było, gdyby ludzie z Tylawy otrzymali możliwość, by opowiedzieć o tym, co ich spotkało ze strony księdza? W warunkach bezpieczeństwa, przed państwową komisją. Ile byłoby takich relacji? To całkiem zmieniłoby optykę i wstrząsnęło całą Polską, bo w małej podkarpackiej wsi wydarzył się trudny do pojęcia koszmar.

- Zależy mi, żeby ludzie zrozumieli: to nie był incydent, tylko trzydzieści lat wykorzystywania dziesiątek lub setek dziewcząt. Myślę, że Polacy wciąż nie zdają sobie sprawy, że jeden pedofil może mieć na sumieniu molestowanie i krzywdę nawet nie kilkunastu, ale kilkudziesięciu ofiar. Co to oznacza? Ojciec Adam Żak odpowiedzialny za walkę z pedofilią w Kościele przyznaje, że liczba zgłaszanych przypadków rośnie i wymaga większych badań. Osobiście już dziś widzę, że ujawnione przypadki to wierzchołek góry lodowej. Episkopat podaje, że od 1990 roku ujawniono 384 ofiary. To chyba jakiś żart. Znam sprawy sądowe i w przeważającej większości dotyczą skrzywdzenia jednej lub dwóch osób, gdy prawdziwa liczba ofiar jest dużo większa, podobnie jak było to w Tylawie. Do tego trzeba wziąć pod uwagę, że Kościół ukrywa pedofilów i aktywnie działał, by zniechęcić ofiary do mówienia. Jestem przekonany, że skrzywdzonych przez pedofilów i ofiar przestępstw seksualnych w Kościele może być dziesięć razy więcej, czyli zamiast 300 przypadków ludzi, którym złamano życie, może być, lekko licząc, trzy tysiące. Wszystkich nie da się już uciszyć.

Wygląda na to, że w niektórych małych społecznościach na wiele przymyka się oko, dopóki np. nie ma ciąży czy innego widocznego efektu tych zbrodniczych działań.

- Tak i to jest straszne, bo ci księża, którzy nie radzą sobie z własną seksualnością, w odróżnieniu od pedofilów-drapieżców, kalkulują na chłodno, że ten a ten chłopiec lada chwila kończy 15 lat, więc w razie zdemaskowania nie będzie tu znamion czynu pedofilskiego. Czekają, urabiają sobie własną ofiarę np. przez dwa lata, a potem ją gwałcą i oświadczają: "Przecież sam tego chciałeś". Oczywiście upraszczam, ale ofiarami takich mężczyzn padają najczęściej chłopcy i małe dzieci, bo po pierwsze, z "tego" nie będzie ciąży, po drugie, nie przyjdzie zazdrosny mąż. To przykłady naprawdę wyjątkowego cynizmu.

Rodzice nie wysłaliby dziecka na noc do pana, który układa pod szkołą płytki chodnikowe, ale do księdza na plebanię już tak.

- Z uwagi na ten status pół-świętego, pół-celebryty i prestiż oczywiście. W zbiorowej wyobraźni księża wciąż jeszcze pełnią rolę jakichś łączników z Bogiem, więc jak mogliby skrzywdzić dziecko? Są ludzie, którym nie mieści się to w głowie. W relacjach księdza-oprawcy z ofiarą nigdy nie ma równości, one są zawsze asymetryczne, każdorazowo występuje nadużycie władzy, nawet jeśli ofiara jest już pełnoletnia.

Ofiary, którym udzieliłeś głosu w książce przyznają, że od samego molestowania jeszcze gorsze było to, co stało się później, cała wtórna wiktymizacja i brak jakiejkolwiek pomocy.

- Ofiary, jeśli zaczynają mówić, stają się wrogiem numer jeden dla kościołów w których służą księża dopuszczający się przestępstw seksualnych. Dziś tragiczną ikoną ofiar jest "Katarzyna", ofiara księdza Romana ze Szczecina. Wyrokiem sądu otrzymała milionowe odszkodowanie za cierpienia, jakie zadał jej ksiądz. Więził ją, uzależnił od siebie całkowicie i gwałcił przez wiele miesięcy, czasem wręcz pod nosem innych księży. Teraz ta dorosła już kobieta czeka na ostateczne rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego, do którego zgłosili się Chrystusowcy. To właśnie do nich przynależał ksiądz Roman i to oni mają zapłacić odszkodowanie. Odmawiają jednak odpowiedzialności za swojego kapłana i będą próbować przekonywać, że ksiądz powinien sam ponosić konsekwencje. Cierpienie Katarzyny trwa już latami, a teraz grozi jej przegrana. Jeśli wygrają Chrystusowcy, wielu hierarchów Kościoła w Polsce na pewno będzie otwierać szampany. Osobiście będę się jednak modlił o jedyny sprawiedliwy wyrok, czyli utrzymanie nakazu odszkodowania.

- Znajduję nawet coraz więcej historii o adwokatach i księżach, których zadaniem było tuszować sprawy seksualnych skandali. Takie postaci pojawiają się zarówno w Szczecinie przy sprawie księdza Andrzeja Dymera, w niesławnej Tylawie, czy w przypadku księdza Jankowskiego. Mimo że po publikacji książki mam wiele problemów zawodowych, zamierzam dalej ujawniać kolejnych przestępców tuszujących seksualne grzechy Kościoła. Po każdym wywiadzie zgłaszają się do mnie kolejni informatorzy i na pewno nie zostawię ich bez pomocy. Wierzę w to, że tylko prawda nas wyzwoli.

Uderzające, że w narracjach ofiar jest tyle elementów wspólnych, bez znaczenia, czy działo się to w Gdańsku czy w małej wsi na Podkarpaciu. Oprawcy nie tylko stosują te same metody, ale nawet mówią tym samym językiem.

- Jest coś, o czym jeszcze nigdy nie mówiłem i powiem to tobie po raz pierwszy. Niektórzy pomyślą pewnie, że oszalałem, ale zaryzykuję - moim zdaniem istnieje swoisty niepisany "kodeks". Trudno żeby tacy "samorealizujący się" pedofile nic o sobie nie wiedzieli. Myślę przede wszystkim o pedofilach z województwa Zachodniopomorskiego, w tym też o osobie skazanej prawomocnym wyrokiem, wspomnianym księdzu Romanie, którego ofiara, Katarzyna, wywalczyła milionowe odszkodowanie. To kapłani z wąskiego środowiska, oni się znają. Nikt nigdy nie zadał pytania, czy nie mogli działać w zmowie. Będę chciał zbadać ten wątek.

Odwagi nie można ci odmówić.

- Jestem w o tyle wygodnej sytuacji, że pisząc np. o księdzu Dymerze pozostaję osobą z zewnątrz. Hierarchowie mogą wiele, ale u siebie, wśród swoich. Dziennikarstwo jakie uprawiam od 15 lat wymaga odwagi - rozpracowując pewne tematy poznałem ludzi ze służb specjalnych, z policji, różnej maści agentów. Ujawniałem sprawy, który były dla nich ważne, więc i oni pomagają mi, wierząc w moje dobre intencje. Pisanie o rosyjskiej mafii było bardziej niebezpieczne niż pisanie o Kościele.

Ofiarom odwaga jest szczególnie potrzebna, zwłaszcza, że często napotykają na mur niezrozumienia, a nawet niechęć. Niektórym nie mieści się w głowie, dlaczego osoby, które doznały krzywdy zaczynają mówić o tym dopiero po latach.

- Demokracje, które mają bardziej przemyślane kodeksy karne, dopuszczają nawet 30-letni horyzont czasowy dla przestępstw seksualnych. Są badania, które pokazują, że część ofiar dopiero po wielu latach będzie w stanie przekazać, co je spotkało. Ci ludzie czasem też czekają, aż umrą ich rodzice, bo nie chcą swoimi opowieściami łamać im serc. Oni zeznając nie myślą o sobie, bo już zostali skrzywdzeni. Nie mogą żyć z tym, że milcząc dopuszczą do kolejnej krzywdy, tym razem kogoś innego. To jest podstawowa motywacja.

- Jeden z moich rozmówców, Wincenty Szymański, molestowany w latach 70., był człowiekiem, który jako pierwszy zainicjował ruch ofiar pedofilów. W tamtym czasie homoseksualistów, transseksualistów, wszystkie osoby "nieheteronormatywne" wrzucano z pedofilami do jednego worka z napisem "pederaści". On pierwszy przerwał milczenie, choć musiał do tego dochodzić latami, to mieszka za Oceanem i nie musiał się zmagać z tą całą kontrofensywą, o której wspomniałem wcześniej.

- Ofiary Dymera zaczęły zgłaszać się do mnie miesiąc po premierze książki - zaznaczały, że potrzebowały chwili na zebranie się, by ją w ogóle przeczytać, przemyśleć wszystko, a potem zmobilizować się, aby do mnie napisać. Więc to też był cały trudny proces.

Jesteś w wyjątkowej sytuacji, bo znajdujesz z rozmówcami szczególną, bolesną płaszczyznę porozumienia - jako brat ofiary księdza nie występujesz w roli dziennikarza polującego na palący temat, a człowieka osobiście zaangażowanego w sprawę.

- Dlatego musiałem napisać tę książkę. I odsłonić w niej wiele. Moi rozmówcy, ludzie Kościoła, ryzykują znacznie więcej - poważne sankcje.

- Pierwotnie książka miała dotyczyć przede wszystkim sprawy księdza Dymera. Gdy zacząłem pracę nad nią, poważnie zachorował mój prawie 90-letni ojciec. Lekarze dawali mu tydzień życia. I w takich właśnie okolicznościach dowiedziałem się od niego, że mój brat został skrzywdzony przez księdza. Była to jedna z niezałatwionych spraw ojca. Musiała go męczyć wewnętrznie, choć dowiedział się tego, gdy był już starszym człowiekiem. Bałem się, że ta książka go zabije. Stało się inaczej.

Mam wrażenie, że okolicznościom powstawania książki towarzyszyła jakaś niebieska reżyseria.

- Tak to czuję. W trakcie pracy napotykałem trudności, które wydawały się nie do przejścia, a jednak wszystkie problemy z czasem się rozwiązały. Mój ojciec żyje do dziś. Według naszych bliskich - dzięki wywiadowi, którego mi udzielił. Tak ważny był dla niego ten przekaz. Cudem odnalazłem byłą żonę mego brata. Co ważne, wiele osób zupełnie bezinteresownie pomagało mi podczas pisania książki. Nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałem.

"Hipokryzja" autorstwa Radosława Grucy ukazała się nakładem wydawnictwa Muza SA
"Hipokryzja" autorstwa Radosława Grucy ukazała się nakładem wydawnictwa Muza SAINTERIA.PL/materiały prasowe
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas