Inka, czyli pięć miesięcy w ciemności
"Zosia z Wołynia" to prawdziwa historia Zofii i rodziny Roztropowiczów, którzy uratowali życie dwuletniej Ince - żydowskiej dziewczynce, którą skazano na głodową śmierć w ciemnej komórce. Poruszającą rozmowę ze swoją babcią o tym jak uratowała dziecko, przeżyła pogromy na Wołyniu i uciekła z transportu do Auschwitz przeprowadził Mateusz Madejski. Poniżej publikujemy fragment.
Ujrzałam leżącą dziewczynkę.
Miała gęsią skórkę, wytrzeszcz oczu, szyję cienką jak patyk.
Jej paznokcie były tak długie, że już się zawijały...
Niemal się nie poruszała.
Dochodzimy do być może najciekawszego etapu historii życia mojej babci, czyli uratowania małej żydowskiej dziewczynki.
Przez kilkadziesiąt lat sprawa była utrzymywana w tajemnicy. Ja się o niej dowiedziałem na początku wieku, gdy babcia miała dostać wyróżnienie od Yad Vashem. Dla mnie był to prawdziwy szok - moja babcia jest bohaterką, a ja o tym nic nie wiedziałem! Zofia nigdy nikomu publicznie o tym nie opowiedziała. Byłem więc niezmiernie ciekaw, jak to się stało, że los splótł jej historię z losami skazanej na śmierć dziewczynki.
Mateusz Madejski: Wiedzieliście, dlaczego otrzymaliście przydział do tego mieszkania?
Zofia Hołub: - Zdawaliśmy sobie sprawę, że było ono pożydowskie. Że ci, którzy tam mieszkali, albo już nie żyją, albo musieli uciekać. Zresztą nigdy nie poznaliśmy historii jego właścicieli. Ale tak, wiedzieliśmy, dlaczego ono stoi puste. Ale jak człowiek nie ma dachu nad głową, to raczej nie zastanawia się długo, skąd i po kim ma mieszkanie. Ani nawet co się stało z tymi, co tu wcześniej mieszkali. Raczej cieszy się, że ma gdzie spać.
Wcześniej mieliście swoje gospodarstwo i pola. Jak teraz zarabialiście na życie?
- Rzeczywiście, to zaczął być duży problem. Teraz nie mieliśmy nic, nie mieliśmy co jeść ani za bardzo w co się ubrać. Trzeba było kombinować, ale właściwie to - co tu dużo mówić - zdarzało się, że chodziliśmy głodni. Spędzałam też więcej czasu w domu. Z nudów chodziłam dosyć często do sąsiadów, rozmawiałam z nimi i od czasu do czasu słyszałam tam jakieś dziwne dźwięki, jakiś szmer. Zorientowałam się, że dochodzi on gdzieś z okolic ich kuchni. Chodziło mi to długo po głowie. Sprawdziłam naszą kuchnię, ale nic tam nie znalazłam. Cóż, uznałam, że musiałam się przesłyszeć. Tak mi się w tamtym momencie wydawało. Ale, jak to dziecko, nadal byłam ciekawska. Miałam w tym czasie 16 lat, nic dziwnego, że interesowałam się wszystkim, co się dzieje wokół. Dalej nasłuchiwałam tych dziwnych dźwięków. I upewniłam się, że ten szmer dochodzi z kuchni sąsiadów.
Poszłaś od razu do tej kuchni?
- No co ty! To nie była moja kuchnia, nie mogłam sobie tam ot tak wchodzić. Ale intrygowało mnie to ciągle. Uznałam, że powinnam to jakoś sprawdzić. Zastanawiałam się tylko, kiedy to zrobić. Wreszcie zdarzył się moment, gdy nikogo nie było w moim domu ani w tym drugim mieszkaniu. Wiedziałam, że to wścibskie, ale byłam tak zaciekawiona, że weszłam do tej kuchni. Poza tym chyba w ogóle byłam wtedy wścibska [śmiech]. Akurat gdy weszłam, było cicho, ale po kilku chwilach znowu usłyszałam ten dziwny szmer. Nie byłam pewna, skąd dokładnie dochodzi. Pokręciłam się po kuchni i po chwili zorientowałam się, że ten delikatny szum wydostaje się z takiej niedużej komórki. Ta komórka stała obok paleniska, pewnie była przeznaczona na drewno. Prowadziły do niej takie małe, białe drzwiczki.
Otworzyłaś je?
- Oczywiście. Otwieram i patrzę - leży tam dziecko. Stanęłam jak wryta. Było to wyjątkowo przerażające. Dzieciątko zupełnie wygłodzone, wystraszone. Ja już wtedy naprawdę wiele strasznych rzeczy przeżyłam, ale widoku malutkiego dziecka, czekającego na śmierć, nie da się z niczym porównać.
Co wtedy pomyślałaś?
- Nie wiem, czy cokolwiek pomyślałam. Poszłam do tej kuchni, bo byłam wścibska i chciałam się dowiedzieć, co się dzieje tak naprawdę w kuchni sąsiadów. A odkryłam konające dziecko, żywą istotę... Było małe, ale w takim stanie, że nie umiałam ocenić jego wieku. Później się dowiedziałam, że miała w tym czasie niecałe dwa latka.
Oczywiście nie miałaś pojęcia, co to za dziecko...
- Nie, ale od razu wiedziałam, że żydowskie.
Skąd to wiedziałaś?
- Przede wszystkim wiedziałam, czyje było wcześniej to mieszkanie. Należało przecież do Żydów. Ale wiedziałam nie tylko dlatego. Od razu widać było, że to nie jest polskie dziecko. Było przestraszone, nic nie mówiło i nic nie rozumiało po polsku. Dziecko, nawet tak małe, reaguje na jakieś słowa w swoim języku. Ono nie reagowało w ogóle. Jak ja wtedy żałowałam, że nie ma ze mną mamy! Bo jak mówiłam, ona znała jidysz, jakoś by się z nią dogadała, a przynajmniej lepiej niż ja. Od początku wiedziałam, że o tym odkryciu nikt się nie może dowiedzieć. Absolutnie nikt, nawet mój ojciec.
Więcej o książce "Zosia z Wołynia" Mateusza Madejskiego przeczytasz TUTAJ.
Jakie wrażenie robiło samo dziecko?
- To była dziewczynka, blondyneczka, nieprawdopodobnie wygłodzona - sama skóra i kości. Dosłownie. Widać było, że czeka na śmierć. Absolutnie przestraszona. Ale nawet nie to zrobiło na mnie największe wrażenie, a jej oczy. Piękne, błękitne, proszące, błagające... Błagały mnie, żeby jej pomóc! Nawet nic nie musiałam mówić ani się odzywać. Tymi oczami mi wszystko powiedziała. I powiem ci, że po dziś dzień mam przed sobą te oczy. Tego widoku nie da się zapomnieć.
Mówiłaś, że miała blond włosy. Z tego, co wiem, Żydówki rzadko były blondynkami.
- Masz rację, może ona nawet nie wyglądała na Żydówkę, ale ja i tak nie miałam wątpliwości, kim jest. Swoją drogą, to, że nie wyglądała jak typowa Żydówka, pozwoliło jej później przeżyć.
Gdzie ona wtedy w ogóle się znajdowała? Spała na podłodze tej komórki?
- Nie, leżała w drewnianej kołysce. Przebywała w niej cały czas i była nieprawdopodobnie brudna. Przecież nikt jej nie mył, nikt jej nie przebierał... Ten cały brud musiał zostawać w kołysce. I gdy otworzyłam te drzwiczki, odór był wręcz nieprawdopodobny. Próbowałam trochę wyczyścić to wszystko, ale oczywiście miałam ograniczone pole manewru. Starałam się przede wszystkim utrzymać ją przy życiu. Zaczęłam ją dokarmiać. Niezbyt obficie, bo przecież sami głodni chodziliśmy, ale coś zawsze udawało jej się przynieść.
Zostawiłaś ją w tej komórce?
- Tak. Ani przez sekundę nie pomyślałam, żeby ją stamtąd zabrać. W ogóle nie wchodziło to w rachubę. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że ona tam jest i że ja ją dokarmiam. Nie było to proste. Na szczęście sąsiedzi dosyć często zostawiali mieszkanie puste. Musiałam też pilnować, żeby w mojej rodzinie nikt się nie zorientował, co robię. Jakoś mi się udało, wykorzystywałam każdą okazję, żeby pójść do dziewczynki.
Nazwałaś ją jakoś?
- Nie. Dopiero później dowiedziałam się, jak się nazywa. Inka - od Sabiny. Jeszcze później się dowiedziałam, że jej nazwisko to Kagan.
I nikt się nie zorientował, że ona tam jest? Tylu domowników i nikt nic nie poczuł, nie usłyszał?
- Nie. Ta komórka była nieco oddalona od pokoi mieszkalnych. Poza tym Inka bardzo cicho się zachowywała, nie płakała. Raz - była autentycznie przerażona. A dwa - nie wiem, widocznie nawet w malutkim dziecku uruchamia się jakiś instynkt przetrwania. I chyba dzięki temu instynktowi zrozumiała, że aby przetrwać, musi być cicho. I była. Więc moja rodzina się nie zorientowała, że ktoś tam jest. A co do pozostałych domowników, to potem się dowiedziałam, że to właśnie oni ją wsadzili do tej komórki.
A co by było, gdyby ktoś z zewnątrz dowiedział się o jej istnieniu?
- Gdyby Niemcy się dowiedzieli? Na pewno by nas zamordowali, oczywiście razem z tą dziewczynką. Całą naszą rodzinę i przy okazji te dwie rodziny, które z nami mieszkały. Taka była kara za pomaganie Żydom podczas wojny, absolutnie miałam tego świadomość. Musiałam więc wszystko robić bardzo ostrożnie. Zresztą niedawno widziałam w telewizji dokument, w którym opowiadano o tym, jak naziści spalili cały dom polskiej rodziny pomagającej Żydom. Cała rodzina spłonęła żywcem, tylko jeden syn zdołał przetrwać wojnę i opowiedzieć tę historię. Zdawałam sobie sprawę, że opieka nad dziewczynką wiąże się z ogromnym ryzykiem, ale jasne było dla mnie, że trzeba pomóc. Nie zastanawiałam się nawet za bardzo nad innym rozwiązaniem.
Jak długo to trwało?
- Dokarmiałam ją w ten sposób jakieś trzy miesiące, może trochę dłużej. Nie było łatwo, jak mówiłam, mieliśmy za mało jedzenia nawet dla nas, a co dopiero dla kolejnego dziecka. Dziewczynka była do tego w coraz gorszym stanie. I to ryzyko... W końcu zdałam sobie sprawę, że prędzej czy później ktoś odkryje, co tu się dzieje.
Co się zmieniło po tych trzech miesiącach?
- Przyjechali do miasta moi sąsiedzi z Białej Krynicy, Roztropowicze. Też musieli uciekać z tamtych stron przed banderowcami. A ja czułam, że muszę się komuś zwierzyć. I potrzebowałam bez dwóch zdań pomocy w tej sytuacji. Nie dałam rady już dłużej utrzymywać tajemnicy. Tym bardziej, że mieliśmy niebawem przenosić się do innego mieszkania. Więc powiedziałam pani Roztropowicz, że znalazłam malutką Żydówkę i nie bardzo wiem, co teraz z nią zrobić. A ona przecież długo nie pociągnie... Oczywiście zgodziliśmy się, że musi to pozostać w najściślejszej tajemnicy.
Nie bałaś się im o tym powiedzieć?
- Nie, absolutnie. Roztropowicze to byli dla mnie zaufani, bardzo bliscy ludzie. Bardzo przyjazna rodzina. Do rodziców miałam ogromny szacunek, to właśnie ich mama, Natalia, mnie wciągnęła w czytanie. Zresztą ja się wychowałam bez matki i ona - można powiedzieć - przez jakiś czas trochę mi matkowała. Miałam z całą tą rodziną świetny kontakt, ufaliśmy sobie, tak samo zostało po wojnie. Zresztą, to była właściwie jedyna bliska polska rodzina, która w czasie wojny pozostała z nami. Wszystkie inne wywieźli na Sybir.
Pokazałaś im to dziecko?
- Tak, pokazałam. Byli zdruzgotani. Też nie mieli pojęcia, co w tej sytuacji zrobić. Na pewno długo nad tym myśleli i się naradzali. Ostatecznie uznali, że ją przygarną. Że będą ją wychowywać jak swoją córkę. Zgodziliśmy się, że to będzie najlepsze rozwiązanie. A właściwie to chyba jedyne możliwe rozwiązanie.
***
Ta dziewczynka, czyli Inka Kagan, dziś nazywa się Sabina Heller. Jest na emeryturze i mieszka w Stanach Zjednoczonych, w okolicach Los Angeles.
***
#POMAGAMINTERIA
1 czerwca reprezentantka Polski w kolarstwie górskim Rita Malinkiewicz i jej koleżanka Katarzyna Konwa jechały na trening w ramach autorskiego projektu Rity dla pasjonatów kolarstwa #RittRide for all. Z niewyjaśnionych przyczyn w Wilkowicach koło Bielska-Białej wjechał w nie samochód jadący z naprzeciwka. Kasia przeszła wiele operacji w tym zabieg zespolenia połamanego kręgosłupa i połamanej twarzoczaszki oraz częściową rekonstrukcję nosa i języka. Rita nadal pozostaje w śpiączce farmakologicznej, a jej obecny stan zdrowia jest bardzo ciężki. Potrzeba pieniędzy na ich leczenie i rehabilitację. Sprawdź szczegóły >>>