Jak cień Świerczewskiego padł na Bieszczady
Zamach na generała Świerczewskiego zapoczątkował łańcuch wydarzeń, które doprowadziły do zupełnego spustoszenia Bieszczadów. Akcję "Wisła" skrojono na ściśle stalinowską modłę, zaangażowano w nią dziesiątki tysięcy żołnierzy, którzy doprowadzili do masowych przesiedleń oraz swoistego etnobójstwa. Przeczytaj fragment książki autorstwa Adriana Markowskiego "Bieszczady. Dla tych, którzy lubią chodzić własnymi drogami".
Ta opowieść ma początek, ale nie ma końca. Tak naprawdę podobnie jest z każdą opowieścią, tyle że zazwyczaj ciągnące się w nieskończoność skutki zdarzeń na zawsze pozostają w cieniu. Trudno jest dostrzec coś, co się nie mogło wydarzyć, ogarnąć pustą przestrzeń, która pozostała po nieistniejących już możliwościach, trudno jest widzieć rzeczy, których nie ma.
Zabójstwo nie wymazuje z czasu tylko jednego człowieka. Wraz z nim znika cała, jeszcze przed chwilą możliwa, rzeczywistość. Wszystkie przyszłe wątki, zwroty akcji, zdarzenia nagle przestają istnieć w przestrzeni tego, co możliwe, tak samo jak gałęzie i liście, które już nie wyrosną z pnia ściętego drzewa. I tylko czasem - tak jak w tym przypadku - cisza woła głośniej niż wszystkie cerkiewne dzwony. Przynajmniej dla tych, którzy potrafią słuchać.
Opowieść zaczyna się marcową nocą 1947 roku. Oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) dowodzony przez sotennego Chrina opuszcza swoją kryjówkę na masywie Chryszczatej i rozpoczyna kilkugodzinny marsz w kierunku Baligrodu. Celem jest droga z Baligrodu do Cisnej, którą właśnie tego dnia rano ma przejeżdżać wojskowy transport.
Kto doniósł Chrinowi o transporcie? Tego raczej nigdy się już nie dowiemy, a szkoda, bo właśnie ta informacja mogłaby rzucić nowe światło na całą nieprostą sprawę.
Zaopatrzenie dla Komendy Wojsk Ochrony Pogranicza w Cisnej jest dla Chrina warte o wiele większego wysiłku niż tylko długi nocny marsz. Sotnia jest w opłakanym stanie, ludzie wyczerpani, głodni, nękani przez choroby, potrzebują żywności, lekarstw, broni, nawet ubrań, bo i te już zaczęły się rozpadać. To już ostatnie chwile UPA, ale Chrin jeszcze o tym nie wie. Albo wie, ale wciąż nie chce uwierzyć.
Rankiem z Baligrodu do Cisnej rzeczywiście wyjeżdżają trzy samochody. Jednak wbrew informacjom, które otrzymał Chrin, nie jest to zaopatrzenie dla wopistów. Co więcej, wyjazd jest kompletnie niespodziewany. Jeszcze kilka godzin wcześniej nikt go nie przewidywał, więc żaden informator sotni po prostu nie mógł o nim wiedzieć.
Decyzję podjął - tego samego ranka - przebywający na inspekcji w Baligrodzie drugi wiceminister obrony narodowej generał Karol Świerczewski. A wiceministrowi nie można się sprzeciwiać. Samochody ruszają, choć dowódca miejscowego batalionu zbiera się na odwagę i próbuje przemówić generałowi do rozsądku.
Później stara się zatrzymać Świerczewskiego jeszcze przypadek. Jeden z samochodów psuje się i zostaje przy drodze tuż za Baligrodem. Jednak i wtedy generał nie zawraca. Jedzie dalej, wprost w zasadzkę upowców, którzy właśnie zdążyli zająć pozycje na wzgórzu pod Jabłonkami. Jego śmierć od ukraińskich pocisków da początek łańcuchowi zdarzeń, które doprowadzą do zupełnego spustoszenia Bieszczadów.
Trudno zaprzeczyć - potyczka pod Jabłonkami była jednym z tych bardziej zaskakujących zwrotów akcji, tego rodzaju, gdy pozornie całkiem nieprawdopodobne zdarzenia stanowią idealną pożywkę dla domysłów. Mityczne pojmowanie rzeczywistości, zgodnie z którym nic nie dzieje się przypadkowo i wszystko musi być koniecznie dziełem, jeśli nie woli Nieba, to przynajmniej człowieka, jest głęboko zakorzenione w umysłowości niektórych ludzi.
Niespodziewany wyjazd do Cisnej, samochód, który stanął tuż za Baligrodem i dołączył do dwóch pozostałych już w trakcie potyczki, wreszcie sotnia Chrina, która zjawiła się we właściwym miejscu i czasie - wszystko to razem od samego początku wydawało się podejrzane.
Prawda, Świerczewski nie miał zwyczaju trzeźwieć i ten marcowy ranek nie był wyjątkiem, ale to może wytłumaczyć tylko jego zadziwiającą decyzję o wyjeździe na inspekcję do najdalej wysuniętego na południe posterunku, jakim była Cisna, nic poza tym.
Przypadki po prostu się zdarzają. Badające sprawę śmierci generała komisje, z których jedną powołało wojsko, a drugą bezpieka, nie doszły do niczego. A przynajmniej w tej drugiej winnych szukały naprawdę ponure kreatury, którym i dębowy stół przyznałby się do niepopełnionych grzechów. Jedną z nich był Józef Różański (Goldberg), słynny z bestialskich metod stosowanych w śledztwach. Pięć lat później o udział w zamachu na generała oskarżono podpułkownika Jana Gerharda, który pod Jabłonkami siedział w samochodzie obok Świerczewskiego. To już jednak całkiem inna opowieść, tak samo jak o wiele późniejsze zabójstwo autora Łun w Bieszczadach.
Już następnego dnia po śmierci generała Świerczewskiego Biuro Polityczne Polskiej Partii Robotniczej podjęło decyzję o przystąpieniu do akcji pod kryptonimem "Wisła". I w przeciwieństwie do opisywanych poprzednio zdarzeń, nie był to zbieg okoliczności. Dzięki wypadkom pod Jabłonkami planowaną już wcześniej czystkę etniczną na południowych rubieżach kraju można było przedstawić w całkiem nowym świetle. Represje skierowane przeciw rusińskiej mniejszości zyskały nagle uzasadnienie - stały się konieczne do ostatecznej rozprawy z Ukraińską Powstańczą Armią, która wskutek wysiedlenia miejscowej ludności miała zostać ostatecznie pozbawiona zaopatrzenia.
Prawda jest taka, że stosunek sił między UPA a polskim wojskiem był wówczas wprost miażdżący. W akcję "Wisła" zaangażowane były dziesiątki tysięcy żołnierzy. Ukraińska Powstańcza Armia na terenie Polski liczyła wówczas niecałe dwa tysiące ludzi. Wycieńczonych i głodnych, choć nadal zdolnych do walki.
W październiku tego samego roku podobną akcję przesiedleńczą o kryptonimie "Zachód" przeprowadzą Sowieci, wywożąc w głąb Związku Radzieckiego ponad siedemdziesiąt tysięcy Ukraińców.
Na kolejnej stronie dowiesz się, jakie konsekwencje miała akcja "Wisła" >>
Fakt, że przesiedleniom po polskiej stronie początkowo nadano kryptonim "Wschód", nie wydaje się pozbawiony znaczenia. W akcji "Wisła" nie szło jedynie o wykorzenienie pozostałej (po wcześniejszych wysiedleniach) na południowo-wschodnim pograniczu powojennej Polski ludności rusińskiej. Celem było zniszczenie społeczności bojkowskiej i łemkowskiej wraz z ich kulturami, obyczajami, pamięcią... Rozproszenie ich w taki sposób, by rusińska tożsamość roztopiła się bez żadnego śladu w żywiole ziem odzyskanych.
Była to akcja kształtowana na ściśle stalinowską modłę. Ludzkość dorobiła się odpowiedniej nazwy dla takich poczynań całkiem niedawno. Dziś określa się je jako etnobójstwo albo ludobójstwo kulturowe.
W praktyce akcja "Wisła" oznaczała przesiedlenie prawie stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Nie tylko grekokatolików, posługujących się na co dzień językiem rusińskim czy deklarujących ukraińską narodowość, co wcale nie zawsze musiało iść w parze.
Wysiedlano rodziny mieszane, a niekiedy również Polaków, którzy żyli w sąsiedztwie skazanym przez ludową władzę na zagładę. Palono wsie i cerkwie, by wysiedleni wiedzieli, że nie mają dokąd wracać, i osiedlano ich w rozproszeniu, by zatrzeć wspólną pamięć. Użyte przez dowodzącego akcją generała Stefana Mossora określenie, mówiące o ostatecznym rozwiązaniu problemu ukraińskiego w Polsce, wydaje się - chyba jednak wbrew woli autora - bardzo trafione.
Generał Karol Świerczewski, warszawiak z Woli, bolszewik z wyboru, upiorny wytwór strasznych czasów, które rodziły pokrewne mu kreatury w nadmiarze, spoczął w grobie na miesiąc przed rozpoczęciem akcji "Wisła". Jednak jakoś trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie jego cień padł tamtej wiosny na Bieszczady. Jego śmierć ułatwiła tylko ukrycie zbrodni - nie była dla jej popełnienia ani warunkiem koniecznym, ani wystarczającym. A jednak nie da się jej w tej opowieści pominąć, wymazać z wątku.
W Jabłonkach nie ma dziś czego oglądać. Pomnik generała z przerażającą kamienną maską znikł z krajobrazu już kilka lat temu. Trudno powiedzieć, dlaczego aż tak długo straszył. Wszystko, co można zrobić, to wpaść w chwilę zadumy w miejscu, gdzie zaczyna się fabuła. Fabuła z początkiem, ale bez zakończenia.
Jednak dla takich rozmyślań istnieją miejsca o wiele bardziej wymowne. Kiedyś, dawno temu, wybraliśmy się na półwysep Werlas. Przed wojną istniała tam wieś Horodek, licząca ponad sto chałup. Horodek wysiedlono i spalono podczas akcji "Wisła". Później jego dużą część pochłonęły wody Zalewu Solińskiego. Dziś teren porasta bukowy las, a jedyny ślad po Horodku to cerkwisko - miejsce, gdzie niegdyś stała cerkiew. Pozostały po niej podmurówka i przycerkiewny cmentarzyk.
Bywaliśmy tutaj i wcześniej, jednak od naszych ostatnich odwiedzin musiała przejść nad Horodkiem jakaś potężna burza, bo tu i tam z wykrotów wystawały korzenie powalonych drzew. Z niedowierzaniem stwierdziłem, że na jednym z takich korzeni tkwi - przebity nim na wylot - płaski przedmiot przypominający obręcz. Po oczyszczeniu z błota okazało się, że to duża fajerka.
Zabraliśmy się z Anią do pracy i po chwili wygrzebaliśmyz wykrotu zachowane prawie w całości, choć doszczętnie przeżarte przez rdzę naczynie z dużym uchem, pozostałości metalowego garnka i jeszcze parę innych rzeczy, których nie udało nam się rozpoznać.
Nagle do nas dotarło, że jesteśmy w czyjejś kuchni. Ania sięgnęła po aparat i zrobiła zdjęcie. Wiele lat później znalazło się w książce Krzysztofa Potaczały o akcji "Wisła". Przed nami nikt chyba nie miał tyle szczęścia, by zajrzeć w czas przeszły przez rozdarcie, które uczyniła sama natura.
Kim byli nasi gospodarze? W czyjej kuchni stanęliśmy jako nieproszeni goście? Co ich spotkało potem? Pytania bez odpowiedzi. Pozostaje zaduma nad opowieścią, z której znamy tylko początek.
* Więcej o książce "Bieszczady" przeczytasz TUTAJ.
***
Zobacz również: