Kazimierz Kaczor: "Spokojnie maluchu, bo się naderwiesz"

Kochany przez miliony Polaków, wybitny aktor filmowy i teatralny, niezapomniany Zygmunt Kotek z serialu "Alternatywy 4". Przedstawiamy wyjątkowy materiał wybrany przez bohatera specjalnie dla EksMagazynu - fragmenty książki "Kazimierz Kaczor. Nie tylko polskie drogi", która ukazała się z początkiem listopada nakładem wydawnictwa Sine Qua Non

 Kazimierz Kaczor, fot. Andras Szilagyi
Kazimierz Kaczor, fot. Andras SzilagyiMWMedia

Paweł Piotrowicz: Wielu spotkał pan na swojej drodze reżyserów, których się pan bał?

Kazimierz Kaczor: - Oczywiście, choć nie chodziło o taki strach, że ktoś mnie postawi na baczność czy każe się czołgać w błocie. Strach wynikał z czego innego. Zdarzał się reżyser, który wprowadzał niezwykłą dyscyplinę, niemal rygor związany z jakością pracy.

- Kimś takim był Jerzy Jarocki, żartobliwie zwany Katem. Zagrałem u niego w Teatrze Starym w sztukach Się kochamy, Cymbelin, Moja córeczka, Szewcy i Matka. Przy tej ostatniej byłem też jego asystentem. Jarocki to reżyser potwornie wręcz wymagający... Tyle, że podczas pracy z nim następowało w nas pewne sprzężenie zwrotne. Jego sztuki tak bardzo się podobały, były tak fantastycznie skonstruowane, niosły takie przesłanie, a aktorzy odnosili w nich takie sukcesy, że się po prostu na to godzili. Ja też. Wiedzieliśmy, że dla osiągnięcia czegoś takiego warto się poddać każdej dyscyplinie.

- Kuba (Morgersten - przyp. red.) chyba tylko raz stracił w stosunku do mnie cierpliwość, choć to może za mocne określenie. Kręciliśmy scenę na dworcu, kiedy Kuraś szuka Bożenki w wagonach. Gdy jadłem podczas krótkiej przerwy zupę regeneracyjną - wtedy na planie podawano coś takiego - zaczęto wołać mnie na plan: "Chodź, kręcimy!". A ja koniecznie chciałem tę zupę skończyć. "Zaraz, zaraz, tylko zjem!". Słyszałem jeszcze ze dwa takie nawoływania. W końcu, po kilkunastu minutach, przyszedłem. I usłyszałem od Kuby: "Już nic, nakręciliśmy bez ciebie". To była dla mnie spora lekcja pokory.

- Z tamtego dnia pamiętam, że było gorąco jak diabli, choć akcja rozgrywała się w zimie. Jakoś tak dziwnie w tych filmowych kalendarzach wypada, że lato kręci się w październiku, listopadzie czy grudniu, a zimę w lipcu, sierpniu i wrześniu. Upał trzydzieści stopni, a ja mam na sobie flanelową koszulę, gruby sweter i kurtkę, a do tego grubą czapkę. I w tym ukropie trzeba kręcić. A ekipa w slipkach.

- Pracując nad serialem, spotkałem masę wspaniałych kolegów, z którymi miło było nie tylko na zdjęciach, ale i poza planem. Krzysiek Kowalewski, Marian Łącz, Andrzej Seweryn, Piotr Fronczewski, Beata Tyszkiewicz, Henryk Talar i oczywiście Karol Strasburger. Bardzo się z Karolem zakolegowałem. A kiedy kręciliśmy drugi odcinek, to mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy.

 Jako Kuraś jeździł pan konno. Specjalnie się pan nauczył do tej roli?

- Musiałem. Powiedzieli mi: "Zgłoś się do instruktora, nazywa się Jan Kowalczyk, będzie cię przygotowywał". To był ten sam Kowalczyk, który później, w 1980 roku, zdobył mistrzostwo olimpijskie w skokach przez przeszkody.

- Na lekcje przyjeżdżałem codziennie przez dwa i pół miesiąca. Początkowo moje relacje z Jankiem były chłodne, ale w końcu jakoś zaczęliśmy się docierać. Po kilku tygodniach spytałem, czy robię postępy. A on na to: "Co ci będę mówić... W dwa i pół miesiąca nikt nigdy nikogo na koniu nie nauczył jeździć. A ja cię albo nauczę, albo cię,...,zabiję".

- Podczas lekcji obowiązywała niepisana zasada, że za każdy upadek trzeba postawić pół litra. Pewnego dnia przywiozłem całą skrzynkę: "Masz tutaj na zapas", wyjaśniłem. Objeżdżałem dwa albo trzy konie, o różnym temperamencie. Wszystko mnie bolało, zakwasy miałem piekielne, ale się nauczyłem. Mój koń, Ataman, siwek biały, jeszcze kilka miesięcy przed zdjęciami brał udział w wyścigach. Szybki był, niesforny, ale jakoś się dogadywaliśmy. Dobrze mi służył przez cały film. Czy mówiłem już, że aktorstwo to świetny zawód? Można się nauczyć rzeczy, których normalnie człowiek by nie poznał.

 Kuraś słynął z zabawnych powiedzonek, które często przyjmowały się w mowie potocznej.

- Tak, do dziś wiele pamiętam: "Bujać to my, ale nie nas", "Co panu głowa tak jak na łyżwach lata", "Ja też chętnie odcedziłbym kartofelki", "Jak się nie kręcisz, dupa zawsze z tyłu", "A co ja jestem Ewangelia według św. Mateusza, żeby się nie mylić?", "Gdyby szafa miała sznurek, toby była windą".

 Któreś było pana autorstwa?

- Absolutnie nie. Materiał scenariuszowy był tak dobry, że wystarczyło tylko zrozumieć dowcip i odpowiednio go wypowiedzieć. Jerzy Janicki miał niebywały dar potoczystości. Wystarczy wrócić do jego "Matysiaków" czy "Domu". Pisał dialogi dowcipne, błyskotliwe i interesujące. Zawsze.

W Polskich drogach sporo jest spektakularnych i widowiskowych scen - na planie zawsze było bezpiecznie?

- Niekoniecznie. Po latach doświadczeń mogę stwierdzić, że zupełnie osobnym gatunkiem ludzi w polskiej branży filmowej są pirotechnicy. To osoby na ogół tak bardzo zafascynowane swoją pracą, a raczej jej efektami, że dla własnego bezpieczeństwa należy zwracać na nie szczególną uwagę. A przynajmniej wtedy należało. Oczywiście miejsca wybuchów są dokładnie oznaczone, ale może się zdarzyć, że rozemocjonowany pirotechnik włączy nie ten przycisk, zrobi to w nieodpowiednim momencie lub przesadzi z materiałem wybuchowym.

- Pod koniec pierwszego odcinka jest scena rozgrywająca się na polnej drodze. Widać sznur furmanek z uciekinierami, które zostają zbombardowane z samolotu. Ludzie rozpierzchają się, giną, a Kuraś z Niwińskim chowają się za nasypem, trzymając konie za uzdy. Obok mnie były oznaczone miejsca, w których miało wybuchnąć.

- Kuba Morgenstern był zawsze nadzwyczaj starannym reżyserem, przykładającym wielką wagę do najdrobniejszych nawet szczegółów. Tu tym bardziej - przeżył przecież wojnę. Przed kręceniem tej sceny zwrócił się do pirotechnika: "Panie Zbyszku. Mamy wynajęty na piętnaście minut samolot, który przeleci tylko raz i wróci. Robimy więc jedno ujęcie, bez powtórzeń. Wybuchy muszą być na sto procent z tym zgrane, na sto procent. Pan to musi zrobić perfekcyjnie".

- Zbyszek, przejąwszy się prośbą Kuby, zwrócił się do swojego asystenta Stasia słowami, które słyszę jak dziś: "Do tego drugiego wpieprz jeszcze ze dwie kostki trotylu, a do trzeciego wlej trochę napalmu, żeby dym był. Reżyser będzie zadowolony".

- Zaczynamy kręcić. Leżymy, obok mnie koń, nadlatuje samolot. Pierwszy wybuch jest bardzo mocny, ale drugi, tuż przed nami, sprawia, że konie się płoszą. Ataman wyrywa mi uzdę z ręki, staje na tylnych nogach, patrzy swoim czerwonym, krwawym okiem i leci w dół, celując jednak, by we mnie nie trafić kopytem - na szczęście konie wyścigowe były uczone, by nie deptać po jeźdźcach, gdyby upadli. Ostatecznie stawia je między moją rękę a głowę. A potem leci w las.

- W tym momencie następuje trzeci wybuch, tak potężny, że konie się rozpierzchają zupełnie, nas przysypuje ziemia, a kamery się przewracają od podmuchu. Kompletna ruina. Patrzę na Kubę - też przysypanego. Wstaje, otrzepuje się i już zamierza nabluzgać Zbyszkowi, ten go jednak wyprzedza i rozemocjonowany mówi: "Kurwa! Kurwa! Patrz pan, panie, jaka siła...". Kubę zatkało. To ujęcie jest w Polskich drogach, ale tylko do trzeciego wybuchu. Ułamek sekundy po nim kamera się wywróciła i wyłączyła.

 Jest też w tym serialu sporo wstrząsających scen, zwłaszcza rozstrzelanie Kurasia w ostatnim odcinku. Czuł pan w trakcie jej kręcenia coś szczególnego?

- Dookoła tej sceny była pewna mistyczna aura, którą trudno jest mi opisać. Kręciliśmy ją na Dworcu Warszawa Wileńska, na terenie starych hal warsztatów kolejowych. Gdy wjechaliśmy tam samochodami, wyglądała jednocześnie ponuro i nieponuro, w każdym razie bardzo dziwnie. Miała niby przeszklone ściany, ale wokół także obrzydliwe mury. Nasze oczy nieprzyzwyczajone były do takich widoków.

- Naszą uwagę zwróciło stado gołębi. Kiedy przystąpiliśmy do realizacji samej sceny i padły strzały, kamera skierowana była na pluton egzekucyjny. Huk sprawił, że gołębie się poderwały. I wtedy Kuba powiedział: "Zrobimy tak: padnie strzał, ale nie będzie go słychać, za to polecą te gołębie. Musimy je nakręcić". I zwrócił się do rekwizytorów: "Proszę ściągnąć te gołębie".

- Czegoż ci rekwizytorzy nie robili... Sypali ziarno, okruszki, nawoływali... ale gołębie już nie przyleciały. Tu znowu wyszło całe mistrzostwo Kuby. "Pluton mierzy w Kurasia, który patrzy na te gołąbki, z taką świadomością, że choć one jeszcze sobie trochę pożyją. Nie będzie salwy, tylko łopot skrzydeł". Czyli gołębie ostatecznie trafiły do filmu, ale z innego ujęcia.

- Czułem wtedy coś przejmującego, nie tylko dlatego, że to była ostatnia scena. Gdy wjechaliśmy do hali i aktorzy ubrani w stroje esesmanów zamykali za nami jej wielkie wrota, było w tym coś spoza rzeczywistości. Spojrzeliśmy na siebie, myśląc: "A może rzeczywiście tak było? A może tutaj dochodziło do właśnie takich egzekucji?".

Tytuł to jedno z słynnych powiedzonek Zygmunta Kotka

Kazimierz Kaczor, wybitny aktor teatralny i filmowy, kochany przez miliony Polaków między innymi za role Leona Kurasia w "Polskich drogach", Jana Serce czy dźwigowego, Zygmunta Kotka z serialu "Alternatywy 4", dzieli się najskrytszymi tajemnicami swojego życia. W rozmowie z Pawłem Piotrowiczem z wdziękiem, humorem, ale i nie bez refleksji opowiada o swojej karierze, przyjaźniach i miłościach, sukcesach i rozczarowaniach. W książce nie brakuje barwnych i zabawnych anegdot z planów filmowych i scen teatralnych, wciągających historii z działalności opozycyjnej czy relacji z dalekich wypraw. Aktor nie ucieka od żadnego tematu - po raz pierwszy zdradza, jak naprawdę wyglądały okoliczności słynnej burzy wokół ZASP-u...

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas