Matka Matylda. Ratowała żydowskie dzieci, była „biskupem Warszawy”
W czasie II wojny światowej zarządzała czterdziestoma domami zakonnymi w prowincji warszawskiej, w których zorganizowała potężną siatkę pomocy żydowskim dzieciom. Tak wyglądała działalność matki Matyldy Getter. Fragmenty książki "Uratować tysiąc światów", autorstwa Aliny Petrowej-Wasilewicz.
W latach okupacji zaczęto mówić o Matusi z podziwem i szacunkiem, że jest "biskupem Warszawy".
Od 15 października 1941 roku obowiązywało ogłoszone przez generalnego gubernatora Hansa Franka rozporządzenie wprowadzające karę śmierci dla Żydów opuszczających mury getta oraz dla Polaków udzielających im jakiejkolwiek pomocy.
Siostry stworzyły odpowiednie warunki do ratowania Żydów
Z dokumentów i świadectw nie dowiemy się, kiedy przełożona generalna Ludwika Lisówna i przełożona warszawskiej prowincji Matylda Getter porozumiały się, jak będzie wyglądać ich współpraca w ratowaniu zagrożonych całkowitą zagładą współobywateli. Obie matki kontaktowały się ze sobą bezpośrednio po wycofaniu się Armii Czerwonej i zajęciu przez Niemców w roku 1942 wschodnich terenów Polski okupowanych od roku 1939 przez Rosjan. Matka Lisówna, która w czasie okupacji wizytowała prowincję warszawską, miała odpowiednie warunki do odbycia poufnych rozmów, przekazywania poleceń i snucia wspólnych planów. Zarówno dla niej, jak i dla Matki Matyldy było oczywiste, że trzeba zorganizować pomoc dla Żydów, tak samo jak oczywiste było, że trzeba zaopiekować się sierotami, starcami, wypędzonymi, więźniami politycznymi. Ta działalność różniła się jednak od pozostałych. W razie dekonspiracji trzeba było płacić za nią życiem, w lżejszej wersji - wywózką do obozu koncentracyjnego, która także oznaczała w większości przypadków powolną lub nagłą śmierć.
Aby akcja ratowania żydowskich dzieci mogła się udać - w atmosferze nieustających obław, rewizji, łapanek, całego zorganizowanego przez Niemców aparatu terroru, oraz w środowisku, w którym wciąż groził donos ze strony Polaków szantażystów, tak zwanych "szmalcowników" wyspecjalizowanych w tropieniu Żydów, czy też ze strony zwykłych, przerażonych, walczących o przetrwanie obywateli - trzeba było stworzyć odpowiednie warunki.
I Matusia takie warunki stworzyła. Zarządzała czterdziestoma domami, w tym dwudziestoma sierocińcami, z których wiele, tak jak Kostowiec, leżało na uboczu, w otoczeniu parków, na dużych działkach z sadami, warzywnikami, szopami, budynkami gospodarczymi przeznaczonymi dla domowego inwentarza, z zakamarkami w piwnicach i warsztatach, wreszcie z klauzurą, do której dostęp miały wyłącznie zakonnice, a także z infirmeriami, w których leczyli się chorzy i które Niemcy skrzętnie omijali, gdyż panicznie bali się chorób zakaźnych. (...)
Tak dzieci trafiały do sióstr
Siostra Frącek opisuje dramatyczne sytuacje, które doprowadzały zagrożone dzieci do klasztornych furt. Do domu w Płudach przerzuciła przez płot swoje niemowlę matka prowadzona z grupą Żydów na egzekucję do Henrykowa. Tu trafiła też Danuta Rajska przywieziona w worku. Do sierocińca we Lwowie sześcioletnią dziewczynkę przyprowadził ojciec franciszkanin, a do domu Opatrzności Bożej przy ulicy Chełmskiej w Warszawie córeczkę zamordowanych rodziców przywiózł rolnik spod Łowicza. Siostry przygarnęły też dziewczynkę, która błąkała się po polach, a jej domem była psia buda. Ojciec innej dziewczynki otruł się, a matka walczyła o byt, pracując dorywczo.
Trzy domy zgromadzenia - przy ulicach Żelaznej, Wolności i Zakroczymskiej - sąsiadowały z murami getta. To bardzo ułatwiało ukrywanie uciekinierów w pierwszym etapie ich przerzutu, gdyż zwłaszcza pod tym pierwszym adresem można było znaleźć przynajmniej chwilowe schronienie, by później wędrować dalej, dzięki długiemu łańcuchowi ratowników. Tu, na Żelaznej, ukrywano trzyletnią dziewczynkę z hebrajskim tatuażem na ciele, która została znaleziona w norce pod chodnikiem. Czteroletniego chłopca, syna inżyniera Mieczysława Rynga, przyniósł gestapowiec przekupiony dolarami w złocie.
Matka Matylda? Zakonnica-generał!
Całą logistyką, planowaniem, ratowaniem, szukaniem rozwiązań awaryjnych w sytuacjach kryzysowych zarządzała Matusia. To ona decydowała, komu przekaże pod opiekę dziecko lub osobę dorosłą. W pamięci musiała przechowywać gigantyczny rejestr osób i adresów, które bez obawy mogła włączyć w akcję. Była jak generał nad mapą, jak szachista planujący posunięcia wiele ruchów do przodu. Szacuje się, że większość dzieci, mniej więcej trzy czwarte, trafiało do domów zgromadzenia. Częstym przystankiem na czas zagrożenia był szpital przy ulicy Płockiej, gdzie pracowały trzy siostry z Rodziny Maryi.
Dzieci i dorosłych Matka Matylda przekazywała także bezpośrednio zaufanym rodzinom. Przykładem może być oddanie pod opiekę państwu Olizarom i Żarynom, zamieszkałym w Szeligach pod Warszawą, żydowskiego małżeństwa - uciekinierów z lwowskiego getta. Siostra Frącek wylicza osoby, które ukrywały dzieci - między innymi inżyniera Grigoriewa z Milanówka, który w skrytce pod sufitem dał schronienie dwóm żydowskim dziewczynkom, czy Klementynę Miaśkiewicz, matkę s. Stefanii ze zgromadzenia. I siostra historyk dodaje, że w obawie przed dekonspiracją dzieci te przekazywano z rąk do rąk, wciąż zmieniając miejsce ich ukrycia - zgodnie z zasadami działania w warunkach państwa podziemnego.
Znajomość z Ireną Sendlerową
Wspominając Irenę Sendlerową, która wyszukiwała bezpieczne miejsca dla osób wyprowadzanych z getta, warto zwrócić uwagę, że w dziele ratowania żydowskich współobywateli tworzyło się między ratownikami porozumienie ponad podziałami. Społecznica, socjalistka o lewicowych poglądach, która całe życie nie identyfikowała się z Kościołem, bez najmniejszych oporów współpracowała z katolicką zakonnicą. I wzajemnie - przełożona prowincji zgromadzenia zakonnego nie miała najmniejszych oporów, by darzyć najwyższym zaufaniem osobę o lewicowym światopoglądzie.
Osoby zaangażowane w dzieło ratowania istnień ludzkich łączyło głębokie przekonanie, że trzeba zjednoczyć wszystkie siły, aby uratować ich jak największą liczbę. "Ratujemy człowieka" - mówiła Matka Matylda.
Jak działały siostry? Najpierw dokumenty, potem modlitwy
Pierwszą rzeczą, którą trzeba było zrobić po przejęciu żydowskiego dziecka lub dorosłego, była jego "legalizacja", czyli wyrobienie mu fałszywej tożsamości. W tych działaniach szczególnie ważne były metryki chrztu, które miały potwierdzić "aryjskość" dziecka. Rola księży w tych akcjach była niezastąpiona. Polegała na tym, że w księgach parafialnych odnotowujących zgony musieli odszukać wpisy dotyczące zmarłych dzieci, tak by metryka chrztu odpowiadała datą wiekowi żydowskiego dziecka. Jeśli sprawdzać "chrześcijańską" tożsamość danej osoby tylko na podstawie księgi chrztów, a nie zaglądać do księgi zgonów (a Niemcy do końca okupacji szczęśliwie nie zorientowali się, że powinni sprawdzać obie księgi), ukrywająca się osoba mogła funkcjonować całkowicie bezpiecznie z tak sfałszowanym dokumentem.
Siostry przezornie zbierały metryki chrztu by mieć je "na zapas", na wypadek pojawienia się kolejnego żydowskiego dziecka, które trzeba było "legalizować". Metryki pochodziły z różnych stron kraju - poza warszawskimi były też dokumenty ze Lwowa, Grodna, Wilna, Wadowic, Wołkowyska. Był to perfekcyjnie zorganizowany przez polskie podziemie system fałszowania dokumentów. Dzięki temu nadawano podopiecznym nową tożsamość, nowe imię i nazwisko, których dzieci i dorośli musieli się nauczyć, włącznie z nowymi imionami rodziców, miejscem urodzenia i zamieszkania.
Siostry wyspecjalizowały się nie tylko w korzystaniu z fałszywych metryk. Dokonywały cudów w sztuce charakteryzacji, gdy dziecko miało łatwe do rozpoznania semickie rysy, ów "zły wygląd". Rozjaśniały włosy, bandażowały głowy. W czasie rewizji kazały żydowskim podopiecznym kłaść się do łóżek w infirmerii, do której Niemcy przeważnie bali się wejść w obawie przed chorobami zakaźnymi. W Aninie i Samborze w czasie najścia okupantów zarządzały tańce i szybkie zabawy, tak by Niemcy nie mogli przyjrzeć się twarzom podopiecznych.
Kolejnym zadaniem było nauczenie dziecka modlitw, piosenek, wierszyków, które miały utwierdzić otoczenie w przeświadczeniu, że dziecko jest etnicznym Polakiem. Musiały wyuczyć się swojej tożsamości.
Ile dzieci uratowano?
Ile osób uratowały siostry ze Zgromadzenia Rodziny Maryi? Na ogół podaje się liczbę siedmiuset pięćdziesięciu dorosłych i dzieci. Są historycy, którzy w to powątpiewają, twierdząc, że niektóre z dzieci policzono dwukrotnie, bo krążyły po kolejnych placówkach.
Uratowanych mogło być mniej (ale też więcej, bo były osoby, które na krótko korzystały z ochrony sióstr Rodziny Maryi i nie wiadomo, jak ująć je w statystykach). Pewne jest, że każdy ocalony, który znalazł się pod opiekuńczymi skrzydłami zgromadzenia, przeżył dzięki heroizmowi zakonnic i ich przełożonych - m. Lisównie i Matce Matyldzie - oraz ekipom często anonimowych ludzi ze wszystkich placówek, które się tego dzieła podjęły.
Fragmenty książki "Uratować tysiąc światów", autorstwa Aliny Petrowej-Wasilewicz. Więcej o niej przeczytasz TUTAJ.
* * *
Zobacz więcej: