Mirosława Kareta: Działaczki konspiracji nie doceniały swojej roli
- Żeby mężczyźni mogli przeprowadzić jedną akcję, kobiety musiały, często z narażeniem życia, pracować przez wiele miesięcy. Po to, żeby mogła się dziać „wielka historia”, trzeba kogoś, kto zajmie się organizacją i zatroszczy się o bardziej przyziemne sprawy. Myślę, że to od zawsze była rola kobiet - mówi Mirosława Kareta, pisarka, autorka książki "Bezimienni".
Katarzyna Pruszkowska: Jedną z bohaterek pani książki jest kobieta, która podczas okupacji aktywnie działała w podziemiu. Dlaczego, pani zdaniem, przez lata tak niewiele mówiło się o wojennych losach kobiet, na przykład o ich zaangażowaniu w działania konspiracyjne czy wywiadowcze?
Mirosława Kareta: - Myślę, że rację może mieć Janusz Baster, twórca portalu www.kedyw.info, który powtarza, że działaczki konspiracji zupełnie nie doceniały swojej roli. Uważały, że prawdziwymi bohaterami są mężczyźni, walczący z bronią i ukrywający się po lasach, a nie one. Tymczasem najczarniejszą robotę wykonywały właśnie kobiety: rozpoznawały teren, obserwowały ludzi, docierały do urzędników, wyciągały i przenosiły cenne informacje. Żeby mężczyźni mogli przeprowadzić jedną akcję, kobiety musiały, często z narażeniem życia, pracować przez wiele miesięcy. Po to, żeby mogła się dziać "wielka historia" trzeba kogoś, kto zajmie się organizacją i zatroszczy się o bardziej przyziemne sprawy. Myślę, że to od zawsze była rola kobiet.
- Mam jednak wrażenie, że w ciągu ostatnich lat sytuacja się zmieniła. Już w 2011 roku w Fabryce Schindlera, która jest oddziałem Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, zorganizowano wystawę pt. "Wojna to męska rzecz?" (tytuł nawiązuje do słów Winstona Churchilla, który w jednym z przemówień stwierdził: "Wojna to męska rzecz" - przyp. red.), na której zaprezentowano sylwetki 12 kobiet, które były bardzo zaangażowane w działania konspiracyjne. Wśród nich były m.in. Maria Hochberg-Mariańska, która, będąc Żydówką, na aryjskich papierach przez całą wojnę działała w podziemiu socjalistycznym, oraz Pelagia Bednarska, której postać szczególnie mnie zainspirowała.
Bohaterka pani książki również nazywa się Pelagia. Czy to celowy zabieg?
- Nie, to zbieg okoliczności. W książce "Pokochałam wroga" pojawia się epizodycznie ciocia z Anglii, której nadałam imię Pelagia. Planowałam, że zostanie bohaterką drugiego tomu, a ten miał być poświęcony właśnie krakowskiej konspiracji. Dopiero potem, na spacerze historycznym organizowanym przez Muzeum Armii Krajowej, usłyszałam o pani Bednarskiej.
Kim była "prawdziwa" Pelagia?
- Pelagia Bednarska pochodziła z rodziny robotniczej i była związana z Polską Partią Socjalistyczną. Jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce zrobiła mistrzowskie papiery fotografa. W czasie wojny w swoim mieszkaniu przy ul. Lubicz 24/2, niemal dokładnie naprzeciwko komisariatu policji, prowadziła tajne laboratorium, w którym wywoływała zdjęcia na potrzeby wywiadu AK. Odbywały się tam również szkolenia kolejarzy do działań sabotażowo-dywersyjnych oraz próby i spektakle podziemnego teatru (Teatr "Zespół L24" - przyp. red.).
Jest pani z wykształcenia historykiem. Nie myślała pani o tym, żeby napisać o Bednarskiej książkę?
- Uważam, że Pelagia Bednarska, podobnie jak wiele innych postaci krakowskiej konspiracji, zasługuje na rzetelną biografię. Ja jednak dla potrzeb mojej powieści nie byłabym w stanie zbadać tak dokładnie jej życiorysu. Zdecydowałam się na wyjście pośrednie - umieszczenie w książce epizodów poświęconych autentycznym osobom i zdarzeniom, opowiedzianych z perspektywy fikcyjnej bohaterki. Zależało mi też na tym, żeby pokazać, że w konspirację angażowali się nie tylko młodzi, którzy nie mieli rodzin i zobowiązań, a swoje działania traktowali jak wielką przygodę, ale także ludzie dojrzali, obarczeni odpowiedzialnością za bliskich. Co dzień musieli ryzykować życiem, nie tylko swoim. I byli to ludzie ze wszystkich grup społecznych.
Autorzy książek czy filmów wojennych najczęściej skupiają się na młodych mężczyznach, pomijając nie tylko kobiety, ale także ludzi nie pasujących do klasycznego wizerunku "bohatera". Dlaczego, pani zdaniem, tak się dzieje?
- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, gdyż każdy twórca kształtuje swojego bohatera według własnej wizji i wyobrażeń. Ale nic tak nie porusza, jak śmierć młodego człowieka. Wiele wojennych historii miało niestety tragiczny finał - dotyczyło to w większym stopniu mężczyzn niż kobiet, głównie młodych mężczyzn, choćby dlatego, że oni walczyli. Kobiety wojna dotykała w inny sposób. Na ich barki spadała odpowiedzialność za losy rodziny w chwili, gdy zabrakło mężczyzny. To było ciche bohaterstwo, takie, którego nikt nie docenia. Często stawały też przed dramatycznymi wyborami moralnymi.
Książka "Pokochałam wroga", w której zajęła się pani tematem związków Polek z Niemcami, została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami, o których opowiedział pani współpasażer z pociągu. Jak było w przypadku "Bezimiennych"?
- Wiedziałam, że chcę napisać o alianckich lotnikach, ale myślałam z początku o amerykańskim bombowcu "Candie", który lądował awaryjnie w Krakowie w styczniu czterdziestego piątego roku. Na pokładzie była dziesięcioosobowa załoga. Wszyscy przeżyli, ale nie zdążyli się zakonspirować i trafili do niewoli. Nie bardzo tylko wiedziałam, jak ich połączyć z ciotką Pelagią.
- Dopiero w czasie wspomnianego spaceru historycznego, gdy mijaliśmy tablicę poświęconą krakowskim kolejarzom na budynku Dworca Głównego, zakład fotograficzny Pelagii Bednarskiej na Lubicz i w końcu miejsce katastrofy innego samolotu - Liberatora RAF-u na Zabłociu, wszystko ułożyło mi się w całość. Historia Liberatora z Zabłocia jest w Krakowie ciągle żywa. Stowarzyszenie Podgórze.pl od wielu lat upamiętnia to wydarzenie i co roku na rocznicowy spacer przychodzi więcej osób.
W książce bardzo dokładnie opisała pani życie w okupowanym Krakowie. Czy podczas pisania korzystała pani z pomocy innych osób?
- Już podczas pisania pierwszej książki poznałam wielu pasjonatów, którzy chętnie dzielą się swoją wiedzą. Bardzo ich podziwiam i mogę powiedzieć, że trochę "żeruję" na ich wiedzy i doświadczeniu. Wspomniałam już o panu Januszu Basterze, który bardzo angażuje się w promowanie wojennej historii Krakowa. Nieocenioną pomoc otrzymałam od pana Krzysztofa Wielgusa z Politechniki Krakowskiej, który zbiera materiały i szuka relacji dotyczących katastrof lotniczych z okresu II wojny w wielu miejscach Polski południowej.
- Zdarzały mi się też wyjątkowe zbiegi okoliczności, jak na przykład spotkanie z panem Leszkiem Stanowskim, harcmistrzem i działaczem społecznym, który pomógł mi rozszyfrować bardzo zmienioną po wojnie topografię Dąbia. Spotkaliśmy się pod pomnikiem ofiar pacyfikacji, kiedy ze starą mapą w ręku usiłowałam dociec, którędy biegły przed wojną ulice Miedziana, Krucza i Rzeczysko...
Obie pani książki, choć fabularne, opisują historie, które mogłyby się zdarzyć lub się zdarzały. Jak ważna jest dla pani dokumentacja?
- Pierwszą książkę pisałam trzy lata, m.in. właśnie dlatego, że dużo czasu zajęło mi zapoznawanie się z wojenną historią Krakowa i gromadzenie rozmaitych szczegółów, które potem mogłam wykorzystać. Dokumentacja do drugiej książki trwała dzięki temu krócej, pisałam ją pół roku. Choć "Bezimienni" są kontynuacją "Pokochałam wroga", prace nad obiema książkami wyglądały inaczej. Podczas pisania pierwszej częściej puszczałam wodze fantazji. Przy drugiej, poświęconej pracy konspiracyjnej, nie chciałam już za wiele wymyślać, zwłaszcza, że w mieście miały miejsce znaczące akcje podziemia, które uznałam za warte przypomnienia.
- Zbieranie informacji potrzebnych do napisania książki trwa i to jest proces, który właściwie można ciągnąć bez końca. Ale w pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie "dosyć" i zająć się właśnie pisaniem. Co nie znaczy, że potem niczego już nie sprawdzam, nie doczytuję. Fabuła się zmienia, pojawiają się nowe wątki, które również muszę uwiarygodnić. Bardzo zależy mi na tym, żeby nie przeinaczać faktów, choć oczywiście nieścisłości mogą się zdarzać, bo nigdy nie specjalizowałam się w historii II wojny światowej.
Doświadczenie dziennikarskie pomaga czy przeszkadza w pracy?
- Z jednej strony pomaga, bo to właśnie dzięki niemu jestem czuła na punkcie wierności prawdzie. Szukam relacji świadków, pamiętników, dokumentów, takich jak stare mapy czy zdjęcia. Mam też świadomość, że te same zdarzenia widziane oczami różnych ludzi mogą zupełnie inaczej wyglądać. Z drugiej strony to wszystko wydłuża proces pisania. Mam też związany z pracą w gazecie nawyk liczenia stron, a nawet linijek, żeby książka nie była zbyt długa. Zdaję sobie sprawę z tego, że posługuję się zwięzłym językiem, nie stosuję rozbudowanych opisów, koncentruję na tym, co dla mnie najważniejsze. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony świat dziś pędzi i ludzie nie mogą poświęcić zbyt wiele czasu na czytanie książek. Z drugiej, są też miłośnicy literatury, którzy chcą zatrzymać się, rozsmakować w słowie. Ja piszę tak, jak czuję, jak sama przeżywam opisywane zdarzenia.
Wierzy pani w wenę czy natchnienie, które sprawia, że pisanie przychodzi z większą łatwością?
- Wierzę. Ale gdybym opierała się tylko na nim i czekała na te rzadkie momenty, w których rzeczywiście pisanie staje się łatwiejsze, każda moja książka powstawałaby kilka lat. Uważam, że rację mają ci pisarze, którzy mówią, że pisanie książek to ciężka praca. Trzeba siąść przy biurku i niezależnie od nastroju, pogody czy samopoczucia, przez kilka godzin po prostu pisać. Nieważne, czy tego dnia wena się pojawia, czy nie. Sama mam troje dzieci, które potrzebują mojej uwagi, więc rzadko mogę pozwolić sobie na to, by wyłączyć się na dłuższy czas z rzeczywistości. Dlatego dla mnie praca nad powieścią trwa właściwie przez cały dzień, w każdej wolnej chwili.
Jak wyglądają momenty, kiedy natchnienie jednak przychodzi?
- Niekoniecznie mają miejsce wtedy, kiedy piszę. Na przykład często zanurzam się w świecie książki podczas gotowania. Coś przychodzi mi nagle na myśl, więc odrywam się od zajęć, biegnę szybko to zanotować i czasem zapominam o tym, co wcześniej robiłam. Przypalam jedzenie i właśnie po liczbie tych przypaleń oceniam mój stopień przywiązania do świata powieści i jej bohaterów.
- Nie jest też tak, że mogę pisać bez przerwy. Nie ukrywam, że potrzebuję momentów "oderwania" - oglądam filmy, wiadomości, czytam. Dzięki temu mam później siłę, żeby siąść i pisać. Szczególnie dużo "zajęć dodatkowych" wykonuję wtedy, kiedy powinnam, czasem po raz n-ty, przeczytać to, co już napisałam. To dla mnie najgorsze chwile, ale nie da się ich pominąć, by książka wreszcie mogła powstać.
Kto jest pierwszym czytelnikiem pani książek?
- Mam kilka bliskich osób, członków rodziny i przyjaciół, którym pokazuję moje teksty. Nie oczekuję od nich, że poprawią styl czy przecinki. Zależy mi na tym, żeby powiedzieli mi, czy wątki się kleją, czy nie ma dziur w fabule. I najważniejsze - czy książka jest ciekawa i czy wciąga. Bez tego nie ma dobrej powieści.
Jak reaguje pani na ich krytykę?
- Oczywiście oburzeniem (śmiech). Nie ma co ukrywać, krytyka jest bolesna. Wychodzę jednak z założenia, że dzielą się ze mną swoją opinią w dobrej wierze. Bo najłatwiej powiedzieć, że wszystko jest w porządku i mieć święty spokój. A mi zależy, żeby książki były jak najlepsze, dlatego czekam na wszystkie uwagi, niezależnie od tego, jak bardzo mnie one ranią. Nie znaczy to jednak, że zawsze wprowadzam zasugerowane zmiany. Rozważam, kto ma rację i ostateczną decyzję podejmuję sama.
Czyta pani opinie o swoich książkach w sieci?
- Czytam, chociaż przy poprzedniej książce musiałam w pewnym momencie przestać, żeby się uwolnić, otrząsnąć i móc napisać kolejną. Pozamykałam wszystkie te strony i zabrałam się do pracy. Nie jest oczywiście tak, że wszystkie komentarze bolą, że spotykałam się zawsze z krytyką. Wprost przeciwnie, przeczytałam też wiele miłych słów. Kontakt z czytelnikami jest dla mnie ważny, cenię sobie ich zdanie. Jeśli ktoś napisał mi, że w książce brak mu historii miłosnej, biorę sobie to do serca i staram się, żeby w kolejnym tomie pojawiła się miłość.
Pojawi się?
- Już nad tym pracuję.