Najpiękniejsza kobieta świata
Razem z wydawnictwem Świat Książki zapraszamy do lektury z serii INTERIA.PL Czytadło na weekend. Dzisiaj opowiadanie Jerzego Pilcha "Najpiękniejsza kobieta świata" z książki "10 x miłość".
Jak przychodzi wielka miłość, to człowiekowi zawsze się zdaje, że pokochał najpiękniejszą kobietę świata. Ale jak człowiek faktycznie pokochał najpiękniejszą kobietę świata - może mieć kłopoty.
Jeżeli nie była najpiękniejszą kobietą świata w sensie ścisłym, to należała do pierwszej dziesiątki najpiękniejszych kobiet świata, a jak nie do dziesiątki, to do setki - szczegóły bez znaczenia; była olśniewająca w sensie planetarnym. Zobaczyłem ją i popełniłem błąd frajerski - zamiast poprzestać na podziwie - postanowiłem ją zdobyć.
Zobaczyłem ją na pewnym bankiecie, to znaczy po raz pierwszy i na żywo zobaczyłem ją na pewnym bankiecie, wcześniej setki razy widywałem jej podobiznę na rozmaitych fotografiach, reklamach, plakatach i billboardach. Jej słynne oblicze zdeprawowanej madonny, które tak ekscytowało fotografów, operatorów i reżyserów było dobrze znane. Bankiet odbywał się w ogrodach zachodniej ambasady. Był to bardzo doniosły, bardzo rytualny i bardzo doroczny bankiet. Na towarzyskiej giełdzie zaproszenie na ten bankiet uchodziło za nadzwyczaj wartościowy papier.
Wyjątkowość bankietu szło też poznać po tym, że w ogrodach ambasady, oprócz wirtuozersko władających sztuką bankietowania bywalców, błąkali się zagubieni intelektualiści, którzy na żadnych bankietach nie bywali, ale mieli w dorobku prace poświęcone kulturze zachodniego kraju, którego ambasador wydawał bankiet. Wyróżniali się archaicznymi garniturami, nieumiarkowanym łakomstwem i wielkim entuzjazmem. Gdy zblazowani bywalcy wyznawali im, iż nienawidzą bankietów - starali się ich jakoś pocieszyć i zachęcali do jedzenia, picia i zabawy. Zblazowani bywalcy, którzy na wszystkich bankietach snuli posępnie, iż nienawidzą bankietów, i znajdowali dla swych wyznań równie posępny posłuch wśród innych zblazowanych bywalców bankietów, którzy również nienawidzili bankietów - w osłupieniu spoglądali na krzepkich, uśmiechniętych i rozpalonych szampanem staruszków, którzy nieoczekiwanie żelaznym chwytem łapali ich za łokieć, wiedli ku zastawionym stołom i rozglądając się z tryumfem, wykrzykiwali: - Ależ skąd ten smutek, młody człowieku! Należy dostrzegać słoneczne strony życia! Dziś zwłaszcza! Tu zwłaszcza! Cóż za wspaniałe przyjęcie! Proszę koniecznie coś zjeść! Proszę! Pyszna rybka! Pyszna wędlinka! Pyszna sałatka! - i wtykali w zblazowane ręce talerz, i nakładali kopiaste porcje, i podtykali je pod zblazowane oblicza. - Proszę koniecznie coś zjeść! A potem napitki czekają! Trunki przednie! Proszę się raczyć! - i zagubieni, a w istocie czujący się w ogrodach ambasady jak ryby w wodzie intelektualiści mrugali łobuzersko i swawolnie nurkowali w falujący tłum.
Był parny, lipcowy dzień. Od zachodu sunęły na Warszawę chmury ciemne jak ołów i lekkie jak elektryczność. Najpiękniejsza Kobieta Świata w zasadzie przez dobre dwie godziny nie ruszała się z miejsca. Krążyłem wokół, z początku nie zauważałem, że krążę. Ze szklanką wody niegazowanej łaziłem po ogrodach ambasady bez celu. Do nikogo specjalnie się nie garnąłem. Do mnie też nikt. Odruchowo starałem się unikać czatujących na ofiarę nudziarzy. Po kolejnym bankiecie taka umiejętność sama wchodzi człowiekowi w krew. Czatujący na ofiarę nudziarze są jak strzelcy wyborowi na wojnie - sieją śmierć. Jakoś mi się udawało. Jeden wprawdzie nudziarz, w cywilu bezbarwny felietonista o zacięciu niepodległościowym, zdołał mnie namierzyć, zbliżył się, zaczął ględzić, tysięczny raz opowiadał, jak został pojmany w stanie wojennym. I już myślałem, że polegnę, ale z bliska wyszło, że napastnik, pomimo wczesnej pory, jest wyraźnie trafiony - zgubiłem go bez trudu. Sam oczywiście nie piłem ani kropli. W głębi duszy nie wykluczałem wprawdzie, że jeszcze tego wieczoru, zamknąwszy się szczelnie i samotnie w domu, odbezpieczę flaszkę. Tu nie było mowy.
Kiedy trzeci raz mijałem Najpiękniejszą Kobietę Świata, zrozumiałem, że krążę i to krążę po coraz ciaśniejszych orbitach. Stała w pobliżu jednego z licznie na trawnikach rozstawionych wiklinowych foteli. Paliła papierosy, co było wśród histerycznie zatroskanych swym zdrowiem gwiazd rzadkością, stała i nie ruszała się z miejsca. Raz po raz pojawiał się koło niej jakiś stremowany i napięty jak struna bywalec, ale wszyscy oni wiotczeli i odpadali prędko.
Robiłem coraz mniejsze okrążenia. Już dobrze widziałem jej nogi, które przemierzały najbardziej prestiżowe wybiegi świata, jej ramiona, które sezon w sezon spowijały najśmielsze kreacje Diora, Versacego, Lagerfelda i Montany, jej włosy pachnące najdroższymi szamponami globu, jej skórę, którą na krótko oświetlały reflektory hollywoodzkich wytwórni filmowych. Na krótko, bo wielkiej kariery jako aktorka nie zrobiła. To znaczy, owszem, dziesięć lat temu zagrała niewielką rólkę stewardesy podającej drinka Harrisonowi Fordowi, co i tak było marzeniem ściętej głowy większości zawodowych aktorek europejskich, ale po tym epizodzie kolejne propozycje z przysłowiowego worka się nie posypały. Ma się rozumieć, to jej w niczym, przynajmniej w moich oczach, nie umniejszało. Przeciwnie. Była w tym logika. Jej niesamowite piękno rozstrzygało o jej losie. Dla mnie było jasne, że ona w niczym poza pięknem samym w sobie nie ma szans, nie zrobi kariery ani nawet się nie zmieści. Mówiąc wprost: we wszystkim, do czego się brała - poza własnym pięknem - była absolutnym drewnem. A brała się, niestety, do rozmaitych rzeczy. Nagrała płytę z własnymi piosenkami - głównym ich walorem była prawie całkowita bezszmerowość. Wydała tomik wierszy - katastrofa rzadka, bo zarazem krwawa i pozbawiona wyrazu. Malowała i urządziła wystawę swoich prac - o Chrystusie Panie! Szczerze mówiąc, nawet jej sekundowa kreacja aktorska u boku Harrisona Forda była - zwłaszcza jak na ułamkowy czas - bezbrzeżna. Pociecha, że u boku takiego wirtuoza każdy, a specjalnie początkujący artysta, wypada blado - była marna.
Ale jej klęski nie miały znaczenia wobec jej piękna. Bo jakież miało znaczenie, że była żadną piosenkarką, nędzną poetką i mizerną malarką, kiedy w zetknięciu z nią najwięksi śpiewacy tracili głos, najwybitniejsi poeci nie wiedzieli, co powiedzieć, a najoryginalniejsi malarze sikali w portki z wrażenia?
Byłem już blisko tego piękna. Byłem blisko i nie byłem napięty jak struna - trząsłem się jak galareta.
- Cieszę się, że widzę panią żywą - wydusiłem z siebie absurdalną krzywiznę. Chciałem oczywiście powiedzieć: "Cieszę się, że widzę panią na żywo", co miało być rytualną i bezpieczną frazą wielbiciela, który zna swoją idolkę z kina, z telewizora oraz z tysięcy fotografii i obecnie wyrażą swą ekstazę, że widzi ją "na żywo". Zamiast tego wyszła mi z nerwów jakaś, bo ja wiem, powypadkowa albo pozawałowa kwestia. "Cieszę się, że widzę panią żywą" brzmiało przecież, jakby ona dopiero co umknęła jakimś śmiertelnym zagrożeniom, a o niczym takim nie było wiadomo. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spojrzała na mnie i roześmiała się nieoczekiwanie głośno. Najwyraźniej, że użyję polszczyzny literackiej, mój niefortunny lapsus ją rozbawił.
- Też się cieszę, że widzę pana żywego - powiedziała z lekkością, a mnie natychmiast ta lekkość legła na mózgu jak ołów.
Przecież niemożliwe, zacząłem gorączkowo kombinować, żeby ona wiedziała, że ja dwa tygodnie temu zdychałem w sensie ścisłym. Skąd by to miała wiedzieć? Zamknąłem się w domu, zasłoniłem żaluzje, wyłączyłem telefony, z nikim nie gadałem, nigdzie nie wychodziłem, tyle co do sklepu... Jak do sklepu się czołgałem, to ktoś mnie przyuważył i natychmiast na miasto wieść poszła? To było możliwe. Starałem się jak umiałem, ale zawsze w końcu trzeba było wyjść do sklepu... Tak, ktoś mnie widział, jak czołgałem się do sklepu, innej możliwości nie było.
To znaczy była możliwość, że ona bez ubocznej myśli odpowiedziała, że odpowiedziała mechanicznie, że dla wzmożenia dowcipu jak echo moje niezręczne zagajenie powtórzyła. Taka możliwość istniała, a nawet była wysoce prawdopodobna, ale żeby ją ze spokojem przyjąć, musiałem otrząsnąć się z urazu. Na tym punkcie miałem gigantyczny uraz. Ile razy ktoś się mnie z całą neutralnością pytał: Jak zdrowie? Jak się czujesz? Jak żyjesz? Wszystko w porządku? Ile razy takie esemesy dostawałem, ile razy takie pytania w słuchawce albo wprost zadane słyszałem - tyle razy nie byłem w stanie po ludzku i z bagatelnością odpowiedzieć, ale zawsze kurczyłem się ze strachu i zawsze, zanim odpowiedziałem, uginałem się pod stutonowym pytaniem: Skąd on wie? Skąd ten wszarz wie, że ja znowu sięgam? I teraz to samo, a nawet jeszcze gorzej, bo przecież w stwierdzeniu "Cieszę się, że widzę pana żywego" jest nie domysł, a pewność mojego upadku. Trudno - pomyślałem - w sumie nawet lepiej, że ona wie o moich przypadłościach. Przynajmniej nie będzie przykrego zaskoczenia, jak zaraz po ślubie pójdę w długą.
- Faktycznie ledwo żyję - powiedziałem ostrożnie. - Szczerze mówiąc, całkowicie wykończony jestem.
- To niedobrze - odparła z niezmiernie subtelną macierzyńską intonacją - niedobrze. A nawet źle. Bardzo źle.
- Miałem nauczyciela rosyjskiego, który tak samo mówił. Identycznie.
- Proszę? - nie żeby momentalnie się usztywniła, ale niewątpliwie spłoszyła się i była na drodze do całkowitego usztywnienia. W sumie nic dziwnego. Od kilkunastu lat w polskich szkołach nie było już nauczycieli rosyjskiego, ale dalej przywołanie nawet widma nauczyciela języka rosyjskiego budziło kłopotliwe skojarzenia. Widocznie Najpiękniejsza Kobieta Świata była, jak wielu Polaków, boleśnie uwrażliwiona na Moskwę. Najpewniej wyniosła to z domu.
- Miałem nauczyciela rusycystę - celem ukojenia jej traumy zacząłem opowiadać gorączkowo i w pośpiechu: - Fantastyczny to facet był, bardzo go lubiliśmy.
Też przez to, że był nie tylko inteligentny, ale i wyrozumiały. Liberalny był, nie przesadzał w egzekwowaniu wiedzy. Nie żeby pozwalał łazić sobie po głowie, ale mimo wszystko na bardzo wiele pozwalał. Co pewien czas jednak, mniej więcej raz na dwa miesiące, ogarniał go szał niezmiernej surowości. Wkraczał do klasy z niezmiernie surową miną, z niezmierną surowością wywoływał do tablicy i niezmiernie surowo i w całkowitym milczeniu wysłuchiwał odpowiedzi. Nie przerywał, nie poprawiał, nie odzywał się. Słuchał wijącego się jak piskorz delikwenta bez słowa, a gdy tamten wreszcie skończył, mówił: - Bardzo źle.
Śmiała się, śmiała się cały czas, jak opowiadałem, śmiała się, i to było dobre, ale też trochę drażniące, bo jak przyszła pointa, ona dalej śmiała się tak samo i na dobrą sprawę nie było wiadomo, czy w ogóle końcówkę historii zauważyła i doceniła. Nie drążyłem tego jednak. Dalekie jeszcze żółte i niespieszne nitki błyskawic przecinały ciemny horyzont. Trzy, a może cztery burze szły na miasto.
- Bardzo dobrze - powiedziała (a jednak zauważyła i doceniła) - bardzo dobrze. U mnie ma pan z odpowiedzi wysoką notę. Ale bardzo źle, że pan ledwo żyje. To jest bardzo źle i to trzeba zmienić.
- Co trzeba zmienić?
- Życie. Życie trzeba zmienić.
- Wie pani, życie trudno zmienić. Życie raczej się nie zmienia. Chyba że na gorsze. A od pewnego momentu wyłącznie na gorsze.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wzmocnić tonacji pesymistycznej, a nawet czy pedału pesymizmu nie docisnąć do dechy, ale odpuściłem. Pesymizm i gorycz to był równie pewny, co standardowy sposób do wzniecania w kobietach pocieszycielskich odruchów, ale jej wszechogarniające piękno przestrzegało przed graniem na pamięć.
- Jak mi pan jeszcze powie, że nie ma pan dla kogo zmienić swojego życia na lepsze, i jak mi pan wymownie przy tym zajrzy w oczy, to sytuacja będzie wprawdzie jasna, ale zakończona - trudną, bardzo trudną, dla frajera wręcz niemożliwą do przyjęcia piłkę posłała w moim kierunku, ale o ile w przyjmowaniu słabych piłek jestem kiepski, o tyle trudne piłki mnie uskrzydlają i wspinam się na wyżyny.
- Oczywiście, że nie mam dla kogo zmieniać mojego życia na lepsze. Tyle że to akurat wisi mi głęboko. Niech mnie Pan Bóg broni, żebym ja miał i samo moje życie, i cokolwiek w moim życiu dla kogoś zmieniać. Za bardzo jestem sam do siebie i do własnej samotności przyzwyczajony i za bardzo to cenię, żeby zmieniać. Jak mi pani powie, że gdy pojawi się w moim życiu prawdziwa miłość, to ja na pewno będę z zapałem zmieniał moje życie na lepsze, jak mi pani tak powie i zajrzy przy tym znacząco w oczy, to sytuacja też będzie jasna i też zakończona - wiedziałem, że nie jest w stanie z taką rotacją puszczonej riposty dobrze odebrać, ale też nie przewidziałem, że pójdzie na unik.
- Sytuacja jest jasna - powiedziała z drażniącą nieomylnością. - Sytuacja jest jasna. Pan nie ma pojęcia o życiu. Pan nie wie, co to jest życie.
- A co to jest? - pozorowałem irytację, a nawet furię w głosie. Nie było już odwrotu, gra szła ostro. Jak uzna mnie za wariata - przegrałem. Jak w przypływie próżności poczuje dumę, że udało jej się wyprowadzić mnie z równowagi - wygrałem. - A co to jest, najmocniej przepraszam, życie? Proszę mnie łaskawie oświecić, bo faktycznie nie wiem.
- Oczywiście, że pan nie wie. Niby znawca dusz, literat, teoretyk wszystkiego, a zielonego pojęcia nie ma.
Poległem, w tym momencie poległem definitywnie i - powiedziałbym - dalekosiężnie. Poległem, ponieważ z frajerską pychą uznałem, że wygraną mam w kieszeni. Jak kobieta przystępuje do pozornie ostrej, a w istocie czułej ofensywy, wygraną przeważnie ma się w kieszeni.
- Ależ oczywiście, że nie mam o niczym zielonego pojęcia. A już o życiu ani zielonego, ani bladego. Co to jest życie? Nie wiem. Ze śmiertelną powagą mówię: nie wiem.
- O Boże, człowieku, nie załamuj mnie. Nie widzisz, że jestem pełna najlepszej woli, a nawet ochoty? Tego też, głupku, nie widzisz? Co to jest życie? Który ty jesteś rocznik?
- Pięćdziesiąty drugi - odparłem machinalnie i nie bez niesmaku, w końcu na okładkach moich książek data urodzenia przeważnie stała jak wół, a ta się dopytuje. Ani jednej nie miała w ręku, czy jak? Przez chwilę zawahałem się nawet, czy nie unieść się honorem i nie zrezygnować, ale po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że jak akcja się powiedzie, to za nieznajomość mojego dorobku będę ją karał napadami ekscentrycznej brutalności w łóżku.
- Bardzo ładnie. Pięćdziesiąty drugi rocznik i o sens życia się dopytuje. Nikt cię do tej pory nie poinformował, biedaku jeden, na czym sens życia polega? Naprawdę nikt?
- Nikt. I czuję, że jak pani... Jak ty mi nie powiesz, to nie dowiem się nigdy i w nieświadomości umrę.
- Słuchaj, życie polega na znalezieniu odpowiedniej proporcji pomiędzy pracą a wypoczynkiem. Rozumiesz? Rozumiesz, czy za trudne to jest?
2
Kiedy teraz odtwarzam i zapisuję naszą pierwszą rozmowę, z całą dobitnością rozumiem, że literatura nigdy nie nadąży za życiem. Nawet wiernie, słowo w słowo zapisana wymiana zdań niczego nie mówi o istocie rzeczy. A istota rzeczy polegała na tym, że cały czas byłem w potwornym osłupieniu, że Najpiękniejsza Kobieta Świata w ogóle ze mną gada. To po pierwsze. A po drugie, byłem w osłupieniu, że ja sam gadam. W końcu nie takie jak ja orły przy niej padały niemo. A tu szła rozmowa, ona mówiła do mnie, ja do niej mówiłem, mało tego, ona sprawiała wrażenie, że pilnie słucha, co ja do niej mówię, potem odpowiadała, potem ja odpowiadałem, potem ona, potem ja... Pozornie wszystko się jak najnormalniej obracało! Pozornie. Bardzo pozornie. Bo w gruncie rzeczy rozmowa była bardzo pozorna i bardzo fragmentaryczna i ja bardzo iluzyjny, i bardzo częściowy brałem w niej udział. Co słowo padło, to ja w panikę, że słowo pada. Już jak się do niej zbliżałem, to byłem w panice, w zdumieniu i strachu, że się zbliżam. O k... zbliżam się! O k... jestem blisko! O k... odezwałem się! O k... popatrzyła na mnie! O k... widzi mnie! O k... mówi do mnie! Takie okrzyki cały czas wznosiłem w duchu i one dominowały. One były istotą rzeczy. W nich też tkwiła zapowiedź tragedii. Zamiast skupić się na akcji, byłem w permanentnym tryumfie, że w ogóle jest jakaś akcja. To mnie miało zgubić.
Jedna z czterech burz runęła na ogród, od błyskawic zrobiło się biało jak w zimie, od grzmotów głucho jak w niemym filmie. Rozcieńczone strugami wody sałatki jęły występować z półmisków, wędliny, sery, owoce wartkim strumieniem płynęły wzdłuż obrusów, przemoknięci do szpiku kości kelnerzy próbowali ratować co się da, trawnik w okamgnieniu zamienił się w grzęzawisko, armia zdziesiątkowanych przez wichurę bankietowiczów próbowała zdobyć szturmem budynek ambasady - szerzył się chaos.
Najpiękniejsza Kobieta Świata zniknęła pomiędzy dwoma moimi spojrzeniami. Gdy niebiosa raptownie pociemniały i lunęło jak z cebra, uniosłem twarz ku górze, potem z instynktowną myślą, że trzeba Wenus z III RP jakoś osłonić, może zdjąć marynarkę i narzucić jej na ramiona albo jakimś cudem zdobyć skądś parasol, wykrzesać pelerynę z chusteczki do nosa - sekundę to przecież trwało, moje opiekuńcze wizje nie zdążyły się nawet skonkretyzować - na powrót spojrzałem w jej kierunku, a jej już nie było. Wyglądało, jakby huragan zmiótł ją w sensie ścisłym. Chyba nawet odruchowo popatrzyłem w kierunku rozchybotanych koron drzew, ale to był dziecinny odruch. Poza wszystkim, owszem, była najpiękniejszą kobietą świata, należała do pierwszej dziesiątki albo do pierwszej setki najpiękniejszych kobiet świata, ale wiotką i eteryczną pięknością to ona nie była. Kawał baby, szczerze mówiąc, metr osiemdziesiąt cztery wzrostu, chwalebny biust, masywne udo i zapaśniczy szkielet. Jeszcze parę lat temu na tym szkielecie piętrzyło się wszelakie dobro. Historia jej perfekcyjnie opracowanej autorskiej diety i wstrząsająco skutecznego odchudzania była wśród narodu równie znana jak historia Zmartwychwstania Pana Jezusa, a najpewniej lepiej. Teraz oczywiście była szczupła i smukła jak topola, ale jednak bez szans, że wiatr ją na wysokość rosnących przy parkanie prawdziwych topoli, jak piórko, uniesie.
Szukałem jej jak szaleniec, przeszedłem wszystkie pomieszczenia ambasady od piwnic po strych. Postawiłem na nogi całą ochronę, szli za mną, ale szli w odległości. Blady podobno byłem jak trup, wzrok błędny, włos zmierzwiony. Z butów i portek lała się woda, bo raz po raz do ogrodu leciałem, do tamtego miejsca, gdzie ona przez dwie godziny przy wiklinowym fotelu nieruchomo stała. Ciągle miałem złudne porywy, że stoi tam dalej, i jak głupi raz po raz tam - biegiem. Ochroniarze za mną, ale jak mówię, w odległości, bo w słusznym przekonaniu, że z nieobliczalnym wariatem, nie z wyrachowanym terrorystą, mają do czynienia.
Raz po raz też ktoś pytał, kogo szukam, nie odpowiadałem, nie mówiłem, w ogóle się nie odzywałem. Jak się przyznać do tak nieskończonego frajerstwa? Co miałem powiedzieć, że szukam najpiękniejszej kobiety świata? Jakbyście w panice zaglądali do rozmaitych pomieszczeń w poszukiwaniu, dajmy na to, Sharon Stone i ktoś was zapytał, kogo szukacie, to co byście odpowiedzieli? Sharon Stone szukam, bo gdzieś ją wcięło? Wykluczony dialog! Poza kategoriami sytuacja! Z tych samych powodów nie mogłem nikogo zapytać o jej namiary. Przez chwilę nawet rozważałem taki bezwstyd. Z powodu gremialnej i gwałtownej ewakuacji bankietu z zatopionego ulewą i zbombardowanego piorunami ogrodu pod dach atmosfera - jak to na nieoczekiwanie objętych we władanie salonach - była coraz swobodniejsza. Pod pozorem picia na rozgrzewkę olewano eksterytorialność ambasady i pito tak, jak się na całym naszym terytorium normalnie pije: na jedno posiedzenie jedna, mniej więcej, flaszka na łeb. Toteż nie dziwota, że, tak jak bezbarwny felietonista o zacięciu niepodległościowym na początku, teraz trafieni byli już prawie wszyscy. Od biedy mogłem też, trafionego udając, kogoś równie, tyle że istotowo, trafionego, niby dla jaj, o Najpiękniejszą Kobietę Świata zapytać. Ale za dobrze nie znałem towarzystwa. To znaczy mniej więcej wiedziałem, kto może mieć jej namiary. Było jasne, że ten tu, mieszkający w Nowym Jorku, projektant najprawdopodobniej ma, a ten tu były minister najpewniej nie ma, że sławny rysownik raczej ma, a prawicowy publicysta raczej nie ma, że znany z podbojów reżyser może mieć, a szczycący się monogamią kompozytor nie, że skandalizująca malarka prawie na pewno tak, a profesor filozofii z Oksfordu prawie na pewno nie. Tyle wiedziałem, ale nie wiedziałem, jaka w danym wypadku będzie na moją prośbę reakcja. Wahałem się dobrą chwilę, rozglądałem uważnie, gorączkowo próbowałem wytypować jakąś przyjazną duszę, ale w końcu obawa, że ktoś, kogo zapytam, nie sprosta dyskrecji, może nawet po gorzale i dla facecji narobi rabanu na całą ambasadę - przeważyła.
Na pożegnanie zapuściłem się jeszcze do prywatnych apartamentów ambasadorostwa. Działałem już na zimno i jakby dla rozrywki, wiedziałem, że jej tam nie znajdę, ale nagle władza, jaką dalej miałem nad ochroniarzami, zaczęła mnie podniecać. Spokojnie, a nawet flegmatycznie, przemierzyłem osobiste gabinety, garderoby, łazienki, sypialnie, wszedłem na chwilę do toalety, po wyjściu dałem wymownym gestem postępującemu za mną oddziałowi do zrozumienia, że jest wolny, i musując w duchu z wściekłości i żalu, w poczuciu nieodwracalnej straty, pojechałem do domu.