Niezbędnik PRL-owskiego wczasowicza. Z czym udawaliśmy się kiedyś na urlopy?
Czy bez smartfona, hotelu all-inclusive, zimnej coli i jedzenia z food trucka można spędzić udane wakacje? Wygląda na to, że tak. Sztukę tę bowiem do perfekcji opanowali nasi rodzice i dziadkowie.
Wczasowicz i turysta z czasów PRL musiał liczyć przede wszystkim na siebie i własną zaradność. W sklepach brakowało wtedy nie tylko napojów z lodówki, ale często podstawowych produktów żywnościowych. Na wakacyjny wyjazd należało więc zabrać ze sobą nie tylko namiot, ale także urządzenia i naczynia do gotowania, konserwy, grzałki, sprzęt sportowy oraz gry. Oto kilka letnich gadżetów nieodłącznie kojarzących się z PRL.
Saturator
Udający się na wakacje, obładowany bagażami turysta, chcąc wypić zimny napój przed odjazdem pociągu, mógł liczyć właściwie tylko na przypadkowo napotkany na ulicy saturator.
W czasach PRL saturatory były nieodłącznym elementem letniego krajobrazu polskich miast. Te urządzenia służące do nasycania płynów gazem dostarczały albo czystą wodę sodową, albo wodę sodową z dodatkiem syropu owocowego, spragnionym ochłody obywatelom Polski Ludowej. Jedną z wielu bolączek kraju w tamtym okresie były bowiem stałe niedobory napojów orzeźwiających, a prywatni najemcy saturatorów wypełniali istniejące rynkowe braki dostarczając schłodzoną wodę sodową, gdy z nieba lał się letni żar.
Mobilny saturator składał się wózka na dwóch kołach motorowerowych, aparatu do saturacji i szafki. Wózek wyposażony był też często w parasol, chroniący sprzedawcę przed słońcem. Na blacie metalowej szafki umieszczony był dozownik wody, słoik z sokiem i zazwyczaj dwie szklanki, niekiedy przymocowane do urządzenia łańcuszkiem w obawie przed możliwą kradzieżą. Kolejni klienci musieli więc czekać na umycie użytej właśnie szklanki, a z powodu niedbałości, z jaką je spłukiwano, wodę sodową z saturatora nazywano często "gruźliczanką". Ostatni saturator zniknął z polskich ulic w 1995 roku, gdy przegrał konkurencję z niedrogą wodą gazowaną dostępną w jednorazowych butelkach.
Przenośne radio
W 1965 roku do sklepów trafił Krokus - pierwszy przenośny radioodbiornik zbudowany na tranzystorach wyprodukowany przez Zakłady Radiowe Diora w Dzierżoniowie. Przenośny sprzęt od razu stał się hitem sprzedażowym, a w społeczeństwie pojawia się ochota na dzielenie się ulubioną muzyką z otoczeniem. Przenośne radia, produkowane później także przez zakłady Unitra, stały się ulubionym gadżetem osób, które chciały podążać za modą i technicznymi nowinkami. Przeboje Czerwonych Gitar, Anny Jantar i Jacka Lecha rozbrzmiewały z prywatnych tranzystorów wypełniając publiczną przestrzeń dźwiękami sezonowych hitów.
Przenośne urządzenia audio projektowane przez "polską myśl techniczną" cechowały się minimalnym zużyciem baterii i bezawaryjnością. Nic więc dziwnego, że miniaturowe radio tranzystorowe szybko stało się również niezbędnym sprzętem zabieranym na wszelkiego typu letnie wyjazdy od weekendowego plażowania nad zalewem miejskim, po długie wyprawy po bieszczadzkich szlakach. W tamtych czasach to właśnie spakowane do plecaka małe radyjko mogło być jedynym łącznikiem ze światem, a turysta na górskim szlaku tylko w taki sposób mógł się dowiedzieć o sierpniowych strajkach na Wybrzeżu, o których mimo cenzury w mediach informowano.
Kocher
Wybierając się na wakacje w czasach PRL, często nie można było liczyć na wyżywienie w drodze, a czasem i na miejscu. Spędzając więc wakacje nad jeziorem, na biwaku, czy polu namiotowym trzeba było mieć nie tylko własne produkty żywnościowe, ale i sprzęt do przygotowania posiłku. Niezbędnym wyposażeniem każdego turysty był więc kocher, czyli przenośna kuchenka turystyczna na denaturat. Tego ostatniego, w przeciwieństwie do wielu innych towarów, zazwyczaj nie brakowało. Paliwo można było uzupełnić więc w lokalnym sklepie Społem lub GS.
Kocher składał się z mosiężnego palnika i kilku menażek z aluminium, które jednocześnie pełniły funkcję opakowania transportowego. Alternatywą dla kochera była też mała kuchenka z butlą napędzana gazem propan-butan.
Na kocherach i kuchenkach gotowano więc zwykle makaron i mieszano go z zawartością konserwy Turystycznej, czyli mielonki wieprzowej z galaretką. Kawę, herbatę i cukier też należało wziąć ze sobą — możliwość ich zakupienia niekiedy graniczyła bowiem z cudem. Wodę można było zagotować za pomocą przenośnej grzałki elektrycznej, pod warunkiem jednak dostępu do prądu, który mieli przeważnie tylko goście domów wczasowych. Czajniki elektryczne, choć oczywiście istniały, były bardzo ciężkie i dlatego właściwie nikt nie zabierał takiego sprzętu w podróż, czy na wakacje.
Gry towarzyskie
Wieczorem na biwaku, czy domku letniskowym każdy turysta musiał sam zapewnić sobie rozrywki. W ośrodkach wypoczynkowych dostępne były co prawda sale telewizyjne, do których można było udać się na seans odcinka Klosa, czy Pancernych, organizowano też wieczorki zapoznawcze, albo dancingi. Turysta indywidualny z dala od centrów cywilizacji skazany był jednak na siebie.
Wieczorem można było spotkać się przy ognisku i wspólnie pośpiewać, albo przy namiocie posłuchać radia. Gdy jednak pogoda nie sprzyjała, nude zabijano przy pomocy gier. Zwykle były to karty. Grano w tysiąca, makao, a bardziej zaawansowani w brydża lub pokera. Popularne były też gry planszowe — warcaby, szachy, chińczyk, ale też bierki lub pchełki. Niektórzy uważają, że kultową grą tamtych czasów był Mastermind, w której zadaniem graczy jest rozszyfrowanie kodu przeciwnika.
Zobacz również: