O historii polskiego antysemityzmu
W XIX wiecznej Polsce nie doszło do wykształcenia się mocnej klasy średniej. Jej miejsce zajęli Żydzi, którym przyświecał kult pracy i zarabiania pieniędzy. Ich kwitnące interesy i powiększające się majątki z biegiem czasu stały się przyczyną zawiści części Polaków.
Dziewiętnastowieczne społeczeństwo drążył rak nieróbstwa. Pracowali biedni i średniozamożni, by związać koniec z końcem, ale nie elita. Wśród arystokracji powszechne było przekonanie, że w wykonywaniu pracy zarobkowej jest coś uwłaczającego godności i poniewierającego " złoty klejnot szlachectwa". Do jakiego stopnia był rozwinięty w naszym kraju kult "nicnierobienia" najlepiej widać na przykładzie kobiet. Wiele arystokratek nie potrafiło nawet liczyć pieniędzy, czego nie poczytywały sobie za ujmę, ale wręcz przeciwnie za wyznacznik wysokiego statusu społecznego. Świadczyło to bowiem o tym, że kobieta miała wystarczającą ilość służby, która załatwiała za nią wszelkie sprawy dnia codziennego. Ona tymczasem mogła żyć jak anioł w świcie wyższych wartości: poezji, oper, teatralnych sztuk, towarzyskich spotkań.
Matka Wacławy Dembińskiej słodka, salonowa dama przyznawała się bez skrępowania, że nie ma pojęcia, ile to jest 200 złotych polskich, "czy mała, czy duża to suma, bo nigdy nic z pieniędzmi nie miała do czynienia." Gdy los odwrócił się od rodziny z arystokratycznymi tytułami, gdy w oczy zaglądało widmo ubóstwa, wiele kobiet w ogóle nie brało pod uwagę możliwości podjęcia pracy, uznając, że byłoby to widomą oznaką deklasacji - istną towarzyską kompromitacją. Uważały, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie przeczekanie, pomoc rodziny, modlitwa, czy też bogate wydanie za mąż córki.
Podobne było podejście mężczyzn. "Porządny" arystokrata nie kalał swoich rąk pracą, od zarządzania majątkiem, w tym folwarkami ziemskimi miał administratorów. On był od przyjmowania mniej lub bardziej rzetelnych sprawozdań i podejmowania ważniejszych decyzji. Łatwo domyślić się, jak wyglądał taki zarząd w imieniu pana, który o niczym nie miał pojęcia, nie był w stanie rozliczać i wymagać. W dodatku zajęty życiem towarzyskim przez duże "Ż" nie czytał fachowej prasy, nie znał racjonalizatorskich nowinek, które za granicą były już w powszechnym użyciu.
Biedniejsza szlachta oczywiście musiała pracować, co poczytywała sobie jednak nie za przywilej, ale za ujmę na honorze. Na salonach wyśmiewano tych, którzy z uwagi na skromny majątek musieli siedzieć na prowincji i w wysokich butach doglądać na polu roboty, a czasami nawet samemu zakasać rękawy.
J. Gołuchowski, będący przedstawicielem prowincjonalnej szlachty, pisał z goryczą, my "jesteśmy ludzie nieokrzesani, niezgrabni, nieułożeni, niestojący na wysokości poloru światowego, i jako stary albo niezgrabny mebel zapakowani w pakę parafiaństwa do wyniesienia z wytwornego towarzystwa, jeżeli nas nie wolą obnosić ku pośmiechowisku i szyderskiej zabawie, że nie jesteśmy ubrani, my - a mianowicie żony i córki nasze, podług najnowszej mody, i że dopiero to, co w stolicy dawno z mody wyszło, do nas jako najświeższa nowość się dostaje."
Wzorce zachowań propagowane przez arystokrację starali się naśladować niżej urodzeni. Niejeden, któremu udało się dorobić majątku, częściej myślał o tym, by w końcu przestać pracować i zacząć żyć jak prawdziwy arystokrata, niż pomnażać fortunę. I powoli dochodzimy do konkluzji. Jak przekładało się takie arystokratyczne "nicnierobienie" na stosunki społeczne, doskonale widać w "Lalce" Prusa. Chory z miłości do Izabeli Łęckiej Wokulski postanowił wycofać się z założonej przez siebie, dobrze prosperującej spółki, tak by choć trochę upodobnić się do arystokratycznej klasy.
Czy można sobie wyobrazić głupszy powód wystąpienia ze spółki? Na pozostałych udziałowców, stanowiących śmietankę towarzyską Warszawy, padł blady strach. Wśród dobrze wykształconych, dobrze urodzonych i majętnych nie było ani jednej osoby, która byłaby w stanie objąć funkcję członka zarządu. Nikt, pomimo posiadania wykształcenia i dobrze brzmiących nazwisk nie znał się na ekonomii oraz biznesie. Ze zgrozą myślano o tym, że kolejną firmę trzeba będzie oddać w ręce Żydów. I tak też się stało.
Paradoksalnie w XIX wieku najlepiej wykształcona elita kraju, która miała największe predyspozycje ku temu, by go rozwijać, dźwigać z kryzysu, była zainteresowana wszystkim, tylko nie postępem. Arystokracja żyła w nierealnym świecie teatrów, przyjęć, balów, pojedynków. Inni zaś starali się ją ślepo naśladować.
Nie lepsze było nastawienie do postępu wśród warstw niższych. Jak opisuje E. Krawiec jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym niejeden chłop wolał umrzeć z głodu, niż wprowadzić w uprawie roli jakiekolwiek zmiany. Czytano książeczki do nabożeństwa, gazetki przywożone z jarmarków, ale nie fachową literaturę rolniczą.
Z opisanych powyżej powodów w Polsce rozbiorowej nie doszło do wykształcenia się mocnej klasy średniej. I tą lukę zapełnili właśnie Żydzi, którym przyświecał kult pracy i zarabiania pieniędzy. Kraj nasz ze wszystkimi narodowymi wadami był dla nich doskonałym miejscem do robienia interesów. Na to nałożyła się kolejna narodowa cecha, a mianowicie zawiść. Żydów nienawidzono za to, że byli bogaci, że należały do nich wszystkie karczmy, większość sklepów i kamienic w mieście, że wszędzie potrafili zwietrzyć interes i na wszystkim zarobić. Choć z drugiej strony nie szanowano Polaków, którzy sami trudnili się handlem.
Tak naprawdę nie szanowano nikogo, kto ciężką pracą zarabiał pieniądze. Właściciel sklepu, choćby był szlachcicem nie miał wstępu na arystokratyczne salony, jako ten, który "sponiewierał złoty klejnot szlachectwa" kupczeniem. Nawet Wokulski w "Lalce" musiał sprzedać swój sklep, by stać się człowiekiem bardziej światowym, skoro zamierzał starać się o rękę Izabeli Łęckiej. Jak wspomina Magdalena Samozwaniec, także Jacek Malczewski nie miał wstępu na posadzki Pałacu pod Baranami, należącego do Potockich. Jego towarzyskim grzechem ciężkim było to, że śmiał wyjść za pannę Gralewską, która była córką tylko aptekarza.
Polski antysemityzm ma długą tradycję, która korzeniami wykracza daleko poza XIX wiek. Wcześniej nakładały się na niego także względy religijne, aczkolwiek w podtekście zawsze były pieniądze.
Dziś niechęć do Żydów weszła na zupełnie nową drogę z pogranicza groteski. Co niektórzy myślą o nich, przeczytać możemy na murach. Biorąc pod uwagę ilość błędów ortograficznych, pojawiających się w takich manifestach, należy wnioskować, że piszący nie należą do elity intelektualnej kraju. Gdy po raz kolejny czytam na murze o "Rzydach, którzy powinni wyjehać do izraela", zaczynam zastanawiać się, czy ich autorzy wiedzą, gdzie w ogóle leży ten "izrael" pisany z małej litery i czy kiedykolwiek w życiu przeczytali choć jedną historyczną książkę.
***
Przez całe wieki Żydzi byli nie tylko obiektem nienawiści, ale także bohaterami niewybrednych żartów. Poniżej antysemickie żarty z pisma satyrycznego Bocian z 1900 roku.
***Dyrekcja teatru ulegając wpływom żydowskim daje spektakle w każdy szabas. Toteż w lożach i fotelach rozpierają się krzywe nosy i rude "pięknoszczy". Obcy myślą, że się znajdują w Jerozolimie, a co najmniej w Brodach.
***
Pewien bankier Żyd oprowadza gości po swoim salonie, pokazuje obrazy i objaśnia. Przed jednym z obrazów staje gość i pyta.
- A to czyj portret?
- To jest portret mojej córki? Prawda, że ładna?
- Rzeczywiście, wie pan, to mało że ładna, istna Wenera.
- Panie nie opowiadaj nawet takich rzeczy, zaręczam że zdrowa.
***
- Skąd wracasz?
- Byłem u tego lichwiarza Baumingera.
- A to po co?
- Doktor zapisał mi pijawki żółte, a że ja tych małych nie znoszę, więc poszedłem do Baumingera, do wielkiej rudej pijawki.