Piosenka przypomni ci...
Kabarety. Myślenie ma kolosalną przyszłość
Kabaret, czyli "kameralny spektakl satyryczno-rozrywkowy, złożony z piosenek, recytacji, popisów muzycznych i tanecznych", ma w Polsce długą i wspaniałą tradycję - o czym obszernie napisałem w poprzednim tomie mojej historii muzyki rozrywkowej. Zwróciłem w nim szczególną uwagę na kabaret literacki, którego "repertuar (monologi, skecze, jednoaktówki, piosenki, kuplety, scenki parodystyczne itp.) oparty był zawsze na specjalnie zamawianych tekstach". Taki kabaret to "aktor i literat, reżyser i dyrektor, sufler i konferansjer, kompozytor i wykonawca. Niby teatr a jednak nie teatr". Kabaret to oczywiście również publiczność i nastrój. Nastrój i... ustrój.
Jak ulał, słowa te pasują do dziejów kabaretu przed- i powojennego w Polsce przedwczorajszej i wczorajszej.
Do Warszawy "moda" na kabaret dotarła i wcześnie, i późno. Wcześnie, bo już w pierwszych miesiącach I wojny światowej. W okresie dla Polski szczególnym: tam - walka i nieszczęście, tu - żart i śmiech. W realnej rzeczywistości czyny heroiczne, powszechna nadzieja na wolność i lepszą przyszłość. Na scence kabaretu - właściwie to samo, tyle że w nieco innym wymiarze. Tak zrodził się kabaret polityczny, w gruncie rzeczy taki sam w Berlinie i Zurychu, Budapeszcie i Sankt Petersburgu, Krakowie i Warszawie. Jego orężem był przede wszystkim tekst. Tekst i... podtekst.
Długo by nie było kabaretu w Warszawie, gdyby nie krakowski Zielony Balonik (historycznie drugi, pierwszym bowiem był w tym mieście, jeszcze w 1899, Paon Stanisława Przybyszewskiego). Momus jest jeśli nie krewnym, to bez wątpienia artystycznym powinowatym Balonika. Był pierwszy na długiej liście stołecznych kabaretów międzywojennych - przed, kolejno: Chochlikiem i Chochołem, Żywą Muchą, Mirażem, Bi-Ba-Bo, Pikadorem, Czarnym Kotem, Sfinksem, Argusem, Qui Pro Quo (i jego następcami, Nowym QPQ i Małym QPQ), Wodewilem, Stańczykiem, Perskim (oraz Nowym Perskim i Morskim) Okiem, Mignon, Wesołym Wieczorem, Bandą, Cyganerią, Cyrulikiem Warszawskim, Ali-Babą i Figaro.
Jaki był kabaret powojenny? Czy tak samo szybko, równie śmiało i zręcznie jak jego "ojciec" reagował na nieuczciwość, głupotę i śmieszność, na niesprawiedliwość społeczną i wszystkie przywary człowieka? Był potrzebny? Można o nim mówić jako o zjawisku? (...)
Jazz katakumbowy. Niegrzeczni chłopcy cioci YMCI
1947 czy jednak rok wcześniej? Oczywiście, że rok wcześniej! Pianista Wiesław Machan wyjaśnił mi kiedyś: "Budynek przy Konopnickiej remontowany był długo, a nam, zwłaszcza Lolkowi [Tyrmandowi] się spieszyło. Zorganizowaliśmy więc imprezę nazwaną, za jego poduszczeniem, Jam Session i, jak pamiętam, wystąpiłem wtedy z Waldkiem Maciszewskim (Valdim), grając na dwa fortepiany standardy jazzowe, boogie-woogies (obowiązkowo Boogie Woogie Pinetopa Smitha!), wszystko co pamiętaliśmy z niemieckiego radia, z płyt, chyba też i z nielicznych zeszytów nutowych. Całkiem nieźle improwizowaliśmy i to się wszystkim podobało. Ale, prawdę mówiąc, była to impreza nieoficjalna".
30 maja 1946 warszawski Jazz-Club Polskiej YMCA zorganizował (już oficjalnie) pierwszą Jam Session, która wzbudziła prawdziwy entuzjazm pięciusetosobowej (podobno!) publiczności. "Express Wieczorny" chwalił: "Czegoś podobnego Warszawa nie widziała. [...] Przyznajmy się szczerze, że to, czego dowiedzieliśmy się w piątkowy wieczór o muzyce jazzowej, przekraczało nasze najśmielsze przypuszczenia. Stykaliśmy się dotąd z tą muzyką niemal na każdym kroku, na dancingu, w kawiarni, słuchając radia, lecz nigdy nie przypuszczaliśmy, że muzyka ta ma aż tak skomplikowaną i bogatą problematykę, własną historię, traktowana jest muzykologicznie "na poważnie", a co najważniejsze, że nawet u nas w Polsce są świetni jej znawcy i teoretycy. [...] Nie sposób wyróżnić kogokolwiek z grających i śpiewających w ten wieczór. [...] Nam podobali się wszyscy wykonawcy, tak instrumentaliści, jak saksofonista Bovery, klarnecista Skowroński, znakomici pianiści: Machan, Valdi i Czyż, perkusiści Dobrzyński i Byliński, gitarzysta Jędrzejczak, basista Issakiewicz. Znakomitym sukcesem był nieoczekiwany występ angielskiej refrenistki i pieśniarki, p. Jeanne Johnstone-Schiele, która z miejsca zdobyła sobie widownię".
Zwracam uwagę na słowa mówiące o obecności jazzu w życiu powojennej Polski (a przynajmniej Warszawy) "na każdym kroku, na dancingu, w kawiarni" oraz w radiu. Czy to możliwe? Zakładając, że to rzeczywiście był jazz - a przynamniej skoczna, mniej czy bardziej swingująca muzyka taneczna - tak: t a k i e g o jazzu było wtedy bardzo dużo.
Bo też i miał go kto grać.
Dariusz Michalski
Piosenka przypomni ci... czyli historia polskiej muzyki rozrywkowej (lata 1945-1958)