PRL — system, który trzymał się na plastrze z apteki
Oprac.: Bartosz Stoczkowski
Blok państw komunistycznych, ze względu na swoją słabość gospodarczą, nazywany był kolosem na glinianych nogach. Pozostając w poetyce tej metafory, można powiedzieć, że w Polsce nogi te sklejał w jedną całość Poloplast — kauczukowy przylepiec opatrunkowy.
Niegospodarność i marnotrawstwo to dwie nieodłączne cechy gospodarki PRL. Niewydolny system doprowadzał też do nieustannego deficytu dóbr konsumpcyjnych — pustych półek i braku możliwości nabycia często nawet podstawowych towarów, jak żywność i odzież.
Kiedy na budowach, w fabrykach i zakładach pracy niefrasobliwe decyzje pionu kierowniczego powodowały miliardowe straty, to — paradoksalnie — w prywatnym życiu Polacy zmuszeni byli do zaciskania pasa i maksymalnego wykorzystywania minimalnych, dostępnych zasobów. W każdym domu cerowano, przerabiano, sklejano i reperowano posiadane ubrania i sprzęty. Musiały bowiem wystarczyć jak najdłużej — nikt nie był pewien, kiedy znów trafi się okazja, by kupić buty w konkretnym rozmiarze, czy nową lodówkę.
Poloplast na błędy i wypaczenia
Propaganda PRL szczególnie upodobała sobie wyrażenie “zdobycze ludu pracującego miast i wsi"— rzeczywiście w tamtych czasach wszystko trzeba było zdobyć, a raz zdobyty sprzęt utrzymać w stanie zdatnym do użycia przez wiele lat. Brakowało jednak nie tylko towarów w sklepach, ale i akcesoriów umożliwiających naprawę urządzeń i wyposażenia domu. Korzystano więc z dostępnych możliwości, a te dla zwykłego człowieka sprowadzały się zazwyczaj do rolki cielistego plastra z apteki i kleju Butapren. Jako jeden z niewielu dostępnych w stałej sprzedaży towarów, Poloplast znajdował wszechstronne zastosowanie podczas koniecznych napraw sprzętów w domach większości obywateli PRL.
— W naszym mieszkaniu większość sprzętów AGD sklejona była aptecznym plastrem: pęknięty uchwyt drzwi od lodówki Polar, stłuczona obudowa radzieckiego młynka do kawy, przetarty sznur od żelazka i dziurawa rura odkurzacza. Słyszałem nawet o sklejaniu plastikowej karoserii Trabanta tą metodą. Trzeba jednak przyznać, że wszystkie te sprzęty były raczej niezawodne — lodówka i młynek działały jeszcze w latach 90-tych, kiedy moja mama zdecydowała się wymienić je na nowe urządzenia z marketu — wspomina swoje dzieciństwo pan Paweł, artysta plastyk z Lublina.
W peerelu rzadko też coś wyrzucano na śmietnik. Ubrania i sprzęty musiały służyć przez wiele lat, często przechodząc z pokolenia na pokolenie.
— Babcia i mama ciągle coś cerowały: skarpetki, swetry, kurtki, a nawet rękawiczki. Swetry, z których wyrosłem, mama pruła i robiła na drutach większe, dokładając włóczki z innych sprutych swetrów. Wszystkie te przeróbki i naprawy nie wynikały w ogóle z biedy, byliśmy dość dobrze sytuowani, jednak w sklepach trudno było coś kupić, po prostu niczego nie było — mówi pan Paweł.
Starano się reperować dosłownie wszystko, również przedmioty teoretycznie jednorazowego użytku.
— Moja nastoletnia córka lubi modne trendy typu "zero waste", kupuje ubrania w second handach i przerabia je, robi także rzeczy na drutach z włóczki z odzysku. Jednak sklejanie reklamówek, to nawet dla niej ekologiczny ekstremizm, a ja właśnie tak robiłem i to wcale nie w trosce o środowisko. Kiedyś dostałem od ciotki reklamówkę z logo Pewexu — wtedy ten plastikowy worek, obiektywnie wart przecież parę groszy, był oznaką prestiżu. Gdy moja siatka przetarła się i pękła, podklejałem ją przezroczystą biurową taśmą, by mogła służyć mi jak najdłużej — śmieje się pan Paweł.