Polacy kochają ten kraj. Teraz na wakacje pojedziesz bez żadnych ograniczeń
Dopóki nie stanęłam na jednym z przejść dla pieszych dawnej wietnamskiej stolicy, nie zdawałam sobie sprawy z siły, jaką niesie ze sobą powiedzenie: "Niezły Sajgon". Gdy odwiedzałam Wietnam po raz pierwszy, nie przypuszczałam, z jaką radością będę tu wracać, by po kawałku, ciągle na nowo odkrywać ten kraj. Od 15 sierpnia Wietnam znosi wizy dla Polaków. To dobra wiadomość, bo kraj skuterów i ojczyzna zupy pho bo ma sporo do zaoferowania, zwłaszcza jeśli podejść do niej z przymrużeniem oka.

Są kraje, w których wiza wjazdowa dla osób posiadających polski paszport jest formalnością - urzędnik imigracyjny w okienku na lotnisku przybija pieczątkę, czasem wkleja znaczek, pobierając przy tym niewielką opłatę. Są miejsca, gdzie cały proces przeniesiony został online i wystarczy pokazać na ekranie telefonu QR kod. Wietnam zdecydowanie nie należał do takowych.
O wizie trzeba było pamiętać wcześniej, do wniosku załączać zdjęcia zrobione ściśle według wytycznych. Biada temu, kto nie wpisał drugiego imienia dziecka (jeśli takowe figurowało w paszporcie), lub zrobił literówkę w imieniu czy nazwisku. Urzędnik Socjalistycznej Republiki Wietnamu, srogim okiem spoglądający na przybyszów oczekujących po kilkunastogodzinnych lotach w kilometrowych kolejkach, nie miał litości: wiza jest zła, wjazdu nie ma, trzeba zrobić nową. Widywałam te sceny zarówno w Hanoi, jak i w Sajgonie, znam je z opowieści znajomych. Wyrobienie nowej zwykłym trybem to minimum trzy dni robocze, ekspresowo (czyt. do 24h godzin za 100$ od osoby - mogli załatwić to lokalni pośrednicy).
Wszystko to oczywiście pod warunkiem, że osoby lecące do Azji nie zostały w tej sytuacji zawrócone tuż przed wejściem do samolotu. Pracownicy linii lotniczych, pomni konsekwencji, również dbali, by wszystkie detale się zgadzały.
Rzecz dotyczyła także transferów - sama doświadczyłam sytuacji, w której, chcąc tylko zmienić terminal, musiałam starać się o wizę, aby przesiąść się na samolot lecący do innego kraju, gdyż mój transfer wymagał odebrania bagażu i nadania go ponownie, co z kolei wymagało formalnego przejścia przez granicę państwa.
Te wszystkie uciążliwości i dramaty znikają bezpowrotnie w związku ze zniesieniem wiz. Już od stycznia nie potrzebowali ich turyści podróżujący do Wietnamu w ramach wycieczek zorganizowanych, teraz można spontanicznie kupić nawet bilet z dnia na dzień, co do tej pory nie było możliwe. Chyba, że podróżowaliśmy na objętą ruchem bezwizowym wyspę Phu Quoc, choć jak mawia znajomy Wietnamczyk: "Phu Quoc to taki Wietnam, jak york pies".
Phu Quoc, czyli prawie jak Wietnam
Poznanie popularnych atrakcji zacznijmy od południa. Największa wyspa Wietnamu położona nad Zatoką Tajlandzką to turystyczny raj, głównie dla tych, którzy kochają wypoczynek w formule all inclusive. Hotele znanych sieci wyrastają jak grzyby po deszczu, a sama wyspa do tej pory była objęta programem bezwizowym, więc upodobały ją sobie zwłaszcza biura podróży, zwożąc turystów, którzy przemieszczając się kolejką linową, oglądając farmy pereł czy wytwórnie sosu rybnego, mieli poczucie, że oto doświadczają autentycznego wietnamskiego życia. Nieco ponad 100 tysięcy mieszkańców wyspy to jednak zaledwie ułamek 100 milionowej wietnamskiej populacji, bardzo specyficzny, nastawiony głównie na pracę w sektorze turystycznym. Dla miłośników piaszczystych plaż, obsługi na poziomie tej znanej z europejskich kurortów i rozrywek, które nieobce są bywalcom Mielna czy Łeby, południe wyspy będzie idealnym wyborem. Na północy można znaleźć kameralne pensjonaty, lokalne sklepiki i kawiarnie nieoznaczone logami międzynarodowych sieciówek. Do prawdziwego Wietnamu ciągle daleko, ale spokój i harmonia pod palmami gratis.

- Lubię tu przyjeżdżać żeby złapać oddech - mówi mi Andrej - rosyjski pilot samolotów, pracujący dla jednej z linii lotniczych, zbazowanych w Sajgonie. Gdy mam trochę wolnego, biorę żonę i dzieci i w nieco ponad 40 minut jesteśmy na wyspie. Gdy na co dzień jesteś w 10 milionowym mieście, taki tłum jak tutaj to nie tłum - odpowiada pytany o rzesze rosyjskich turystów zalewających w sezonie ulice. Jego wietnamska żona przytakuje, trzymając na rękach kilkumiesięcznego niemowlaka. Drugie, na oko trzyletnie, dziecko w tym czasie z zapałem stawia babki z białego piasku. - Nie mówi po angielsku, ale wszystko rozumie - tłumaczy mi Andrej wskazując na żonę i popijając kolorowego drinka.
Zamiast na turystycznym Phu Quoc można czas przeznaczony na plażowanie spędzić też na przykład na archipelagu wysp Con Dao. Główna i największa wyspa Con San kusi dzikimi plażami i zdecydowanie mniejszym tłokiem, choć mroczna przeszłość tego miejsca, gdzie torturowano więźniów politycznych może budzić dysonans. Dziś dawne więzienie można zwiedzać, a Wietnamczycy tłumnie odwiedzają grób Vo Thi Sau - swojej narodowej bohaterki.
Niezły Sajgon
Mimo, że od niemal 50 lat Sajgon oficjalnie nazywa się Ho Chi Minh City Wietnamczycy praktycznie nie używają oficjalnej nazwy dawnej stolicy. Sajgon to Sajgon i kropka. Tutaj klaksony słyszy się od świtu do nocy, a przejście przez ulicę bywa sportem ekstremalnym. Oczywiście tylko dla przyjezdnych, bo mieszkańcy nie chodzą, a na swoich skuterach potrafią przewieźć rodzinę, lodówkę i kury. Jednocześnie.
Miasto nieustannie tętni życiem, choć to właściwe zaczyna się dopiero po zmroku. Jednak myliłby się ten, kto oczekiwałby spokoju. Już od wczesnych godzin porannych w parkach i na skwerach seniorzy ćwiczą tai chi. Ich powolne skoordynowane ruchy są przeciwwagą dla tego, co dzieje się dookoła.

To tutaj pomiędzy wysokościowcami dzielnicy biznesowej dzieci pływają po rzece w styropianowych termoboxach, w których z rana do restauracji przywieziono krewetki z pobliskiej hodowli w Delcie Mekongu. Do tej ostatniej można się z centrum miasta dość łatwo przemieścić i na własne oczy zobaczyć, jak wygląda życie ludzi, którzy z rzeką związali swój los.
To w Sajgonie wypijesz też kawę z jajkiem, najświeższe piwo świata, warzone tego samego dnia i popijesz koktajlem z Duriana - owocu, który gdy się utlenia "pachnie" zepsutym mięsem. To tutaj tramwaj wodny zabierze cię w rejs po rzece, za który zapłacisz kilka złotych, no chyba, że ulegniesz naganiaczom na przystani i popłyniesz statkiem za kilkaset. To wreszcie tutaj zostaniesz milionerem zaraz po tym, gdy wymienisz walutę na lokalne dongi - wystarczy już 140 polskich złotych, by w ręku trzymać okrągły milion. Choć te szalone zera mienią się w oczach i nie ułatwiają płatności, tym bardziej, że na większości z banknotów wciąż widzimy wizerunek "ojca Wietnamu" - Ho Chi Minha.

Największe atrakcje? W dawnej stolicy jest ich sporo. Największą jest bez wątpienia uliczne jedzenie. Dość powiedzieć, że wciąż króluje tu lokalna kuchnia, co w czasach globalizacji i sieciowych restauracji cieszy podwójnie. Pałac Niepodległości wygląda co prawda jak biurowiec z lat 70., ale to tutaj zakończyła się wojna w Wietnamie, której ślady możemy znaleźć nie tylko w tunelach udostępnionych do zwiedzania, ale także w poruszającym Muzeum Wojny. Tu w ciszy spędzić można naprawdę długie godziny.
Dubaj ma wieżę Burj Khalifa, a Sajgon ma Bitexco - wysoką, błyszczącą z lądowiskiem dla helikopterów i panoramicznym widokiem. Swego czasu była jednym z symboli miasta - 68 pięter i ponad 262 metry wysokości wciąż robi wrażenie, do 2018 roku królowała tu niepodzielnie. Wtedy zastąpił ja Landmark 81, którego wysokość sięga, bagatela, 461 metrów, może też poszczycić się mianem drugiego najwyższego budynku w Azji Południowo-Wschodniej i 17 najwyższego budynku świata. Sajgon ma też swoją katedrę Notre-Dame. To spadek po francuskich kolonialistach, znajdujący się tuż obok imponującego budynku poczty, która wciąż działa, choć i ona wygląda jak przeniesiona w czasie.

Dla kochających shopping Ban Than Market będzie prawdziwym odkryciem. Kupisz tu wszystko: od koszulki z napisem "Good Morning Vietnam" po suszone krewetki i kapcie z "Hello Kitty". Przy okazji warto pamiętać, że targowanie się to tutaj konieczność, a 1/3 ceny wyjściowej to dopiero początek zabawy. Sajgon to nie miasto, to stan umysłu.
Hoi An - miasto lampionów z polskim akcentem
Położone w środkowym Wietnamie miasteczko Hoi An wygląda, jakby czas się zatrzymał… i to dokładnie w momencie, gdy było idealne światło do zdjęć. Żółte fasady, drewniane okiennice i uliczki tak urocze, że kadry robią się same.
Najlepiej odwiedzać je w czasie pełni, wtedy mieszkańcy obchodzą święto, podczas którego miasteczko wygląda jak z bajki. Tuż po zmroku gasną wszystkie światła, muzyka i śmiechy cichną. Lampiony unoszą się dookoła, niewielkie latarenki pływają po rzece, a wszystko to, aby oddać hołd przodkom. I wcale nie trzeba mówić po wietnamsku, by poczuć wyjątkową atmosferę, wsłuchując się w modlitwy zanoszone do bogów. Jak tłumaczy mi Ana, mieszkanka tego wyjątkowego miasteczka, w kulturze wietnamskiej kult przodków jest bardzo ważny. Tak ważny, że z namaszczeniem i pełnym oddaniem celebruje się tutaj dni śmierci bliskich. W każdym domu znajduje się ołtarzyk, gdzie codziennie składa się dary i zapala kadzidła, a podczas pełni ten rytuał ma szczególną moc.

Jak w całym Wietnamie także i tutaj nie brakuje lokalnych smakołyków. Oprócz klasycznych bagietek wypełnionych obficie nadzieniem z mięsa, warzyw bądź tofu zwanych tu Banh mi i będących spadkiem po Francuzach oraz morning glory, czyli smażonego szpinaku wodnego warto pochylić się nad zupą cao lau. Podobno makaron gotowany jest w wodzie pochodzącej z konkretnej studni, dlatego smakuje tak wybitnie. Tak przynajmniej słyszę od sprzedawcy, któremu brak zębów nie przeszkadza uśmiechać się od ucha do ucha.
Hoi An słynie też z mistrzów igły i nici. Krawieckie pracownie ciągną się wzdłuż ulic. W 24 godziny można uszyć suknię, garnitur, żakiet czy spódnicę z dowolnego materiału. Można też kupić gotowe szyte na miejscu zwiewne topy i letnie sukienki, wszystko to za miliony, które przeliczone na złotówki okazują się łaskawe dla portfela.
Nie tylko na ubraniach, ale i na taksówkach też można zaoszczędzić - niemal każdy hotel dysponuje rowerami. Ruch jest tu zdecydowanie mniejszy niż w miastach, więc jazda bicyklem pośród pól ryżowych stanowi atrakcję samą w sobie. Tym bardziej, że w ten sposób można też dostać się na popularną plażę An Bang, gdzie oprócz klasycznych plażowych rozrywek warto podglądać rybaków w wykonanych z bambusa pokrytego żywiącą koszowych łodziach poruszających się wśród lasów namorzynowych, albo wypływających daleko w morze.

W sercu Hoi An napotkać można też polski akcent. W centrum stoi pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, zwanego tu Kazikiem - polskiego architekta, który doprowadził do wpisania miasteczka na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, ratując je równocześnie przed zburzeniem. Podobno Kazik, gdy przybył do miasteczka, ratując pobliskie czamskie wieże świątyni My Son, był pierwszym białym człowiekiem, którego widzieli mieszkańcy. Kwiatkowski ocalał kolejne zabytki, pozyskując fundusze skąd się tylko dało. Podobno zawał, który był przyczyną jego śmierci w 1997 roku przydarzył mu się z przepracowania. Podobno chciał spocząć w świątyni My Son, podobno rodzina nalegała na Lublin. Jedno jest pewne, Hue pożegnało go jak jednego z najważniejszych obywateli miasta, a pamięć o nim, mimo upływu ponad ćwierć wieku, trwa w okolicach do dziś.
Część turystów, jadąc z południa, to właśnie tutaj, w okolicy Da Nang kończy swoją wyprawę. Środkowy Wietnam bywa też bazą wypadową na Północ lub punktem końcowym dla tych, zmierzających z Hanoi. Pomysłów na to, aby zwiedzać ten fantastyczny kraj nie brakuje. Podobnie jak powodów, żeby do niego wracać. Mówi się, że północne górzyste rejony SaPa, surowa wyspa CatBa, unikalna zatoka Ha Long czy Ninh Bin to miejsca z zupełnie innej bajki i zupełnie inny Wietnam. To wszystko prawda, to też materiał na zupełnie inną opowieść.