Prof. Alicja Chybicka: Jej przylądek nadziei
Mówią o niej: Żelazna Alicja. Nie pasuje do pięknej, delikatnej brunetki? O chorych na raka małych pacjentów walczy jak lwica. Jeśli trzeba, to z całym światem. - Dla dzieci zniosę wszystko - zapewnia.
Pamięta śmierć pierwszego małego pacjenta tak dobrze, jakby rak zabrał go wczoraj.
To było Boże Ciało, nie miała dyżuru w szpitalu, spędzała czas z bliskimi. Gdy usłyszała, że dziecko zmarło, od razu tam pojechała. Z jego rodzicami przyjaźni się do dziś. To są najtrudniejsze momenty w pracy profesor Alicji Chybickiej. Ma teczkę pełną fotografii uśmiechniętych malców, wielu nie udało się wyrwać śmierci.
Co roku w Zaduszki uczestniczy we mszy za tych, którzy odeszli. Od 1973 roku, gdy zaczynała pracę, to ponad czterysta małych aniołków. Za duszę każdego zapala lampkę przed ołtarzem... W pracy onkohematologa chwile bezsilności przeplatają się z tymi radosnymi, kiedy udaje się uratować dziecko. Co roku w grudniu odbywa się Gala Zwycięzców - spotkanie wyleczonych pacjentów.
- W sali liczącej tysiąc miejsc z trudem się pomieścili - opowiada z dumą miesięcznikowi "Ludzie i Wiara" profesor Chybicka. Zapraszają ją na swoje śluby i chrzciny pociech. Za każdym razem się wzrusza, bo traktuje ich jak własne dzieci. I o każdego, kogo leczy, walczy z taką determinacją jak rodzona matka. Nie tylko z rakiem, ale też z dyrektorami szpitala, ministrami zdrowia.
Gdy kiedyś komornik zajął konto kliniki i została bez grosza z pięćdziesięciorgiem śmiertelnie chorych, pojechała do ministra. - Niech pan da pieniądze, powietrza nie wleję do kroplówek! - krzyczała. Wcześniej zwołała konferencję prasową, na której z podopiecznymi i ich rodzicami żarliwie apelowała o zbiórkę publiczną. Przez trzy dni wpłacono 2,5 miliona złotych. - Jeśli taki jest wyrok boski, że dziecko musi opuścić ten świat, to trudno, ale niedopuszczalne jest, by tak się stało, bo brakuje leku - tłumaczy.
Jest z natury łagodna- gdy przychodzi na oddział, mali pacjenci się cieszą, rzucają jej się na szyję. Ale jak dzieje im się krzywda, zmienia się nie do poznania i sieje postrach...
Wielu nie wytrzymało, ona zostało
Kiedy trzeba, osobiście szuka sponsorów, by ratować dziecko. Tak było z 13-latkiem chorym na chłoniaka. Nie pomogły dwa przeszczepy ani chemioterapia. Ostatnią nadzieją była niewyobrażalnie droga terapia genowa. Żelazna Alicja stawała na głowie, by zyskać darczyńców - udało się! Nastolatek dostał szansę na drugie życie.
Takich pacjentów w Przylądku Nadziei, nowoczesnym centrum onkologii we Wrocławiu, jest coraz więcej. W powstanie tego miejsca profesor Chybicka włożyła wiele starań i serca. Bardzo różni się od oddziału na którym zaczynała pracę. Ze ścian odpadał tynk, na suficie kwitł grzyb. - Po co iść do tej umieralni? - dziwili się znajomi, gdy na studiach wybrała onkohematologię.
Bolesne zabiegi przeprowadzano bez znieczulenia. Rodzice nie mogli przebywać z dziećmi na sali. Gdy młoda pani doktor kończyła pracę, przychodziła tam i opowiadała maluchom bajki. W domu czekał mąż i troje własnych pociech, ale te w klinice tak bardzo potrzebowały bliskości... Wielu lekarzy nie wytrzymało psychicznie pracy w "fabryce aniołków"- śmierć zabierała 85 proc. chorych. Ale dla niej najważniejsze były dzieci. Jak mogłaby je zostawić?
Dziś proporcje się odwróciły, większość ma szansę na wyzdrowienie, a oddział, na którym przebywają, jest kolorowy i przyjazny. - One boją się choroby, ale nie boją się bólu, bo go nie czują - prof. Chybicka jest dumna, że pacjenci nie muszą cierpieć, podaje się skuteczne leki znieczulające.
Siły do walki z rakiem dodają im wyjazdy do Watykanu na audiencje z Ojcem Świętym. Pierwsze odbyły się jeszcze za życia Jana Pawła II.
- Ostatnio papież Franciszek przyjął nas w pięknej Sali Klementyńskiej i długo rozmawiał z dziećmi - wspomina. - One tak się cieszą na te wizyty, po drodze śmieją się śpiewają, robią kanapki - wylicza. Dobrze pamięta spotka nie z Benedyktem XVI, które odbyło się w Polsce.
- Nasze dzieci były w sanktuarium w Łagiewnikach wśród 12 tysięcy chorych, a papież, spontanicznie, podszedł akurat do nich - wspomina.
Gdyby nie wiara, to bym zwariowała
W obcowaniu ze śmiercią pomaga jej wiara. - Nie mnie recenzować wyroki Pana Boga, ale prowadzę z Nim swoistą rozmowę, proszę, by nie zabierał dziecka, bo ono tak niewiele przeżyło - wyznaje. Po przegranej batalii o życie siatkarki Agaty Mróz, która była jej pacjentką, wyznała: - Gdyby nie wiara, że śmierć jest przejściem do lepszego świata, ja bym zwariowała. Choć uratowała wiele osób, pozostała bardzo skromna.
Gdy 10 lat temu "Twój Styl" wybrał ją Kobietą Roku, wydawała się zaskoczona. - Wcześniej zostawały nią wybitne artystki, osoby publiczne, a ja jestem zwykłym człowiekiem. I to takim nieszczególnym - powiedziała.
Najbardziej doskwiera jej to, że doba jest za krótka. Czas dzieli między Wrocław a Warszawę, bo od 8 lat jest parlamentarzystką - w Sejmie i Senacie walczy o dobro pacjentów. Lubi wyzwania. Latem skoczyła na spadochronie z wysokości 4000 m. Weszła na Kilimandżaro, planuje zdobyć Mount Everest. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych.