Saudyjka za kierownicą

Manal asz-Szarif wychowywała się w Mekce, a jej narodziny zbiegły się w czasie z przejęciem władzy w kraju przez religijnych fundamentalistów. Jako dwudziestolatka została specjalistką ds. bezpieczeństwa systemów informatycznych i wtedy właśnie wewnętrzne sprzeczności saudyjskiego królestwa zaczęły jej ciążyć: w podróżach służbowych towarzyszył jej nieletni brat, choć miała samochód, nie wolno jej było go prowadzić. Aresztowana za prowadzenie auta w towarzystwie brata postanowiła przeciwstawić się królestwu mężczyzn i wygrała! Poniższy fragment pochodzi z książki Manal asz-Szarif "Saudyjka za kierownicą".

Manal asz-Szarif - autorka książki "Saudyjka za kierownicą"
Manal asz-Szarif - autorka książki "Saudyjka za kierownicą" INTERIA.PL/materiały prasowe

Na początku trzeciej doby pobytu za kratkami dotarło do mnie, że nieprędko stąd wyjdę, więc ustaliłam sobie plan dnia. Każdego ranka, gdy strażnicy o dziewiątej otwierali drzwi, szłam do biura naczelniczki więzienia, prosiłam o możliwość skorzystania z telefonu i przypominałam, że chcę się widzieć z prawnikiem. Przez wiele dni władze więzienia zabraniały mi widzenia z prawnikiem pod nieobecność mojego opiekuna czy mahrama, odmawiały mi również prawa porozmawiania z nim przez telefon. Pozwalali mi natomiast kontaktować się telefonicznie z bratową. Z perspektywy czasu sądzę, że mogłam wybierać: albo jedno, albo drugie.

Następnego dnia dowiedziałam się, że stan Abudiego się poprawia. Zaatakował go pasożyt bytujący na kotach. Nasz kot był na wszystko zaszczepiony, ale musiał zarazić się od jakiegoś zwierzaka wałęsającego się po okolicy i w ten sposób zainfekował Abudiego. Dopiero później dowiedziałam się, jak w szpitalu lekarze rzucili się do owijania go prześcieradłami i obkładania lodem. Nawet mój były mąż płakał, skulony na podłodze, gdy wydawało się, że nic nie jest w stanie zbić gorączki trawiącej ciałko Abudiego.

Nadszedł czwartek, mój pierwszy oficjalny dzień odwiedzin. Pod bramą pojawiła się Munira w towarzystwie mojej matki. Nie mogąc dostać biletów na samolot, mama przez osiemnaście godzin tłukła się autobusem z Dżuddy do Ad-Dammamu i prosto z dworca przyszła do więzienia. Musiała przez całą drogę płakać, bo dotarłszy pod bramę, wciąż jeszcze nie mogła się uspokoić. Wprowadzono ją do sali widzeń przedzielonej dwiema podwójnymi taflami pleksi z otworami po każdej stronie. Otwory się jednak nie pokrywały. Chcąc coś usłyszeć, należało przyłożyć ucho do jednego otworu, mówiło się zaś do drugiego, obróciwszy wcześniej głowę. Odwiedzający musiał robić to samo. W sali panował zgiełk kilkudziesięciu toczących się jednocześnie rozmów i zaduch nieklimatyzowanego pomieszczenia spotęgowany nieopisanym smrodem gówna i szczyn. To było to samo pomieszczenie, w którym przeprowadzono mi rewizję osobistą. Rozbierałam się bez świadomości, że mam za plecami szybę.

Nie chciałam, żeby mama oglądała mnie w takim stanie. Nie chciałam, żeby stała wśród tego smrodu i zgiełku. Z perspektywy czasu sądzę, że nic nie poruszyło jej w życiu tak mocno, jak widok mnie za kratami. Zależało mi na tym, by nie pogłębiać jej zdenerwowania, więc od początku do końca się uśmiechałam. Mama była czerwona na twarzy i zlana potem. Prawie się nie odzywała - od płaczu niemal straciła głos. Przyłożyła ucho do otworu, a ja przysunęłam do niego usta po drugiej stronie i zaczęłam pocieszać ją podniesionym głosem, bo inaczej nic by nie usłyszała. Zdecydowałam, że nie chcę, by tu przychodziła; czułam, jak udziela mi się jej rozpacz. Pozostali odwiedzający zaczęli się na nas gapić. Interesowałam ich znacznie bardziej niż osadzone, które przyszli odwiedzić.

Podczas piątkowych modlitw w meczetach imamowie z całego kraju entuzjastycznie pochwalili moje aresztowanie. Potępili mnie w żarliwych kazaniach, zarzucając mi zły wpływ na inne kobiety. Napiętnowali za "deprawowanie społeczeństwa", oskarżyli o bluźnierstwo i dążenie do zniszczenia islamu. Nazywano mnie "ladacznicą" i "dziwką". Zdaniem imamów, więzienie było dla Manal asz-Szarif jedynym odpowiednim miejscem.

Napisałam i podpisałam oficjalną skargę na odmowę widzenia z prawnikiem. W rezultacie naczelniczka więzienia poinformowała mnie, że mogę się zobaczyć z prawnikiem w obecności żołnierza, obecność zaś opiekuna lub mahrama nie jest już konieczna. Więc w sobotę, następnego oficjalnego dnia odwiedzin, wykorzystałam swoje prawo do jednego telefonu, by zadzwonić do prawnika, którego numer dostałam  wcześniej.

- Pan Adnan? - zapytałam z nadzieją, że się nie rozłączy, a mój telefon nie pójdzie na marne.

- Przy telefonie. Kto mówi?

- Nazywam się Manal asz-Szarif, dzwonię z więzienia kobiecego w Ad-Dammamie. Czy jest możliwość, żebyśmy się dziś zobaczyli?

- Wielkie nieba, wreszcie udało nam się skontaktować! - wykrzyknął. - Pojawiłem się w więzieniu kilkakrotnie, próbowałem się z panią zobaczyć i uzyskać wgląd w dokumenty związane z pani sprawą, ale nikt nie chciał mi niczego pokazać bez oficjalnego upoważnienia. Jestem w Al-Hasa [to jakieś półtorej godziny drogi od Ad-Dammamu - przyp. autorki], ale nie potrzebuję dużo czasu, żeby do pani przyjechać. Jest pani pewna, że zezwolą na widzenie?

- Tak, tym razem będziemy mogli porozmawiać. Dziękuję. Będę na pana czekała.

Nasz poranny spacer skończył się o jedenastej i jak owce spędzono nas z powrotem do ciemnych, cuchnących cel. Wbiłam spojrzenie w przesuwające się wskazówki. Policzyłam, ile czasu może zająć Adnanowi wyjście z biura i sama jazda, jak długo będą oglądać przy bramie jego papiery. Nie odrywałam wzroku od ściennego zegara. Czekałam, aż wejdzie strażniczka i obwieści: "Przyszedł pani prawnik". Mijała godzina za godziną - i nikt nie przychodził.

Wybiła siedemnasta, prawnika wciąż nie było. W końcu wywołali mnie, mówiąc, że przyszedł ktoś z rodziny. Stanęła mi w oczach koszmarna wizja zalanej łzami twarzy mamy patrzącej na mnie znów zza plastikowej szyby.

- Boże, błagam, nie teraz - zaczęłam się modlić.

Nie zniosłabym widoku jej cierpienia, jej zmarszczonej w płaczliwym grymasie twarzy. Tymczasem strażniczka nie zaprowadziła mnie do przedzielonego szkłem pokoju odwiedzin, lecz wyprowadziła za pierwsze drzwi, potem drugie, wreszcie trzecie. "Wypuszczają mnie?" - pomyślałam. Zostałam zaprowadzona do niewielkiego pomieszczenia w budynku sąsiadującym z blokiem kobiecym.

- Zaczekasz tu.

Nie powiedziała nic więcej. Usiadłam na aluminiowym taborecie obok niewielkiego biurka, bardzo przypominającego biurko mojej szkolnej nauczycielki.

Do środka wszedł jakiś żołnierz z plikiem kartek i długopisem w ręku. Zapytał mnie o nazwisko i rozpoczął przesłuchanie. Tym razem pojawiły się nowe pytania. Wszystkie pochodziły z załganych artykułów opublikowanych w saudyjskich gazetach "Al-Jaum" i "Al-Watan". Słyszałam już te zarzuty - najpierw z ust mojego znajomego z Aramco, później ze strony więziennych strażników. Prasa przedstawiła to tak, jakbym była agentką obcego wywiadu, a moja jazda - spiskiem wymierzonym w stabilność  królestwa.

Mężczyzna wyrzucił z siebie serię pytań:

- Jakie związki łączą cię z organizacjami zagranicznymi? Kto pomógł ci nawiązać kontakt z zagranicznymi mediami? Gdzie miały się odbyć demonstracje?

Wyglądało na to, że źródłem informacji saudyjskiego wywiadu stała się prasa brukowa. Chciałam zrobić jakiś przytyk, ale ugryzłam się w język. Cierpliwie udzieliłam wszystkich odpowiedzi, po czym podpisałam kolejne zobowiązanie. W chwili, gdy to robiłam, do pomieszczenia weszła Munira. Twarz miała zasłoniętą i była okryta od stóp do głów na czarno, ale rozpoznałam jej głos. Zalała mnie fala ulgi. Kiedy jednak Munira odsłoniła twarz, zobaczyłam pot na jej czole i policzki zarumienione tak, jakby biegła.

- Wszystko w porządku? - zapytałam.

Munira zapewniła mnie, że tak.

- Twoja matka uparła się, żeby przyjść tu razem ze mną - powiedziała. - Pamiętam, że prosiłaś, żeby jej tu nie zabierać, ale co mogłam zrobić? Płakała i wrzeszczała histerycznie. Po przyjściu poprosiłam strażników, żeby jej nie wpuszczali. Wiem, jakie to dla niej bolesne, oglądać cię w takim stanie. - Wzdrygnęła się lekko. - Miałam zasłoniętą twarz, a mimo to przechodząc obok męskiego spacerniaka, czułam, jak mężczyźni pożerają mnie wzrokiem.

- Dziękuję, Mannuri - powiedziałam, zwracając się do niej jej przezwiskiem. - Jestem ci bardzo wdzięczna.

Omiatane spojrzeniem żołnierza, usiadłyśmy, by porozmawiać spokojnie o zwykłych sprawach - jak się miewa rodzina, czy brat wrócił do pracy, czy Abudiemu się poprawia - gdy nachyliłam się do niej i ujęłam jej dłoń. W ręku ukryłam skrawek papieru wyrwanego z notatnika. Udając, że poprawiam sobie chustę i abaję, pospiesznie nagryzmoliłam kilka linijek długopisem, którym wcześniej podpisałam zeznania. Wyczuwając, że jej coś wciskam, Munira zwinęła dłoń i wsunęła świstek pod abaję, po czym, jakby poprawiając na sobie odzież, przecisnęła go przez bluzkę i wetknęła sobie za stanik. Żołnierz się nie zorientował; przynajmniej w więzieniu tacy jak on zwykle się nie gapili.

Na papierku napisałam: "Abudża powinien spotkać się z królem. Jeśli nie poprosi o ułaskawienie mnie, zostanę tu na zawsze".

"Saudyjka za kierownicą" jest niezwykłym świadectwem siły charakteru w obliczu tyranii
"Saudyjka za kierownicą" jest niezwykłym świadectwem siły charakteru w obliczu tyranii INTERIA.PL/materiały prasowe

Gdy abudża dowiedział się, że zostałam aresztowana, jeszcze tego samego dnia poleciał z Dżuddy do Ad-Dammamu. Nie wiedział, jak zarezerwować bilet lotniczy, nigdy wcześniej tego nie robił, więc zrobiła to za niego moja znajoma Israa, zapewniwszy go przy tym, że na lotnisku będzie na niego czekał kierowca. Kiedy Munira powiedziała mi przez telefon o przyjeździe ojca, pomyślałam: "O Boże, Abudża tu jest! Koniec żartów, sprawa zrobiła się poważna". Teraz bałam się już nie tylko o siebie i syna. Byłam przerażona, że coś może się stać mojemu ojcu.

Abudża nie zawracał sobie głowy wycieczką do więzienia, żeby czekać bezczynnie na to, co się wydarzy. Dekady obcowania z saudyjską tradycją i niepisanymi zasadami nauczyły go, kiedy odwoływać się bezpośrednio do wyższej instancji. I kiedy ja w pierwszym odruchu zaczęłam szukać prawnika, abudża postąpił dokładnie odwrotnie. Kodeksy, sądy, nawet prawnicy to dla Saudyjczyka obce konstrukty. W królestwie Saudów o sprawiedliwości decyduje często wola władcy. Wszystko zależy od kontekstu, niebagatelny wpływ mają też powiązania plemienne i rodowe koligacje. W związku z tym ojciec zaczął co dzień pielgrzymować pod drzwi zarządcy Prowincji Wschodniej, księcia Muhammada Bin Fahda, bratanka króla Abd Allaha i syna nieżyjącego króla Fahda. Co dzień szedł czekać pod bramą Imary, rezydencji zarządcy w Ad-Dammamie, dopóki o czternastej jej nie zamknięto. Zawsze odchodził jako ostatni i za każdym razem błagał o widzenie z księciem, by prosić w moim imieniu o wybaczenie i zwolnienie mnie z więzienia. Książę nie udzielił mu jednak audiencji.

Abudża zaczął więc rozmawiać z pracownikiem społecznym Imary, mężczyzną o imieniu Ghazi, posługującym się tytułem doradcy do spraw relacji rodzinnych. Jako mężczyzna pobożny nosił długą brodę i od razu zapytał ojca, jak mógł dopuścić do tego, by jego córka, kobieta rozwiedziona, mieszkała samotnie na osiedlu z Amerykanami i niewiernymi. "Oni piją - powiedział. - A kobiety chodzą tam bez abai". I dalej wyliczał wszystkie występki religijne i kulturowe, na które byłam narażona - i które zapewne sama popełniałam. Wreszcie zapytał, jak ojciec mógł mi pozwolić mieszkać samej, bez mężczyzny.

Ghazi miał wspierać rodziny w rozwiązywaniu sporów i uzdrawiać panujące w nich relacje, a tymczasem zasiał ziarno wstydu. I to przez niego do prasy docierały fałszywe informacje. To Ghazi powiedział, że "się załamałam" i "sypnęłam nazwiskami wspierających mnie ludzi". To Ghazi powiedział, że postawiono mi pięć zarzutów, w tym jazdy bez prawa jazdy, podburzania opinii publicznej, zdrady i szpiegowania na rzecz obcych państw. Wzywał do osądzenia mnie i powiedział, że nadszarpnęłam w mediach międzynarodowych dobre imię kraju.

Czwartego dnia mojego pobytu za kratkami Ghazi przyszedł do więzienia. Kiedy poinformowano mnie o jego przybyciu, nie miałam pojęcia, kto zacz. Strażniczka kazała mi zasłonić twarz, uprzedzając, że to człowiek pobożny. W pierwszej chwili odmówiłam, ale w końcu naciągnęłam zasłonę - cienką i przejrzystą. Na nogach miałam czerwone buty.

Podczas spotkania zarzucił mi, że jestem "egoistką", że nawołuję do drugiego "dnia gniewu" i prowokuję do demonstracji wymierzonych w króla. (Pierwszy "dzień gniewu" miał miejsce w marcu, kiedy to Saudyjczycy walczący o demokrację zagrozili zorganizowanymi demonstracjami; prawie wszystkie zostały zdławione). Ghazi twierdził, że ponad trzystu obywateli pojawiło się przed Imarą, domagając się osądzenia mnie, inni zaś gotowi byli wnieść przeciw mnie sprawy o pogwałcenie saudyjskiego kodeksu moralnego.

- Chcesz przenieść swoje życie w Aramco poza mury osiedla - powiedział.

Słuchałam całej tej jego diatryby, ani na moment nie tracąc spokoju.

- Nie zna mnie pan - odparłam wreszcie. - Nie nawoływałam do organizowania demonstracji. Mam prawo jazdy. Kocham mój kraj. I nie zgadzam się z pana osądem, że przemawia przeze mnie egoizm. Jedynymi osobami zaangażowanymi w te działania są saudyjskie dziewczyny.

Nie wiem, czego spodziewał się Ghazi, ale na pewno nie tego.

- Jesteś kimś innym niż odmalowana przeze mnie kobieta: wściekła i pragnąca łamać prawo - zgodził się wreszcie. A potem powiedział mi, że wniósł dla mnie o publiczną chłostę, która byłaby przestrogą dla innych. Po tych słowach zakończyłam spotkanie.

Rzeczywiście Ghazi nawoływał w prasie do wychłostania mnie i to właśnie doprowadziło go do zguby. Jego słowa wystawiły na pośmiewisko w mediach zagranicznych Imarę i cały saudyjski rząd. Został uciszony, ale nigdy nie zdementowano żadnego z jego kłamstw. To niestety typowa taktyka. Kiedy w Arabii Saudyjskiej chce się kogoś złamać, zaczyna się rozpowszechniać kłamstwa na jego temat, robiąc z niego tchórza albo zdrajcę. Studiujący w Stanach Zjednoczonych Saudyjczycy, którzy założyli na Facebooku stronę "Free Manal", zdjęli ją, gdy przeczytali tych pięć wyssanych z palca zarzutów. Z powodu szerzonej przez Ghaziego dezinformacji straciłam zwolenników.

Ojciec siedział pod bramą rezydencji zarządcy, ja siedziałam w więzieniu, tymczasem w prasie i w internecie codziennie pojawiały się nowe wpisy, wiadomości i artykuły, w których szkalowano mnie, oczerniano i poniżano tak, by żadnej innej kobiecie czy dziewczynie nie zachciało się więcej siadać za kierownicą. W mediach społecznościowych Saudyjczycy się podzielili: część uważała, że postąpiłam słusznie, część przeciwnie. Od 1990 roku zdążyło już dorosnąć kolejne pokolenie, a tymczasem tak niewiele - o ile w ogóle cokolwiek - się zmieniło.

Z wyjątkiem jednego. Moje aresztowanie nie przeszło niezauważone, lecz awansowało na pierwsze strony gazet. Donoszono o nim na całym świecie i to zainteresowanie międzynarodowych mediów było dla saudyjskiego reżimu wysoce kłopotliwe. Uwaga na temat chłosty przelała czarę. Nawet król był zażenowany, gdy Stany Zjednoczone wypomniały Arabii Saudyjskiej uwięzienie kobiety pod zarzutem prowadzenia samochodu.

Gdy tylko Munira przekazała mój liścik, ojciec poleciał do Dżuddy, gdzie mieszkał król. Wszystkie moje nadzieje skupiły się na drugim końcu królestwa.

Mogę sobie tylko wyobrazić ojca - człowieka, który całymi latami woził nagrzaną corollą pielgrzymów -  jak w najczystszym ubraniu zjawia się na przebogatym królewskim dworze przycupniętym na klifie, z którego rozciąga się widok na roziskrzone Morze Czerwone. Kompleks pałacowy zajmuje powierzchnię trzydziestu czterech hektarów i obejmuje lądowiska dla helikopterów, pomosty do cumowania łodzi, rozleg- łe ogrody i rozliczne namioty. Z otworów wyciętych na obrzeżach wielkiego kamiennego placu wyrastają ogromne palmy królewskie, ale nawet one wydają się mikre na tle strzelającej w górę futurystycznej architektury i smukłych, tryskających wodą fontann. Ojcu towarzyszyło dwóch kuzynów i wódz naszego plemienia, a przecież i tak musiał poczuć się nieznaczący jak mrówka.

Stolica Arabii Saudyjskiej znajduje się w Rijadzie i to tam właśnie król ma swoją siedzibę, lecz z myślą o przyjmowaniu gości zbudowano pałac królewski w Dżuddzie. Choć posiada on pewne współczesne atrybuty, niektóre tradycje zakorzenione są równie głęboko jak w czasach, gdy królowie przyjmowali gości w swych namiotach. Król nadal udziela madżlis - audiencji; wówczas przyjmuje i wysłuchuje gości i poddanych, którzy przedstawili uprzednio swoje sprawy w formie oficjalnej petycji. W olśniewającym wejściu na teren kompleksu tłoczą się skrybowie: mężczyźni, którzy za 100 riali piszą petycje do króla; tradycja ta sięga bez wątpienia czasów, gdy przytłaczającą większość saudyjskich poddanych stanowili analfabeci. Ale i dziś nawet osoby wykształcone wynajmują skrybę, który najlepiej wie, jak przedstawić sprawę lub prośbę. W przypadku mojego ojca skryba był koniecznością, gdyż abudża nadal nie potrafił czytać.

W towarzystwie trzech współplemieńców ojciec podszedł do skryby siedzącego przy biurku, który nie wykazywał specjalnego zainteresowania, póki ojciec nie podał nazwy swego rodu - dopiero wtedy mężczyzna podniósł głowę i pilnie nadstawił uszu. Skrybowie szybko uczą się śledzić aktualne wiadomości, a i niezbyt uważny obserwator nie przeoczyłby raczej historii mojego aresztowania. Abudża wyłuszczył moją sprawę, skryba ją powtórzył i kiedy wreszcie po kilku kolejnych iteracjach uzgodnili ostateczną wersję, skryba jak najstaranniej przepisał ją na papier, który miano przekazać królowi. Kiedy skończył, ostatni raz odczytał podanie na głos, a ojciec przycisnął kciuk do poduszeczki z tuszem i odcisnął go na papierze, składając w ten sposób swój podpis. Ojciec wręczył skrybie 100 riali i otrzymał w zamian dużą kopertę z zaklejonym w niej podaniem. Usługę wykonano i opłacono - nie pozostało nic do zrobienia. A dzień jeszcze na dobre się nie zaczął.

Z dokumentem w dłoni ojciec podszedł do bramy prowadzącej na dziedziniec, gdzie jeden ze strażników zapytał go, po co przyszedł. Abudża relacjonował mi to później następująco:

- Zupełnie jakby mnie oczekiwał. Skwapliwie wyjął mi z rąk kopertę i kazał czekać. Nie było go jakiś czas. Stałem w słońcu, tuż po bramą, i pierwszy raz naprawdę miałem nadzieję. Strażnik po jakimś czasie wrócił i powiedział: "Dobry człowieku, sekretarz Jego Królewskiej Mości może was dziś przyjąć, ale musicie poczekać na swoją kolej".

Król - ten, który akurat jest u władzy - przyjmuje poddanych w pałacu w Dżuddzie. Tradycyjnym dniem udzielania audiencji jest piątek. Tego dnia może wejść do pałacu bez zaproszenia każdy - o ile jest mężczyzną. Przed bramą główną ustawiają się w długich kolejkach setki ludzi czekających na spotkanie z królem. Chociaż był poniedziałek, długi ogonek interesantów czekał na załatwienie rozmaitych spraw z monarchą i jednym z jego głównych doradców. Mój ojciec, jego kuzyni i wódź plemienia zajęli miejsce na samym końcu.

Gdy przyszła kolej na delegatów plemienia Asz-Szarif, mężczyźni jeden po drugim wysuwali się do przodu i przedstawiali. Złoto-zielona sala audiencyjna była ogromna. Długa droga prowadziła od wejścia do przeciwległej ściany, pod którą na niskiej sofie przykrytej zielonym jedwabiem siedział, wsparty na poduszkach, sam król Abd Allah. Nosił miękką brązową wełnianą szatę z lamówką ze złotego brokatu i choć jego charakterystyczna kozia bródka była elegancko przystrzyżona i ufarbowana na młodzieńczą czerń, obserwujący go z bliska ojciec pomyślał, że ten osiemdziesięciosiedmioletni król sprawia wrażenie kruchego i zmęczonego.

Król nie wstał na ich powitanie, rezygnując z rytuału tradycyjnych pokłonów i całowania w rękę. Gości instruowano, by całowali starca w czoło, życząc mu długiego życia w zdrowiu; w ten sposób saudyjskie dzieci witały swych ojców i dziadków.

Jak wszyscy poprzedni goście, czterej mężczyźni z plemienia Asz-Szarif po kolei podchodzili do króla i całowali go w czoło, życząc mu długiego życia. Następnie przemówił wódz plemienia. Pochwaliwszy Boga i proroka Mahometa, potwierdził lojalność swego plemienia wobec króla i kraju, po czym przeszedł do sedna sprawy: przeprosił za moje działania, które zaburzyły porządek publiczny, i obiecał, że więcej się to nie powtórzy. Swoją kwestię zamknął wyszukanymi oficjalnymi przeprosinami plemienia za prowadzenie przeze mnie samochodu. Po jego przemowie nastąpiła krótka przerwa, po której odezwał się król. Abudża powiedział mi później, że król wypowiedział tylko trzy słowa:

- Służcie jej radą.

Powtórzył te słowa trzykrotnie.

Mój ojciec, jego kuzyni i wódz plemienia odchodzili z obietnicą, że wkrótce otrzymają pomyślną wiadomość.

Manal postanowiła przeciwstawić się królestwu mężczyzn i wygrała!
Manal postanowiła przeciwstawić się królestwu mężczyzn i wygrała!INTERIA.PL/materiały prasowe

Tego samego dnia, a był to poniedziałek 30 maja 2011 roku, wywołano mnie o siedemnastej z celi i odprowadzono do pokoju strażników, gdzie za biurkiem oczekiwał ubrany po cywilnemu naczelnik więzienia. Obok niego stał umundurowany żołnierz z jakimiś papierami w ręku.

- Manal - powiedział generał. - Miło ci się u nas siedzi? Chciałabyś zostać dłużej?

Natychmiast wzmogłam czujność. Nie wiedziałam, gdzie jest haczyk, ale postanowiłam się nie płaszczyć i nie jęczeć.

- Nie chciałabym, by zabrzmiało to obraźliwie - odparłam - ale gdyby zechciał pan na jeden dzień do nas dołączyć, znałby pan moją odpowiedź.

- Wiem, że budynki są stare i zdewastowane, ale na razie nic lepszego nie mamy - powiedział naczelnik. - Mogę obiecać, że za kilka miesięcy przeniesiemy się do nowszego, czystszego zakładu, więc właściwie szkoda, że nie przełożyłaś o kilka miesięcy swojej samochodowej kampanii. Mogę ci jednak obwieścić, że jesteś wolna. Właśnie otrzymałem polecenie, by cię zwolnić.

Szykowałam się na tę chwilę od momentu znalezienia się za kratkami. Wyobrażałam ją sobie, czekałam na nią, wyczekiwałam jej. Co rano zakładałam abaję, demonstrując swą wiarę, że oto nadszedł dzień, w którym wypuszczą mnie na wolność. A gdy wyczekiwana chwila nadeszła, odczułam ją jako jeszcze jedną rutynową, biurokratyczną transakcję; jakby kazano mi czekać dodatkowe pół godziny na możliwość złożenia formalnego wniosku. Uśmiechnęłam się lekko i chcąc upewnić się, czy dobrze zrozumiałam, zapytałam:

- To znaczy, że mogę w tej chwili wyjść?

- Chyba że masz ochotę spędzić tu jeszcze jeden dzień?

- Nie, proszę pana - odparłam. Z nadmiaru ulgi i adrenaliny aż zakręciło mi się w głowie.

- Czy mogę o coś zapytać, zanim wyjdziesz? - rzucił naczelnik, jakby coś mu się przypomniało.

Skinęłam głową.

- Proszę. Dobrze mnie pan traktował.

- Wiem, że sporo rozmawiałaś ze strażniczkami o panujących w więzieniu warunkach, i obiecuję dołożyć wszelkich starań, może również z twoją pomocą, by poprawić sytuację bytową osadzonych. Nie możesz nas winić za wszystkie ograniczenia, z którymi musimy się mierzyć. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Wiem, że po wyjściu stąd chcesz nagłośnić sprawę tych kobiet, ale proszę, żebyś tego nie robiła. Jest to żenujące dla wszystkich.

- Czy pozwoli mi pan pomóc kobietom, które potrzebują biletów lotniczych, by móc wrócić do domu?

- Jeśli znajdziesz ludzi gotowych kupić im bilety, oddasz nam wielką przysługę. Ograniczając zagęszczenie, poprawimy panujące tu warunki. Zrobię, co w mojej mocy!

Naczelnik więzienia polecił stojącej pod drzwiami strażniczce, by przyniosła moje rzeczy, po czym życzył mi szczęścia.

- Nie pakuj się w żadne kłopoty - brzmiała jego ostatnia rada.

Kiedy wyszedł, dałam upust łzom. Odmówiłam sudżud, specjalną modlitwę dziękczynną. Pomyślałam o twarzy Abudiego. Marzyłam już tylko o tym, by zdjąć brudne, przepocone ubranie, dziesięć razy z rzędu wejść pod gorący prysznic - i zasnąć z Abudim w ramionach.

Gdy po modlitwie uniosłam głowę, oczy mając wciąż jeszcze pełne łez, zobaczyłam, że płacze i strażniczka. Uścisnęła mnie mocno.

- Będziemy za tobą tęsknić, Manal - powiedziała.

Fragment pochodzi z książki "Saudyjka za kierownicą" Manal asz-Szarif, Wydawnictwo W.A.B. 

Więcej o książce przeczytasz TUTAJ 

Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas